Halloweenowy amok
Do naszych czasów przetrwało wiele pogańskich obrzędów sprzed chrystianizacji Polski. Przetrwały dlatego, że znamionują pewną nadzieję na lepsze, wnoszą pozytywne patrzenie na życie; jednocześnie obchody te połączone są ze śpiewami, tańcem i radosnym nastrojem.
Topienie Marzanny ma związek z zakończeniem przednówka, z nadzieją na obfite zbiory z pól. Strojenie maika w maju, drzewka liściastego, i obnoszenie go po wsi ze śpiewami i tańcem również emanowało radością, wieszczyło szczęście ludziom i obfitość urodzaju w sadach. W czerwcu słynne puszczanie wianków to święto słowiańskie zaadaptowane przez Kościół jako noc świętego Jana.
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Dwie trójki
Czasami dla zobrazowania tego samego zjawiska warto posłużyć się pewnym kontrastem, ukazaniem istotnych różnic, mimo że cel poszczególnych ludzi jest podobny. Tym celem dla wielu jest możliwość pozostania w Kanadzie na zawsze. Ci, co już osiągnęli ten cel, często tego nie doceniają, uwypuklając tylko sprawy negatywne kraju, który ich przygarnął.
Dwie "nasze" trójki przybyły do Kanady z Izraela, ale to nie ten kraj, lecz Kanada, według ich wyobrażeń, miała być dla nich "ziemią obiecaną", o której słyszeli jako o kraju "mlekiem i miodem płynącym".
W przypadku Gali było to dość naturalne, bo pobyt w Izraelu był dla tej młodej kobiety jednym pasmem udręk. Urodziła się na Krymie, który przed wiekami był tatarski, a po wysiedleniu stamtąd potomków Ordy Krymskiej przez Stalina za to, że rzekomo współpracowali i sympatyzowali z Niemcami w czasie drugiej wojny światowej, zasiedlony został przez przybyszy z różnych stron Związku Sowieckiego, ale głównie Rosjan. Po upadku "tysiącletniej" nazistowskiej Rzeszy kontynuatorem jej przewodniej idei, czyli zdobywania świata dla komunistycznego totalitaryzmu, miał być kraj, w którym "ogniem i żelazem", a także głodem i gułagami wcielano w życie zasady tej mrzonki ideologicznej.
Jak Hitler, tak i Stalin i jego protoplaści przez kilkadziesiąt lat nie wyobrażali sobie, że Związek Sowiecki pod rosyjskim przywództwem miałby upaść czy zmienić swoją ideologię. Dlatego też dążono do stworzenia "człowieka radzieckiego". Namawiano więc Rosjan do wyjazdu do poszczególnych republik, aby poprzez związki małżeńskie z tubylcami cementować jedność nowego narodu.
Tak też uczynili rodzice Gali, którzy osiedli się w Jałcie. Oni już tam przybyli jako małżeństwo, ale ich jedyna córka już miała możliwość wyboru, bo kocioł narodowościowy w tym atrakcyjnym miejscu był pełen. Była ładną dziewczyną. Wybrała również przystojnego młodzieńca na męża. W rok po ślubie urodziła się im dziewczynka, a dwa lata później chłopczyk. Mąż Gali pracował w cywilnym zaopatrzeniu dla floty rosyjskiej. Może małżeństwo to by żyło tam we względnej stabilizacji, gdyby nie zmiany w makrosystemie.
Kiedy nastąpił rozpad Związku Sowieckiego, to okazało się, że Krym przypadnie Ukrainie, bo przed laty przywódcy tego państwa wcielili ten region do wielkiej Republiki Ukraińskiej. Teraz było trudno to odkręcić. Dla Gali i jej męża powstał problem, bo zaczęła się walka dyplomatyczna, która jednak mogła zmienić się w konflikt zbrojny o podział Floty Czarnomorskiej z jej portami i zaopatrzeniem. Mąż Gali znalazł się w centrum tych konfliktów, bo trzeba było się opowiedzieć: czy za Rosją, czy za Ukrainą. Wybrał on trzecie rozwiązanie. Odszukał papiery swojej rodziny, z których wynikało, że jego matka, już nieżyjąca, była Żydówką. Zabrał więc żonę i dwójkę małych dzieci i przylecieli do Izraela. Tam zostali przyjęci względnie życzliwie. Dostali pomoc materialną i po roku obywatelstwo tego kraju. Po roku adaptacji mieli już dawać sobie radę sami. Koszty utrzymania były wysokie, a zarobki męża Gali na najniższym poziomie. Kiedy przybyli do Izraela, żadne z nich nie znało języka hebrajskiego, nie znali kultury ani religii tego kraju. Byli kulturowo obcy. Z uwagi na to, że Gala nie była Żydówką, rodzina ta odczuła pewien ostracyzm, co szczególnie odczuwały ich dzieci. Mąż Gali zaczął na nią zwalać wszelkie winy za swoje niepowodzenia. Zaczął pić i znęcać się nad nią.
Gala, z czasów kiedy korzystali jeszcze z pomocy państwa, miała uzbierane trochę pieniędzy i któregoś dnia spakowała się, kiedy męża nie było w domu, i z dziećmi przyleciała do Toronto. Tutaj na lotnisku opowiedziała całą swoją historię poprzez tłumaczkę oficerowi imigracyjnemu. Raport został sporządzony, a ona trafiła z dziećmi do schroniska dla bezdomnych. Ten okres wspominała najlepiej. Nareszcie mogła oddychać swobodnie. Ona i dzieci miały dach nad głową, dość dobrego jedzenia i pieniądze na drobne zakupy. Otoczona została opieką ze strony pracowników socjalnych i już wkrótce wyszukano jej tanie mieszkanko, dostała zapomogę i starsza córka skierowana została do szkoły.
W tym mniej więcej czasie do Kanady z Izraela przybyło trzech młodych mężczyzn. Pochodzili z już od dwóch pokoleń osiadłych w tym kraju rodzin. Ukończyli szkoły średnie, odbyli trzyletnią, obowiązkową służbę wojskową, w czasie której zawiązała się między nimi prawdziwa męska przyjaźń z obietnicą, że po wojsku razem spróbują się dobrze urządzić. Już po opuszczeniu wojska przez kilka miesięcy nie mogli znaleźć sobie miejsca. Zaczynali jakieś prace i albo sami je porzucali, albo byli wyrzucani. Nie byli to pokorni ludzie, tak jak większość nowych imigrantów, którzy za kawałek chleba są wdzięczni krajowi, który ich przyjął. Oni mieli wymagania. A że nie mogli ich zaspokoić w swoim rodzinnym kraju, postanowili to zrealizować za oceanem.
Wybrali Kanadę. Któregoś pięknego dnia wylądowali w Montrealu jako turyści. Wcześniej nawiązali kontakt z żyjącymi tu już dalekimi krewnymi, którzy osiedlili się w Kanadzie przed wielu laty i byli nieźle urządzeni. Młodzieńcy mieli zdolności i biznesowe, i językowe. Najpierw wprawiali się w firmie importowo-eksportowej, zaczynając od pracy ładowaczy, ale szybko pięli się w karierze, osiągając stanowiska zaopatrzeniowców. Dało im to możliwość nawiązywania szybkich kontaktów z osobami pragnącymi, tak jak oni, szybko i łatwo zarobić.
Wykorzystując szyld firmy mającej dobrą markę, zaczęli prowadzić interesy na własną rękę. Ludzie im wierzyli i oddawali na procent wyższy niż w bankach swoje pieniądze, które ci obiecali korzystnie zainwestować. Przez pierwszy rok rzetelnie płacili wysokie procenty, tym którzy im powierzyli pieniądze. To zwiększało ich wiarygodność i klientów przybywało. Okazało się jednak, że próba inwestowania na tak wysoki procent, aby można było oddać procenty wierzycielom i coś mieć z tego dla siebie, nie wychodziła. Młodzieńcy więc po roku prób zaczęli brać pieniądze od ludzi i przywłaszczać je dla siebie. Byli młodzi, a więc po latach "chudych" weszli w okres lat "tłustych". Kupili sobie dobre samochody, wynajęli piękny apartament, byli bywalcami dobrych nocnych klubów, gdzie bez problemu organizowali sobie coraz to nowe dziewczyny.
Sielanka ta trwała rok. Policja, uzyskawszy od niespłacanych wierzycieli pierwsze sygnały o obrotnej trójce, najpierw ich obserwowała, a po zgromadzeniu wystarczającego materiału dowodowego, aresztowała. Dostali po roku więzienia, z czego odbyli połowę kary. W czasie ich pobytu w więzieniu wszczęto wobec nich postępowanie deportacyjne. Ale nie zostali wysłani bezpośrednio z więzienia do swojego rodzinnego kraju. Znajomi wpłacili kaucje i zostali zwolnieni. Dostali miesiąc na zamknięcie swoich spraw w Kanadzie. Musieli też dostarczyć bilety lotnicze na określony dzień do urzędu imigracyjnego. Wiedzieli, że już nie mają możliwości dalszego buszowania w Kanadzie, i podporządkowali się poleceniom władz.
Przylecieli z Ottawy do Toronto, skąd mieli lecieć dalej do Tel Awiwu. Oficer bezpieczeństwa zatrudniony przez izraelskie linie lotnicze zorientował się, z kim ma do czynienia. Kiedy zaczął się pytać o to, za co zostali skazani, to spotkał się z arogancką odpowiedzią, że co to go obchodzi. Szczególnie jeden z nich wykazał się agresywnością, co mogło spowodować równie agresywną decyzję oficera bezpieczeństwa. Ale dwaj dalsi odsunęli kolegę i załagodzili cały konflikt. Oficerowi nie pozostało nic więcej jak tylko wpuścić wracających "synów marnotrawnych" na drogę do ojczyzny. Wypełnił tylko swój obowiązek, pisząc o tym incydencie w swoich dziennym raporcie, który swoją drogą gdzieś tam powędrował i najprawdopodobniej znajdzie się w formie odpowiedniego zapisu w materiałach dotyczących tych Izraelitów.
Ten sam oficer załatwiał też sprawę wpuszczenia na samolot Gali i jej dzieci. Mówiła ona trochę po hebrajsku, ale czasami pomagała sobie angielskim, tłumacząc, że nie dostała prawa stałego pobytu w Kanadzie, do czego przyczynił się częściowo jej mąż, który odkrył, gdzie mieszka z dziećmi, i słał listy do władz imigracyjnych z zarzutami, że bezprawnie porwała dzieci, pozbawiając go kontaktu z nimi. Oświadczyła oficerowi, że zamierza zamieszkać w kibucu. Ta niewątpliwie dbająca bardzo o dzieci, jeszcze młoda kobieta, była wychudzona, znerwicowana i ewidentnie przemęczona. Bo w ostatnim roku pobytu w Kanadzie znalazła sobie pracę sprzątaczki na nocną zmianę. Kładła dzieci do łóżka i szła pracować, kiedy one spały. Dzieci, a szczególnie starsza córeczka, wyglądała i postępowała, jakby miała o kilka lat więcej. Doroślała, z uwagi na złożoną na nią przez matkę odpowiedzialność za dom i brata, szybciej niż jej rówieśniczki.
Obie trójki, z jakże różnym bagażem doświadczeń, odleciały z Kanady do Izraela tym samym samolotem, bez prawa tutaj powrotu.
Aleksander Łoś
Toronto
Razem ruszymy tę bryłę
Zaczął się nowy rok, a zatem z krainy refleksji i perspektyw długiej fali wchodzimy w bardziej przyziemne tematy.
Od jakiegoś czasu organizują się nam w Kanadzie Indianie, co sprawia, że problem, od dawna zamiatany pod dywan i zasypywany miliardami dolarów, wschodzi na firmamencie codziennych doniesień agencyjnych.
Idle No More to mieszanina różnych bajek, z jednej strony ludzie, którzy usiłują zwrócić uwagę na tragiczne położenie rezerwatowych Indian, z drugiej różnego rodzaju macherzy na Indianach i rozdawanych im pieniądzach wijący sobie ciepłe gniazdka zawodowe – chmary adwokatów, nieuczciwa starszyzna usiłująca kradzież i defraudację przykryć wrzaskiem, że za mało. Jest tam też indiańska i biała młodzież zanęcona adrenaliną "przeżywania" i atrakcją "czynu". Są też dziwaczni ekolodzy, co to "w obronie matki ziemi".
Kanada ma problem Indian – jest to oczywiste, i problem narasta z roku na rok z bardzo prozaicznej przyczyny – przyrostu naturalnego. O ile reszta naszego kanadyjskiego społeczeństwa dzieci miewa raczej od święta, to u Indian co rok to prorok, na dodatek trudno rozeznać się w powinowactwie, bo degrengolada socjalna jest straszna; ludzie mają dzieci z pięciu związków. Clintonowa twierdzi w swej książce "It takes a village to raise a child", niestety w naszym indiańskim przypadku jedna wioska to za mało, zwłaszcza że jej mieszkańcy w większości wypadków są już wszyscy zdemoralizowani.
Czym? W skrócie – jałmużną otrzymywaną od białych; każdemu coś tam skapnie, nawet gdy większość rozkradną. Gdyby przeznaczone na Indian pieniądze były wykorzystywane sumiennie i "po niemiecku", rezerwaty byłyby jak cukierek. Niestety, kradzieże tak widoczne na przykładzie rezerwatu "poszczącej" obecnie protestacyjnie pani wódz z Attawapiskat, gdzie setki milionów dolarów wydano od roku 2005 bez żadnej kontroli i podkładek, są powszechne.
Niestety, ruch Idle No More, choć wiele różnych bolączek zostało do niego przyklejonych, wygląda jak zakombinowana ad hoc zasłona dymna przed zakusami obecnego rządu, który przeforsował ustawę, aby jednak jakoś rezerwaty rozliczać.
Nie zmienia to oczywiście smutnego faktu, że na razie nikt nie ma pomysłu, co zrobić z tym najszybciej przyrastającym segmentem kanadyjskiego społeczeństwa – w jaki sposób przygarnąć Indian do "mainstreamu", zrobić z nich dobrych uczniów, pracowników, studentów, biznesmenów...
Żerująca na obecnej sytuacji wataha hien za wszelką cenę broni status quo i woła, żeby sypać jeszcze więcej pieniędzy – worek nie ma dna, więc nie ma co się łudzić, że to coś pomoże, ale więcej złodziei się wypasie.
Ciekawe jest porównanie sytuacji Indian z polityczną emancypacją amerykańskich Murzynów, która przynieść miała wyzwolenie, a przyniosła degrengoladę i problemy społeczne. Czy można było to zrobić mądrzej? Pewnie tak, tylko nie pod sztandarami lewactwa.
•••
Powiem szczerze, bardzo lubię rozmawiać z młodymi kobietami. Dlaczego? No bo to one wychowują dzieci.
Gdy matki są głupie, dzieciom jest trudniej. Oczywiście nie chodzi mi tu o matki z doktoratami, tylko o kobiety mądre życiowo – takie które nie będą dziecku – a zwłaszcza synom – dawać złych przykładów.
I bardzo ważne jest, by robiły to, gdy są młode – no bo wiadomo, na starość wszyscy jednak trochę mądrzejemy; tylko że wtedy zaczynamy już bawić wnuki...
Gdy człowiek patrzy na emerytów pomstujących na młodzież – buzię zazwyczaj zamyka im jedno pytanie – a gdzie są Pana, Pani dzieci? Podzielają Pana poglądy? – Zachowały wiarę? – Co im Pan/Pani przekazał/przekazała? Popatrzmy na siebie, popatrzmy, co zaniedbaliśmy.
Niestety, w dzisiejszym świecie na piedestał wyniesiono "użycie", intensywność doświadczeń; młode matki często pytają, co ja mam z życia?! Zamiast wspinać się w Nepalu, podmywam pupy, zamiast w sobotę wibrować na skrzydłach metamfetaminy, czytam bajkę na dobranoc.
Kultura masowa nie uczy już, co ważne, a co truchło przelotne, a jeśli uczy, to nie nachalnie i trzeba wiele wysiłku, by do tej nauki dotrzeć.
Dlatego młoda kobieto, Ty wspaniała istoto, uświadom sobie, że twoja siła nie polega na zgrabnych łydkach i kształtnym biuście wywołującym samcze pomruki. To jest miło mieć, ale to dzisiaj jest, a jutro nie ma. Natomiast twoja prawdziwa siła leży w tym, że będziesz w decydujący sposób wpływać na życie dwojga, trojga, a może pięciorga nowych ludzi na tej planecie – Twoich dzieci. Żydzi mówią, co człowiek to kosmos; a więc to ty będziesz współkreować te kosmosy. Dlatego musisz być silna i mieć dobrze w głowie.
A podróż, w jaką cię zabierze wychowywanie własnych dzieci, jest daleko bardziej atrakcyjna od najbardziej egzotycznych eskapad. Zobaczysz to na końcu.
Dzieci są najważniejsze, dlatego tak wielu siłom na nich zależy. W Witches of Eastwick – diabeł Nicholson mówi, mlaskając, women, you are wonderful; you are making babies... I to jest wielki cud.
•••
Zapewne orientują się Państwo, że prócz wielu przyjaciół pismo nasze wielu osobom, a czasem nawet i stowarzyszeniom osób staje kością w gardle. Ostatnio czuć nasilenie ataków; może to za sprawą popularności naszej strony internetowej, a może po prostu przyszła koperta ze zleceniem – nie wiem, ale mam do Państwa prośbę, propagujcie nas, gdzie tylko można i jak można!
Polecajcie naszych autorów, rozsyłajcie teksty w Internecie, szerzcie myśl i słowo. To, że Wy wiecie, jaka jest prawda, to mało, musicie być tej prawdy ambasadorami.
Zatem do dzieła – wspólnie ruszymy z posad bryłę lepioną przez różne cioty rewolucji. To się da zrobić!
Andrzej Kumor
Mississauga
Z Ost Frontu: Podróże cieszą
Wracając z Warszawy, w pociągu spotkałem sympatyczną parę z Moskwy. Byli trzy tygodnie w Europie, w tym Polsce. Ona prawniczka, pracuje w Dumie i zarabia ponad tysiąc zielonych, on w biurze tłumaczeń, gdzie wyciąga do pięciu tysięcy. Mieszkają w jednopokojowym mieszkaniu na przedmieściu, 50 minut metrem od pracy, które kosztuje ich 1000 buksów.
Być może pojadę do nich na prawosławny Nowy Rok, który jest tam hucznie obchodzony, który przypada w nadchodzącą niedzielę.
Prezent noworoczny
Powróciłem do śnieżnego i zimniejszego od Warszawy Mińska, by się dowiedzieć, że od pierwszego stycznia podrożała na Białorusi komunikacja miejska o 15 proc., opłaty komunalne o 40 proc., wódka, papierosy, benzyna, mleko i sporo innych rzeczy, ale nie nastąpiła dewaluacja naszego rubla.
7 stycznia przypadało prawosławne Boże Narodzenie. Wielu wiernych przybyło na pasterkę w nocy z niedzieli na poniedziałek. Prezydent ze swym małym synem odwiedzili jedną z cerkwi, gdzie zapalili świeczki i powitał ich metropolita Filaret, oraz wysłuchał śpiewów młodzieżowego chóru. W samo Boże Narodzenie było w wielu miastach mrowie ludzi i otwarte bazary oraz tu i tam kąpali się ludzie w przeręblach lub tylko w siedmiostopniowym mrozie oblewali zimną wodą.
W śródmieściu ponownie otwarto lodowisko i sporo ludzi jeździło na łyżwach.
Kiedy wojna?
Od ponad roku w takich pismach, jak "Nasz Dziennik" czy "Niedziela", ukazują się stale ogłoszenia Kasy im. Stefczyka, która działa podobnie lub może dokładnie na wzór kanadyjskich unii kredytowych. Oczywiście jest to nie po myśli rządzącej PO, bo wsparcie niemainstreamowych mediów jest dla nich groźne, więc lada chwila pójdzie na nią atak.
Nowy sport
Na Kasprowym w restauracji był malunek przedstawiający jazdę na nartach, gdy narciarz ciągnięty jest przez konia. Prawdę powiedziawszy, nigdy tego w rzeczywistości nie widziałem, a teraz rosyjska TV pokazała w programie dla dzieci nową podobną rozrywkę, jazdę narciarza ciągniętego przez psy.
Noc i podwieczorek z Niną Andrycz
U mej siostry wśród mrowia książek, jakie ona zakupiła w Warszawie, znalazłem wspomnienia dziś 96-letniej wielkiej aktorki, wieloletniej żony "długodystansowego pływaka", wieloletniego premiera PRL, czyli Józefa Cyrankiewicza. Mówiono dawniej dowcipnie, że jeśli nawet gen. Anders wjedzie do Warszawy na białym koniu i zostanie prezydentem, to Cyrankiewicz będzie jego premierem.
Książkę tej wielkiej aktorki czytałem pół nocy i dobrą część następnego wieczora, więc tej recenzji dałem taki tytuł.
Pani Nina jest Kresowiaczką. Urodziła się w Brześciu nad Bugiem, a podczas rewolucji wyjechała na kilka tygodni do Kijowa i mieszkała tam lat 10. Nie ewakuowała się, jak to zrobiło wielu Polaków w 1920 r., i biwakowała tam do 1927 r., więc poznała rozkosze bolszewii oraz teatr i operę, co spowodowało, że podjęła decyzję zostania aktorką. Ba, tam zaczęła pisać wiersze i różne wspomnienia. Wreszcie odnalazł ją ojciec i wróciła do Polski. Skończyła Państwową Szkołę Teatralną w Warszawie w 1934, a pierwsze występy miała w Wilnie. Ale już w sezonie 1935 zaangażowała się do Teatru Polskiego, z którym związana była 60 lat. Krok po kroku stawała się gwiazdą polskiej sceny, ba, nawet amerykański impresario zapowiedział jej, że jeśli nauczy się angielskiego, to ściągnie ją do USA.
Wojna przerwała jej karierę, podczas której pracowała jako kelnerka i przechowywała Żydówkę Zulę Dywicką, za co jak setki tysięcy Polaków nie dostała dotąd medalu z Yad Vashem, które skąpo Polakom za ratowanie Żydów przyznaje ta mało uczciwa instytucja. Po wojnie znów grała w Teatrze Polskim i zaczęła dostawać kwiaty od nieznajomego J.C. W końcu została zaproszona do mieszkania urzędującego premiera na kolację, który od razu powiedział jej, że chce się z nią żenić. 21 lipca 1947 r., w pałacu Rady Ministrów, dziś pałacu prezydenta, na Krakowskim Przedmieściu, zawarli związek, który trwał 16 lat. Świadkiem ślubu był dyrektor teatru Adolf Szyfman oraz szef PPR imć Gomułka, który zapytał panią Ninę, ile godzin pracuje, i gdy dowiedział się, że łącznie z próbami i występami 12, to się ucieszył, bo jak powiedział, małżonek pracuje do 16 godzin. Przed ślubem pani Andrycz zapowiedziała mężowi, że nie urodzi mu dzieci. Obietnicę, mimo jego perswazji, spełniła, robiąc co najmniej dwie skrobanki, choć ówcześnie były one przestępstwem karanym więzieniem.
Ze smutkiem stwierdzam, że mało znalazłem w tych wspomnieniach najciekawszych dla mnie spraw, czyli tego co się działo w "kuchni władzy", a przecież co najmniej okruchy tego, co się tam działo, musiały do niej docierać. Wspomina to, że fuzja PPS z PPR była wielkim ciosem dla męża, który po niej zaczął pić. Prócz Gomułki występuje w jej wspomnieniach tylko jedna postać wczesnej komuny, wielkorządca PRL-u Żyd Jakub Berman, którego zięć imć Śpiewak jest teraz dyrektorem Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie i za pieniądze polskiego podatnika szkaluje Polaków, między innymi robiąc promocje paszkwilantowi Grossowi. Berman, kat polskiej kultury, między innymi usunął Artura Szyfmana z posady dyrektora Teatru Polskiego, który przed wojną był jego własnością.
Niestety, okazuje się, że pani Nina niebacznie obiecała swemu dawnemu mężowi, że o tych czasach nie będzie pisać. Teraz pytanie, jak jej wytłumaczyć, by nie dotrzymała tej obietnicy.
Pani Nina była pracoholiczką i zapewne to też przyczyniło się do rozkładu małżeństwa. Po latach nagle znalazła notes męża i tam nazwiska jego kochanek. Nastąpiła ostra scena. Mąż zaczął ją przepraszać, ale małżeństwo nie trwało długo. Dowiedziała się wreszcie od kolegów, że stale spotyka się z pewną dzieciatą lekarką, i kiedyś wracając do domu, dowiedziała się od swej wiernej gosposi, że mąż przeniósł się z domu numer 8 w alei Róż do domu nr 7, a potem już nie osobiście, ale przez kogoś poprosił o rozwód, który bez orzeczenia winy dostali.
Ciekawe są przeżycia uczuciowe pani Niny przed i po małżeństwie z premierem oraz spotkanie z diabłem, który ją nieraz nawiedzał. Obecnie jest ona bardzo krytyczna w stosunku do tego, co pokazują teatry nie tylko Polski. Stwierdza, że za komuny panowała nieznośna nowomowa trawa i propaganda ustroju, dziś w nowokapitalizmie panuje mowa trawa i propaganda zakupów.
Jej kariera aktorki wielu zasłoniła jej zdobycze literackie i teraz spróbuję przeczytać jej trzy powieści, a po przeczytaniu postaram się ją jeszcze raz na obiad zaprosić. Może uda mi się jej wytłumaczyć, że powinna kuchnię PRL nam przedstawić, bo kto jak kto, ona najbliżej jej stała.
Dalej zapytam, co należy zrobić, jeśli Pan Bóg mi zezwoli stanąć na czele Białorusi, by jej teatr był taki, jaki ona chciałaby, by był.
Aleksander graf Pruszyński