Cieszyłem się jak dziecko
Witajcie. Każdy z nas ma mnóstwo wspaniałych wspomnień, do których wraca, aby poprawić nastrój, dodać sił i zaśmiać się w duchu. Jednym z takich miejsc dla mnie jest mój rodzinny dom. Mam tyle nieprawdopodobnych przeżyć związanych tym miejscem. Jednak zawsze, kiedy tam jadę, przeżywam pewien dylemat. Powody są dwa, pierwszy to ten, że moja wioska zmieniła się nie do poznania. Domy, jezdnia, nie ma starych drzew, pod którymi spotykaliśmy się z przyjaciółmi co wieczór. Drugi to ten, że kiedy się już oswoję to żal mi opuszczać moje ukochane miejsce, gdzie tyle przeżyłem…
W niedzielę, kiedy wyjeżdżałem z kolegami na spacer, rozglądałem się za chociażby pniem drzewa gdzie wieczorami był taki gwar. Zamykałem oczy i słyszałem śmiech, żarty, wygłupy... Kiedy zobaczyłem jedno z nich całe i zdrowe, chciałem podbiec przytulić się do niego, aby zabrało mnie do chwil, kiedy byłem zdrowy. W zamyśleniu padło kilka pytań i odpowiedź:
Nie wszystko, co wydaje się być z pozoru złe, takim pozostać musi.
Trzeba orać i siać non stop
Z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim rozmawia Andrzej Kumor.
Nikiforów jest wielu...
– Przyjeżdża Ksiądz do nas tutaj po raz kolejny. Cel wizyty zawsze ten sam, to znaczy troska o Fundację im. Brata Alberta.
Jak wyglądają prace związane z fundacją, bo dotarły do nas informacje, że miał Ksiądz problemy w związku z tym odpisem 0,1 proc., że chciano fundacji odebrać to prawo. Jaki jest stosunek władz do fundacji, bo przecież fundacja wyręcza państwo?
– Jestem w Kanadzie po raz piąty w ciągu ostatnich czterech lat. Przyjeżdżam najczęściej do Toronto, Montrealu, Ottawy, ale także w tym roku byliśmy w Guelph, Hamilton, Burlington.
W sumie cele są dwa. Ja zacząłem tutaj przyjazdy od promocji swoich książek wydawanych najpierw w wydawnictwie Znak, teraz w małym wydawnictwie Fronda, i co roku wydaję jedną bądź dwie książki. Dostaję bardzo dużo listów od Polaków z Kanady i pierwszy mój przyjazd był ściśle związany z książkami.
Równocześnie staram się, by przy okazji tych spotkań autorskich promować Fundację im. Brata Alberta, którą prowadzę od 25 lat. W tym roku ta fundacja obchodzi swój srebrny jubileusz 25-lecia. Powstaliśmy jeszcze za czasów komuny, w roku 1987, kiedy już zaczęto luzować pewne sprawy, między innymi wyrażano zgodę na tworzenie organizacji charytatywnych, bo wtedy komunizm już się sypał w Polsce i próbowano wentyl bezpieczeństwa utworzyć.
Trzeba powiedzieć, że bardzo dobrym dorobkiem tych zmian w Polsce, które są od 89 roku, jest możliwość tworzenia organizacji pozarządowych, fundacji, stowarzyszeń. To jest ogromny boom w Polsce, w komunizmie tego nie wolno było, więc teraz powstają duże, małe organizacje. I co jest ważne, że one są bardzo użyteczne dla państwa polskiego, no bo wypełniają luki, równocześnie zasada pomocniczości polega na tym, że wspierają działania państwa. I teoretycznie powinno się wydawać, że państwo polskie tylko powinno się cieszyć z tego, że tego typu fundacje i stowarzyszenia są. Ale niestety, od pewnego czasu jest taka polityka wynikająca z dwóch powodów.
Po pierwsze, jest taka próba centralizowania pewnych rzeczy, czyli najpierw otwarto pewne rzeczy, a teraz próbuje się podporządkowywać to władzom państwowym. A druga sprawa, że najczęściej odmienianym wyrazem w Polsce przez wszystkie przypadki jest słowo kryzys – oczywiście kryzys jest, tylko najpierw powinno się zaciskać pasa w jakichś istotnych sprawach, natomiast jest tak, że najczęściej pod pretekstem kryzysu zaczyna się od organizacji pozarządowych, cofa się dotacje, pomniejsza się te dotacje, nawet próbuje się zamknąć ośrodki. Rzeczywiście, w zeszłym roku mieliśmy bardzo poważny problem, bo rząd chciał nam zamknąć dwa spośród 28 ośrodków. Są to ośrodki dla 55 dzieci. Ale trzeba powiedzieć, że są to bardzo trudne środowiska. My działamy głównie w małych miastach, w wioskach, gdzie nie ma żadnej alternatywy.
Jeżeli się zamknie ten ośrodek, to rodzic nie ma gdzie posłać tego dziecka. Najczęściej wraca do domu i w czterech ścianach siedzi. W wyniku presji mediów, sporów, pomocy ze strony dziennikarzy, udało nam się te dwa ośrodki obronić. Ale niestety, sytuacja powtarza się z roku na rok, że te oszczędności zawsze uderzają w najbiedniejszych.
– Najsłabszych...
– Tak, górnicy będą protestować, służby mundurowe też będą protestować, politycy będą protestować, ale kto nie protestuje, to mu się zabiera. Ale teraz jest problem, że często to nie jest tylko brak pieniędzy, bo przy mądrym gospodarowaniu tymi środkami, moim zdaniem, starczyłoby dla tych fundacji, jest to często bezduszność.
Niestety, urzędnicza bezduszność, która w ogóle do działalności charytatywnej podchodzi na zasadzie, że tam raz do roku na świętego Mikołaja rzuci się jakąś paczkę i koniec, problem jest rozwiązany. A praca z niepełnosprawnymi jest to także praca z rodzinami, więc to jest wielowarstwowa i wielopłaszczyznowa działalność, wymagająca dobrej organizacji. W tych 28 ośrodkach mamy różne placówki. Począwszy od przedszkola, potem szkoła, świetlice terapeutyczne od szóstego do dwudziestego roku życia dla dzieci.
– Dla osób, które są niepełnosprawne intelektualnie, czy również innych?
– Głównym upośledzeniem, wiodącym jest niepełnosprawność intelektualna, dawniej nazywana upośledzeniem umysłowym, ale my od tego pojęcia odchodzimy, bo ono ma jednak taki wydźwięk negatywny. Ale równocześnie przecież wielu naszych podopiecznych ma niepełnosprawności sprzężone, to jest na przykład porażenie kończyn, nóg, to jest bardzo często związane z porażeniem mózgowym, są też niewidomi, są pojedyncze osoby równocześnie głuchonieme czy z wadami kręgosłupa. Więc tutaj często musimy też na kilku płaszczyznach rehabilitować tę osobę. Trzeba powiedzieć, że dobrze nam się układa praca z samorządem gminy, powiatem, lepiej, gorzej, ale zawsze to idzie dobrze.
– Podczas spotkania w Związku Narodowym Polskim padło pytanie o to rozwiązanie, które funkcjonowało za czasów komunistycznych, wtedy były spółdzielnie pracy inwalidów. Ksiądz przyjechał tutaj z wystawą, ci niepełnosprawni mają talenty artystyczne, bardzo często ukryte, i to jest jedna strona. Ale też czy jest możliwość podejmowania zatrudnienia przez takie osoby – zatrudnienie jako terapia też mogłoby służyć?
– Tak. Może zacznę od tych spółdzielni inwalidów. W systemie komunistycznym, który na pewno był zły, bezdusznie podchodził do człowieka, były takie enklawy pozytywne. Do takich ja zaliczam spółdzielnie inwalidów. Miałem dużo do czynienia ze spółdzielnią inwalidów jeszcze jako student i muszę powiedzieć, że to też spełniała pożyteczną pracę. Bo wtedy można było sobie wyrobić rentę przez tzw. pracę nakładczą, chałupniczą.
Te spółdzielnie często były domem dla tych ludzi, bo równocześnie to było środowisko, jakaś tam drobna, niewielka, ale też opieka medyczna. Ale najważniejsze jest to, że niewidomi, którzy na przykład wyrabiali szczotki, taka wydawałoby się bardzo prosta praca, czy kleili koperty, czy skręcali długopisy czy wtyczki telefoniczne, więc dla nich to było bardzo ważne, że oni mieli poczucie tej wartości. Mogli też zaspokoić swoje potrzeby również, bo byli wypłacani.
Niestety, generalnie zniszczono tę spółdzielczość inwalidów po roku 90 i, moim zdaniem, wylano dziecko z kąpielą. W to miejsce weszły zakłady pracy chronionej i miejsca pracy dla niepełnosprawnych, z tym że to niestety nie funkcjonuje. Bo dzisiaj, nawet mimo dotacji państwowych na ten cel, jest bardzo mało ZAZ-ów, tzn. zakładów aktywności zawodowej – tak to się nazywa, bo okazuje się, że pracodawcy nie chcą niepełnosprawnych. Im się to jednak nie kalkuluje i te dotacje są za małe i za małe ułatwienia dla firm, żeby one tworzyły na przykład specjalne działy, w których by niepełnosprawni pracowali. I dochodzi do takiego paradoksu, że jest centralny, państwowy fundusz rehabilitacji osób niepełnosprawnych, i pracodawcy bardziej się kalkuluje wpłacić tam obowiązkową opłatę, która jest de facto podatkiem na rzecz tego funduszu, niż samemu utworzyć miejsce pracy. A szkoda, dlatego że jednym z podstawowych elementów rehabilitacji i rewalidacji osoby niepełnosprawnej jest praca. Praca, która tego człowieka uszlachetnia, daje mu poczucie wartości, daje mu też zabezpieczenie materialne. I to nie jest tak, że on dostaje wtedy jakąś głodową zapomogę, siedzi w domu i ogląda od rana do wieczora telewizję, tylko właśnie musi pójść do pracy, ma kontakt z ludźmi, ze znajomymi, czuje się dowartościowany, czuje, że ten produkt, nawet ta szczotka czy ta koperta przez niego wyprodukowana, komuś służy. I dzisiaj rzeczywiście zatrudnianie niepełnosprawnych w Polsce totalnie kuleje. Pracodawcy, jak zwalniają, to w pierwszej kolejności osoby niepełnosprawne. Tak że są niby podstawy prawne, ale to jest tak źle zorganizowane, że dzisiaj na przykład osoba z zespołem Downa nie ma najmniejszej szansy gdziekolwiek dostać pracę. Ja już nie znam takich przypadków. Przedtem jeszcze tak, np. znałem takiego chłopaka, był gońcem w firmie, po prostu roznosił korespondencję. Czy ktoś był woźnym, czy zajmował się sprzątaniem, teraz to jest likwidowane. Niestety, tak jak mówiłem, ten kryzys zawsze uderza w najsłabszych, w pierwszej kolejności.
– 28 ośrodków, tysiąc osób, które tam znajdują opiekę czy pomoc, a jak wygląda współdziałanie z miejscowymi mieszkańcami, dlatego że zawsze bycie niepełnosprawnym, jak to się ładne mówi intelektualnie, to jest pewne odium w społeczeństwie? Ludzie się boją takich dziwnych ludzi itd. Czy to, że ci ludzie są w pewnym sensie razem skupieni w tych ośrodkach, czy to pomaga, czy lepsza byłaby sytuacja, gdyby ci ludzie funkcjonowali osobno w społeczeństwie?
– Cztery to są domy stałego pobytu, tutaj trafiają osoby już po śmierci swoich rodziców bądź w wyniku, że sąd odbiera prawa rodzicielskie czy opieka społeczna do nas kieruje. To są domy, gdzie te osoby już mieszkają. Oczywiście, wszystkie domy są otwarte, w tym znaczeniu, że mieszkańcy tych domów uczestniczą w życiu kulturalnym, są dowożeni do warsztatów terapii zajęciowej, więc to są placówki bardzo dynamiczne.
Natomiast pozostałe 24 placówki to są ośrodki dzienne, tak jak mówiłem, przedszkola, szkoły, świetlice terapeutyczne, warsztaty terapii zajęciowej. I zawsze intencją naszą – jest kilka takich intencji – pierwsza zasadnicza sprawa, to jest współpraca z ludźmi, bo nie da się wychowywać czy przeprowadzić procesu terapeutycznego bez współpracy z rodziną.
Druga sprawa to jest współpraca z lokalnym środowiskiem. Niepełnosprawny nie może być traktowany jako osoba, która gdzieś tam jest w tym getcie, nawet dobrze urządzonym, ale zawsze getcie, więc tu chodzi o integrację. Jest to bardzo trudne w Polsce, dlatego że są ciągle różnego rodzaju uprzedzenia, mity najróżniejsze bądź taka gdzieś skrywana niechęć, czy lęki raczej, do kontaktu z niepełnosprawnym. Więc my staramy się tak prowadzić te ośrodki, żeby one przede wszystkim współpracowały z innymi placówkami, na przykład ze szkołami. Akurat to szkolnictwo dobrze funkcjonuje. Współpraca z innymi organizacjami młodzieżowymi czy z lokalnymi domami kultury... Chodzi o to, żeby niepełnosprawni właśnie wychodzili, żeby ludzie widzieli, że są, że to nie jest nic groźnego, że to są ludzie tak samo wartościowi. Między innymi wystawy, które organizujemy w całej Polsce, a teraz też i w Kanadzie, pokazują, że człowiek niepełnosprawny jest bardzo utalentowany, tak jak ten słynny malarz Nikifor, takich Nikiforów jest bardzo wielu.
I też ważne jest to, jeżeli chodzi o władzę, im niżej, tym jest lepiej. Na przykład współpraca z samorządami typu gmina, miasto, powiat, moim zdaniem, układa się dość dobrze. Ale jak się już wychodzi do tych urzędów wyżej, a już nie daj Boże do centralnych, warszawskich – nie chodzi o jakieś moje antagonizmy do Warszawy, tylko tych zbiurokratyzowanych, ja to nazywam pancerne urzędy, które są tak opancerzone, żeby tam się nikt nie dostał, zwykły obywatel – to jest fatalnie. I to jest chyba najgorsze, że nie ma dobrych tych ogólnopolskich relacji. Ale przecież jeżeli chodzi o integrację, to u nas funkcjonuje jeszcze harcerstwo, co roku odbywają się na przykład zawody sportowe, pływackie, między ośrodkami, na które zapraszana jest młodzież sprawna też, festiwal teatralno-muzyczny przedtem, teraz poszerzyliśmy formułę, prowadzony razem z Anną Dymną, Albertiana, eliminacje odbywają się w różnych szkołach. Później mamy bardzo dużo udziału w uroczystościach lokalnych. Na przykład są dni danego miasta. No to wtedy już od pewnego czasu nasze zespoły teatralne czy muzyczne występują, więc w takiej wielkiej imprezie piknikowej biorą udział.
– Zdaniem Księdza, poprawiła się sytuacja w ciągu tych 25 lat tego odbioru społecznego niepełnosprawnych?
– Tak, na pewno się poprawiła. To znaczy myślę, że jeżeli chodzi o przeciętnego Kowalskiego, to w ciągu tych ostatnich 25 lat więcej ten przeciętny Kowalski wie o niepełnosprawnych, i moim zdaniem, jeżeli są jakieś urazy, to raczej z niewiedzy, powiedziałbym, że jeszcze gdzieś tam pokutuje takie przekonanie, że człowiek niepełnosprawny to jest, jak dawniej mówiono, wariat z siekierą, który będzie biegał po wiosce. Więc dużo się zmieniło. Tutaj nawet media też odegrały pozytywną rolę.
– Nawet na wsiach, nawet w małych miasteczkach?
– Tak, chociaż to jest ciągle jeszcze praca, jak ja mówię, trzeba orać i siać non stop, to nie jest jeszcze ukończone. Są takie środowiska – ja się z tym spotykałem – że nawet protestowali przeciwko utworzeniu takiego ośrodka na terenie gminy, bo oni wszystkich w jednym worku mają, i chorzy na AIDS, i psychicznie chorzy i niepełnosprawni intelektualnie. Ale każdy z tych ludzi jest człowiekiem. Tutaj też trzeba edukacji. Często jest tak, że w danym ośrodku, w mieście większym czy mniejszym, uda się dogadać z samorządami, z parafiami i z innymi organizacjami, to – moim zdaniem – idzie dobrze, jak się te lokalne środowiska dogadają. Jest kilka takich miast, na terenie których naprawdę bardzo dobrze funkcjonujemy.
Ale był też taki przypadek, to z Krakowa, gdzie jedna z osób podarowała nam dom, willę, na utworzenie takiego niewielkiego ośrodka dla niepełnosprawnych i mieszkańcy przeciwko temu protestowali włącznie z samorządem tej dzielnicy. I doszło do tego, że nam zablokowano możliwość utworzenia tego ośrodka i wtedy musieliśmy to sprzedać i w innej części Krakowa taki ośrodek otworzyć.
– A gdzie to było?
– A w Krakowie to było na Olszy II, willowe, jeszcze przedwojenne osiedle.
ciag dalszy a tydzien
Można wpłacać darowizny na podane konto: (dla zagranicy) SWIFT (BIC): PKOPPLPW IBAN: PL2112404533111 1000054282421
Ludzie dobrzy jak chleb
W środę, 24 października, mieliśmy ponownie zaszczyt gościć w parafii Sacred Heart w Guelph księdza Isakowicza-Zaleskiego. Tym razem nasz Gość przybył do Kanady celem zaprezentowania wystawy prac wykonanych przez niepełnosprawnych podopiecznych Fundacji św. Brata Alberta, którą prowadzi.
Spotkanie w Guelph, jak zawsze, rozpoczęło się wspólną modlitwą podczas Mszy Świętej o godzinie 19.00. Po Eucharystii wszyscy udali się do sali parafialnej, gdzie nastąpiło uroczyste otwarcie wystawy. Zebrana Polonia miała okazję obejrzeć film Fundacji na temat prowadzonej przez nią działalności oraz wysłuchać prelekcji Księdza na temat autorów poszczególnych wystawionych prac. Można było również nabyć kalendarze i książki, z których sprzedaży cały dochód przeznaczony jest na rozbudowę ośrodków Fundacji. Jeden z ośrodków przyjmie imię "Dzieci Kresów" na pamiątkę polskich dzieci zamordowanych na Wołyniu.
{gallery}bratalberta{/gallery}
Zebrani mogli również zapoznać się z informacją na temat książek Księdza, które przywiózł ze sobą do Kanady. Szczególnie interesujący był opis najnowszej książki pt. "Ludzie dobrzy jak chleb", w której zawarte są życiorysy i wspomnienia o 75 nieżyjących już osobach, które autor znał osobiście. Wśród nich jest czterech przyjaciół Księdza, którzy tragicznie zginęli w Smoleńsku w 2010: śp. Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, śp. Janusz Krupski, ojciec siedmiorga dzieci, który znał się z Księdzem przez 30 lat, śp. Janusz Kurtyka, prezes IPN, z którym Ksiądz przyjaźnił się jeszcze w latach studiów, oraz śp. generał Bronisław Kwiatkowski. Wszystkie te osoby były zaangażowane w pomoc niepełnosprawnym.
W książce można również znaleźć wiele informacji na temat Fundacji św. Brata Alberta, kto ją zakładał, jak powstawała i jak się rozwijała. "Wielka panorama przeróżnych postaci z Polski, a także z Niemiec, Norwegii, Szwecji i Australii" – tak określa swoje dzieło ksiądz Isakowicz-Zaleski. Na koniec spotkania ksiądz Isakowicz uroczyście wręczył medal i Nagrodę św. Brata Alberta komendantowi Stowarzyszenia Józefa Piłsudskiego Grzegorzowi Waśniewskiemu za zaangażowanie, wsparcie i pomoc przy organizacji wystawy w Guelph w Kanadzie.
Fundacja im. Brata Alberta obchodzi w tym roku swój 25-letni jubileusz. Powstała dzięki wielu ludziom dobrej woli, dla których pomoc innym jest zwykłą, ludzką rzeczą. Na wzór św. brata Alberta, który porzuciwszy świetlaną przyszłość artysty postanowił całkowicie poświęcić się bezdomnym, opuszczonym i uzależnionym, dla których otworzył domy pomocy, Fundacja dzięki sercom i rękom dobrych ludzi opiekuje się osobami specjalnej troski na terenie całej Polski.
Fundacja wywodzi się ze środowiska sympatyków idei albertyńskiej, którzy z kolei pochodzą z Duszpasterstwa Osób Niepełnosprawnych i wspólnot "Wiara i Światło" z Krakowa, tzw. "Muminki". Powołana została w 1987 roku przez śp. Zofię Tetelowską, śp. inż. Stanisława Pruszyńskiego oraz księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, który obecnie pełni rolę prezesa zarządu. Działania tej organizacji obejmują prowadzenie domów stałego pobytu, domów dziennego pobytu, warsztatów terapii zajęciowej, świetlic terapeutycznych, ośrodków adaptacyjnych, szkół oraz przedszkoli integracyjnych w 28 placówkach dla ponad 1050 podopiecznych. Niepełnosprawni mogą rozwijać się intelektualnie, społecznie, emocjonalnie i duchowo. Organizowane są zajęcia terapeutyczno-rehabilitacyjne, taneczne, muzyczne, rzemieślnicze, modelarskie i artystyczne, dzięki którym podopieczni zdobywają nowe umiejętności i odkrywają własne talenty.
Ważnym elementem działalności Fundacji jest organizowanie spotkań integracyjnych celem propagowania idei integracji społecznej, gdzie nie tylko niepełnosprawni poznają świat wokół nich, ale również pełnosprawni mają szansę poznać osoby upośledzone umysłowo, które żyją wśród nich, kochają tak jak oni i tak jak oni potrzebują zainteresowania, przyjaźni i akceptacji społecznej.
To piękna, wzniosła, a jednocześnie bardzo ludzka inicjatywa. Nie brakuje ani potrzebujących, ani niosących pomoc. Zawsze jednak potrzebne są środki na realizację założonych celów. Fundacja jest organizacją pozarządową "non-profit" i utrzymuje się z kwest, subwencji oraz darowizn. Bez ludzi dobrej woli, którzy wspierają ją finansowo, nie mogłaby istnieć. Dlatego tak ważne jest, abyśmy również zaangażowali się w pomoc dla tej szczytnej inicjatywy i złożyli dar serca.
W sobotę, 27 października, można będzie uczestniczyć w otwarciu wystawy prac podopiecznych Fundacji w Burlington w sali ZNPwK przy 2316 Fairview St o godzinie 18.00, a w niedzielę, 28 października, o godz.17.00 w Domu ZNPwK przy 71 Judson St., gdzie można będzie wesprzeć działania Fundacji Brata Alberta poprzez zakup książek i kalendarzy.
Można również wpłacać darowizny na podane konto: (dla zagranicy) SWIFT (BIC): PKOPPLPW IBAN: PL2112404533111 1000054282421
Powinno się być jak chleb,
Który dla wszystkich leży na stole,
Z którego każdy może kęs
dla siebie ukroić
I nakarmić się, jeśli jest głodny
św. Brat Albert
Barbara Rode
życie po skoku [13]
Byłem w szoku. Co miałem odpisać?
"Witam, kurcze nie spodziewałem się takiej reakcji! Bałem się to napisać, bo myślałem, że mnie ochrzanicie, że próbuję wyłudzić od Was pieniądze, a ja nigdy bym tego nie zrobił, wolałbym umrzeć niż Was skłamać, w dodatku moich kibiców Wisełki. Jak przeczytałem wasze wpisy, to trochę głupio, ale aż się poryczałem ze wzruszenia, teraz wiem, że zrobiłem dobrze, że zwróciłem się do was. Ja jestem przy komputerze co dzień od 9–16, później już mnie nie ma, bo przekręcają mnie na plecy i tak leżę do rana, to moje gg 5436161, piszcie do mnie, będzie mi miło, zwłaszcza, że jesteście kibicami Wisełki. Lauda, nie mam możliwości oglądania meczów Wisełki, widziałem tylko mecze w TV jak graliśmy o puchar ekstraklasy, nie mogłem przeżyć tej porażki z Bełchatowem, a do dnia dzisiejszego nie mogę zapomnieć trzech porażek – pierwsza z Lazio 3-3 na wyjeździe, a u nas po golu Kuźby w pierwszych minutach byłem pewny, że ogramy ich z łatwością, ale przegraliśmy 1-2, ten Colto Portugalczyk nas załatwił; druga porażka to z Valarenga Oslo, mało zawału nie dostałem przy rzutach karnych, a trzecia porażka z Tbilisi, Jezu, gdyby nie kartka Baszczyńskiego to ogralibyśmy ich, chociaż ciężko tam się grało, ale Wisełka dla mnie jest i zawsze będzie Królową! I w sercu mym do śmierci pozostanie. Dziękuję Wam, że mi pomożecie, wlaliście w moje serce nadzieję i radość, dziękuję, mój dzisiejszy uśmiech zawdzięczam Wam".
I znów zaczęła się prawdziwa lawina pomocy: nowe pomysły, wpłaty na moje konto. Ania – fanka Wisły – urządziła na Allegro aukcję pamiątek klubu, z której dochód przeznaczono dla mnie. Sebastian, który gra w krakowskim klubie Pychowianka, zorganizował mecz charytatywny. Na oficjalnej stronie Wisły pojawił się artykuł o mnie. To wszystko nie było jednorazowym impulsem – ta pomoc wciąż trwa. Najbardziej zaskakiwali najmłodsi kibice i nigdy nie zapomnę tego, co pisali. Najlepiej będzie chyba, gdy zacytuję jeden z listów:
"Witaj, Mariusz, mam 13 lat i tak jak Ty jestem kibicem Wisełki, jak wiesz, do pracy jeszcze nie chodzę, ale wpłaciłem Ci na szczepionki moje kieszonkowe z tego miesiąca, Tobie jest bardziej potrzebne".
Inny młodziutki kibic napisał:
"Mariusz, nie mogę Cię wesprzeć finansowo, ale wysyłam Ci mój szalik, który wiele dla mnie znaczy, niech Ci przypomina, że kibice zawsze będą z Tobą".
Życzę każdemu, żeby mógł przeżyć to, co czułem, gdy czytałem te listy. Dostałem też dwie koszulki – jedna podpisana jest przez wszystkich członków drużyny. Nie miałem gdzie oglądać meczów Wisły, więc ich wyniki śledziłem w telegazecie. Gdy dowiedział się o tym Janek, który jest fotografem, zaczął mi przysyłać zdjęcia z meczów, a inni kibice zaczęli mnie zasypywać relacjami esemesowymi. Przed każdym meczem dostawałem esemesa: "witaj Mario jestem Michał i dziś ja poprowadzę dla Ciebie relacje z meczu z czego bardzo się cieszę". Ja odwdzięczyłem się napisaniem tekstu hymnu dla kibiców, który został odśpiewany podczas rozgrywek. Kiedy oni go śpiewali, zadzwonił do mnie Janek, a ja mogłem usłyszeć, co się dzieje na stadionie:
Wisła to potęga i każdy wie:
Wisła wygrywa każdy mecz!
Dla nas Wisełka to nasze życie,
Wierzymy w to, że zwyciężycie!
Wrażenie nie do opisania! Na Internecie i telefonach się nie skończyło, grupa kibiców Wisły przyjechała mnie odwiedzić.
Znów odżyłem, znów mogłem się uśmiechać, znów byłem szczęśliwy. Który raz z rzędu już to czytacie? Wiem, ktoś może pomyśleć, że nadużywam określeń "załamany" i "szczęśliwy" oraz ich synonimów. Takie jest jednak moje życie: z głębokiego załamania popadam w euforię, a stanów pośrednich prawie nie ma.
Czy świeci słońce, czy pada deszcz,
To jest nieważne, wygramy mecz!
Dzięki wspaniałym wiślakom udało się uzbierać pieniądze na szczepionkę. Dostałem też wsparcie finansowe od Emmy, którą poznałem przez sieć. Gdy zaczynało mi brakować pieniędzy na opłacenie abonamentu za Internet, mój dostawca – firma Algo, a dokładnie, jej właściciele: Łukasz i Paweł, po prostu umorzyli wszelkie opłaty, a do tego podarowali mi drukarkę. Mogłem też na nich liczyć, gdy zepsuł mi się laptop – to kolejni niezawodni przyjaciele.
Gdy przygotowano szczepionkę, trzeba było sprawdzić, czy nie jestem na nią uczulony. Gdyby okazało się, że nie mogę z niej skorzystać... Uczulenia jednak nie było. Myślałem, że szczepionki będą jak cudowny lek, ale fatalnie się po nich czułem: gorączka, dreszcze, brak sił. Asia zadzwoniła do producenta i zapytała, czy taka reakcja jest normalna. Odparli, że jest możliwa, ale jeśli objawy nie ustąpią, trzeba będzie przerwać szczepienie. Po piątej dawce skapitulowaliśmy, bo zaatakowała mnie kolejna infekcja. Po jej wyleczeniu antybiotykami wznowiłem przyjmowanie szczepionek i było nieco lepiej, ale przypałętała się kolejna infekcja. I tak na zmianę: szczepionki i antybiotyki. Mój organizm był tym wycieńczony – pojawiły się nawet kłopoty z sercem. Szczepionka ma zacząć działać za kilka miesięcy.
W tych trudnych chwilach mogłem liczyć na wsparcie, które płynęło przez Internet i telefon komórkowy: wiślacy, Emma, Danusia, Janek, Sylwia, Kamila... I cały czas była przy mnie Asia. Wiele radości sprawiła mi wizyta Emmy, która przyjechała ze swoją córką Kasią, kolegą Danielem i śliczną suczką Spinką. Pies wskoczył na moje łóżko i dopiero gdy się z nim pobawiłem, mogłem się zająć pozostałymi. Ich wizyta była czymś ekstra, podobnie jak późniejszy przyjazd Janka. Sfilmował on życzenia świąteczne, które złożyłem wiślakom. Okazało się potem, że sfilmował dużo więcej i że zmontował z tego film, który trafił na stronę mojego ukochanego klubu – to była prawdziwa bomba! Jakby tego było mało, zorganizował aukcję, na której zlicytowano na mój cel koszulkę jednej z byłych gwiazd Wisły.
Któryś z kibiców wpadł na pomysł jeszcze większej akcji: poradził, żebym poprosił znanych ludzi, aby przesłali rzeczy, które można zlicytować. Nie mogłem uwierzyć, ale dostałem między innymi statuetkę od Adama Małysza i obraz od Agnieszki Fitkau-Perepeczko, a moja koleżanka Marzenka podarowała oryginalną piłkę Liverpoolu. Ale jak zorganizować aukcję? Wszystkim zajęła się Luiza, która namówiła do udziału w tym przedsięwzięciu Radio Radom. Oboje baliśmy się, że aukcja nie wypali, ale cała impreza okazała się sukcesem. Najwięcej zysku przyniosła piłka Liverpoolu – nic dziwnego, był nią rozgrywany jeden z meczów z udziałem klubu. Radomianie pokazali, że mają wielkie serce i że chcą się dzielić z potrzebującymi.
Teraz mogę powiedzieć, że odnalazłem wreszcie właściwą drogę. Bo każdy z nas ma swoją własną, musi tylko na nią trafić. Los poddawał mnie próbom w ekstremalnych warunkach i długo nie umiałem się odnaleźć, ale wciąż walczyłem. Często przegrywałem i sam myślałem, że to już ostateczna kapitulacja, ale za każdym razem na nowo staję do walki. Czuję wsparcie Boga, rodziny i przyjaciół takich jak Asia. Nie boję się niczego, bo nic nie może mnie już zaskoczyć.
Pisane kciukiem
Nie w moim stylu staczać się w dół,
Nie po to kocham, by czuć wciąż ból.
Mam na imię Mariusz.
Do dnia wypadku moje życie było szczęśliwe i niczego mi nie brakowało. Gdy miałem dwadzieścia jeden lat, przekreśliłem je jednym skokiem.
Odzyskanie przytomności oznaczało wejście w koszmar, który niszczył ciało i duszę. Przechodziłem przez kolejne etapy: ślepa rozpacz, pragnienie samobójstwa, bunt, obwinianie całego świata za własne nieszczęścia. Tak musi być: najpierw trzeba wypłakać wszystkie łzy, nie ma innego wyjścia. Gdy człowiek w końcu oswoi się z konsekwencjami tragicznego wypadku, pada pytanie: co dalej? Wreszcie przychodzi czas na to, aby – niczym domek z klocków – spróbować odbudować swoje życie. Nie będzie łatwo: wciąż pojawiają się nowe wstrząsy, które burzą delikatną konstrukcję, i często trzeba zaczynać budowę od nowa.
Po kilku latach, kiedy już ogarnąłem cały ten koszmar, zapragnąłem zrobić coś, co da mi nie tylko radość, ale przyniesie też jakiś pożytek: najpierw były to wiersze, potem teksty piosenek, a w końcu książka, którą trzymacie w rękach. Nie było łatwo ją pisać, bo oznaczało to przeżywanie wszystkiego na nowo i rozdrapywanie ran, które się zabliźniły. Podjąłem jednak ten wysiłek i wiele dzięki niemu zyskałem. Wiele rzeczy dotarło do mnie podczas spisywania tych wspomnień.
Pierwsze fragmenty Życia po skoku trafiły na moją stronę internetową. Wymagało to ode mnie sporej odwagi, bo musiałem podzielić się najboleśniejszymi i najintymniejszymi doświadczeniami z całym światem. Jednak reakcje internautów były bardzo pozytywne i przekonały, że warto nad tym dalej pracować. Cały czas przyświecał mi jeden cel: jeśli ktoś to przeczyta, może nie zaryzykuje głupiego i bezmyślnego skoku. Może ocalę kogoś przed piekłem, przez które sam musiałem przejść.
Pisałem z wielkim trudem, ale zawzięcie. To, co czytacie, wystukałem kciukiem. To, że ktoś chciał wydać moją książkę, bardzo mnie podbudowało. Po raz kolejny przekonałem się, że to nie niepełnosprawność jest główną przeszkodą, lecz wmawianie sobie samemu słabości. Wszystko jest gdzieś w głowie i to od nas zależy, czy będziemy w stanie coś zmienić. Trzeba uwierzyć – zarówno w siebie, jak i w przyjaciół oraz w Boga. Bez tej wiary nic nie będzie.
Na tych stronach opisałem swoje sukcesy i porażki, radości i smutki, pokazałem, jak sobie radziłem i jak sobie nie radziłem. Mam nadzieję, że ta książka nie tylko jest przestrogą, lecz spełnia jeszcze jedno zadanie: chciałem dać nadzieję tym, którzy zwątpili. Zachęcić ich do działania, bo jest jeszcze tyle pięknych chwil, które trzeba zdobyć.
Moim zdaniem, Bóg wciąż stawia przed nami wciąż nowe wyzwania: gdy już sobie z nimi radzimy, podnosi poprzeczkę. Może to wydawać się brutalne, ale trzeba na to spojrzeć inaczej – wydawało mi się, że po skoku skończył się mój świat. W rzeczywistości był to początek nowego.
W każdym z nas jest ukryta siła. Każdego wieczora przed snem liczę, ile razy udało mi się uśmiechnąć, i dziękuję Bogu za każdy z tych uśmiechów.
• KONIEC •
życie po skoku [12]
Strumień pomocy nie ustawał: Karolina z Gdyni, Adam (dał mi odtwarzacz DVD), Halina z Warszawy (przysyłała filmy na DVD), Elwira z Łodzi (dzięki za zioła!), Elwira z Warszawy, Sylwia z Gdańska (choć sama była chora i żyła z renty, podarowała mi nawilżacz powietrza), Karolina z Gdyni (nigdy nie zapomnę tego, jak wpadłaś na kawę – twoje odwiedziny to była wspaniała niespodzianka!), Dona z Kanady, Patrycja z Radomia... Boziu, wiedziałaś, że spotka mnie coś takiego, i nic nie powiedziałaś? Oj, nieładnie!
Wreszcie Janusz poinformował mnie, że mam czekać na przesyłkę, i wkrótce potem kurier przyniósł ssak walizkowy. Fundacja "Mimo Wszystko" poprosiła, abym opowiedział o tym, jak go dostałem, reporterce "Gazety Wyborczej". To już w ogóle było nie do wiary: ktoś chce zrobić ze mną wywiad! Miałem przed nim wielką tremę, ale wszystko poszło bardzo dobrze. Po prasie przyszedł czas na telewizję. Oczywiście, miałem również tremę przed kamerą, ale za pierwszym razem udało się nakręcić cały materiał, który nadała TVP w Telekurierze i w Panoramie. Podziękowałem w nim Januszowi i Fundacji Anny Dymnej za ssak. Jedno mnie tylko trochę martwi: czy pomocy musi rzeczywiście towarzyszyć cała ta medialna machina? Nie chcę wyjść na niewdzięcznika, ale czy fundacje muszą działać tak, że gdy coś zrobią, nie może się obejść bez prasy i telewizji? Fundacja bardzo mi pomogła i jestem jej za to ogromnie wdzięczny, ale chyba doceniłbym to wszystko bardziej, gdyby nie było tego medialnego szumu.
Pani z "Wyborczej" zaproponowała mi pomoc w stworzeniu strony internetowej. Wkrótce potem poznałem dwóch studentów informatyki Wyższej Szkoły Handlowej w Radomiu. Jarek i Michał zaczęli przygotowywać witrynę, gdy odezwał się Michał, który był odpowiedzialny za stworzenie strony Janusza. Zaoferował, że przygotuje również moją. Powiedziałem, że pracują już nad nią inne osoby, a on na to: "I tak to zrobię, najwyżej zdecydujesz potem, którą zostawić". Nie wiem, jak to możliwe, ale po kilku dniach strona była gotowa. Było na niej wszystko: forum, galeria, czat.
Miałem powody do tego, aby bezustannie się uśmiechać. Ten uśmiech mówił jedno: dziękuję wam wszystkim za pomoc, wynagrodziliście mi wszystkie cierpienia. Mogłem codziennie zmieniać cewnik, nie musiałem się martwić, że zabraknie mi pieniędzy na środki higieny osobistej – po prostu zacząłem żyć jak człowiek. Wciąż ktoś mnie odwiedzał i dawał mnóstwo radości: Monika, Kamila, Sylwia... Zawsze też można było pogadać z kimś na czacie na mojej stronie. Gdy popsuła mi się lodówka, natychmiast miałem połowę pieniędzy na nową (drugą połowę dołożyła moja siostra Ania). Tak długo szukałem pomocy, a teraz ta pomoc sama przyszła od ludzi, którzy przeczytali mój gniewny wpis na forum. Dziękuję wam raz jeszcze – nie sądziłem, że będę aż tak szczęśliwy.
Mogłem wreszcie zająć się tym, co lubię najbardziej: pisaniem. Za namową Kamili postanowiłem napisać książkę, w której przekażę, co dzieje się z człowiekiem po bezmyślnym skoku do wody. Chciałem ostrzec każdego, kto zechciałby podjąć takie ryzyko. Jeśli ta opowieść mogłaby uratować chociaż jedną osobę, warto było się trudzić. Może gdybym ja coś takiego kiedyś przeczytał, to mądrzej bym się zachował? Na początku miałem obawy, czy jestem w stanie napisać całą książkę – posłałem więc do wydawców próbki i z niepokojem oczekiwałem na odpowiedź. Gdy wreszcie nadeszła, z zapartym tchem otwierałem maila. Im dalej go czytałem, tym szerszy był mój uśmiech, bo wynikało z niego, że jak na amatora, to na pewno nie jest źle. Klamka zapadła: musiałem napisać "Życie po skoku".
Pisanie stało się moim głównym zajęciem. Pochłania mnie, tracę przy nim poczucie czasu. I choć pisałem w mozolnym tempie, to gdy powstawały kolejne strony, coraz bardziej wierzyłem, że uda mi się skończyć. Byłem wściekły, że muszę przerywać pisanie, bo trzeba zjeść obiad. Zaniedbałem nawet stronę internetową.
Nie chciałem, żeby książka, którą trzymacie w rękach, była opowieścią o biednym chłopaku, co tyle się wycierpiał i trzeba go żałować. Nie, w żadnym razie! Zdecydowałem się na jej pisanie, żeby pozostawić po sobie przestrogę: zastanów się, zanim skoczysz! Bądź ostrożny, nie powtórz mojego błędu. Gdyby ktoś po jej przeczytaniu napisał do mnie, że dałem mu do myślenia, że na wakacjach miał skoczyć na główkę do płytkiej wody, ale przypomniało mu się "Życie po skoku" – wtedy byłbym najszczęśliwszy na świecie. Ilekroć słyszę o wypadkach podobnych do mojego, myślę, co można by zrobić, aby im zapobiec. Moim zdaniem w szkołach powinno się uczulać dzieciaki na takie sprawy. Nie tylko przestrzegać, ale pokazywać konsekwencje: przykucie do łóżka, cuchnące odleżyny, ból i łzy. Może taka brutalna metoda przyniosłaby jakieś efekty?
Półmartwe ciało, rozdarte serce i jasny umysł.
Nic nie może wiecznie trwać i po pewnym czasie nawet w moim idealnym wirtualnym świecie pojawiły się problemy. Niedomówienia, plotki i nieporozumienia skutkowały konfliktami i popsuciem atmosfery. Doszło do tego, że unikałem wchodzenia na własną stronę internetową. Ostrzegano mnie, że coś takiego może się stać, ale ja chyba zbytnio wierzyłem w ludzi, aby potraktować serio takie przestrogi.
Wszystko pogorszyło się jeszcze bardziej, gdy powstała druga strona – przygotowana przez chłopaków z WSH. W dniu jej otwarcia odwiedziła mnie ekipa "Wyborczej", a nazajutrz można było przeczytać: "Studenci Wyższej Szkoły Handlowej w Radomiu Jarosław Lipka i Michał Stanisławek spełnili marzenie chorego Mariusza". To była wzruszająca chwila, a Jarek i Michał do dziś pomagają mi w prowadzeniu strony oraz rozwiązują każdy problem.
Tymczasem na mojej starej stronie panował dziwny klimat. Pojawiły się absurdalne zarzuty, że ukrywałem powstanie witryny robionej przez studentów WSH, choć przecież wiedzieli o tym wszyscy. Nie potrafię zrozumieć tych oskarżeń ani ich wytłumaczyć. Było mi cholernie przykro, że ci sami ludzie, którzy przywrócili mnie do życia, nagle się ode mnie odwrócili. Wśród nich znalazła się między innymi Monika, która odeszła bez słowa, co zabolało mnie chyba najbardziej. Z wielkiej internetowej grupy wsparcia została tylko garstka przyjaciół – wiem za to, że na nich zawsze mogę liczyć.
Przez to wszystko pogorszył się nie tylko mój stan psychiczny, ale i fizyczny: infekcja goniła infekcję, wciąż byłem na antybiotykach. Niech nikt mi nie mówi, że psychika nie ma wpływu na ciało: wcześniej, cholera, po prostu żyłem, a gdy dopadły mnie zmartwienia... Cóż, znów wszystko zaczynało mi dolegać. Za sprawą Internetu poznałem Marcina, który miał podobne problemy – dowiedziałem się od niego rzeczy niesłychanej: istnieje specjalna szczepionka antybakteryjna robiona na podstawie badań moczu. Podał nawet namiar laboratorium, które ją przygotowuje. Nie mogłem uwierzyć: takie to proste? Czemu nigdy nie powiedział mi o tym żaden lekarz? Tyle cierpienia i pieniędzy wydanych na antybiotyki, a można było tego uniknąć! Problemem okazały się pieniądze: skąd je wziąć? Jeszcze niedawno takiego problemu by nie było, wystarczyłoby napisać o tym na forum i na pewno mógłbym liczyć na wsparcie.
Pomoc przyszła z nieoczekiwanej strony: zespół Time, prowadzony przez Marka Szurpika, zaproponował mi napisanie tekstów do piosenek na ich płytę. Pisałem do gotowej już muzyki, a efekt bardzo spodobał się Markowi. Nie tylko zarobiłem pieniądze, ale odbudowałem też wiarę we własne siły.
Nie ma na świecie zespołu takiego,
Który tak szanuje kibica każdego.
Bo tylko Wisła rozumie i wie,
Jak ważny jest dla nas każdy mecz.
Pieniędzy na szczepionkę wciąż było za mało. Wtedy przyszedł mi do głowy nowy pomysł. Od dziecka jestem wiernym kibicem Wisły Kraków i gdy przeglądałem ich stronę, zobaczyłem, że kibice organizują zbiórkę na pomoc dla chorego dziecka. Może i mnie by pomogli? Napisałem więc na forum Armia Białej Gwiazdy:
"Witam kochani kibice, nazywam się Mariusz Rokicki, mieszkam w Radomiu. Mam 29 lat jestem zagorzałym kibicem mojej ukochanej Wisły Kraków. Od 9 lat jestem niepełnosprawny po nieszczęśliwym skoku do wody i mieszkam w Domu Pomocy Społecznej. Zawsze sobie jakoś radziłem, ale ostatnie lata to tylko walka z infekcjami dróg moczowych i górnych oddechowych, bo oddycham przez rurkę w gardle. Jedyne wyjście to autoszczepionki przeciwbakteryjne i skończyłaby się moja męka z gorączką i bezsilnością, już nie wiem do kogo się zwrócić o pomoc. Potrzebuję około tysiąca zł na 4 autoszczepionki, dlatego proszę, jeśli kibice mojej Wisełki by mi pomogli i podali mi rękę, to uczynicie mnie szczęśliwym, mimo tego że od wielu lat mój świat to 4 ściany i łóżko, proszę o pomoc. Mam też swoją stronę, którą podarowała mi gazeta wyborcza i szkoła, oto adres mojej st. www.mariuszrokicki.wsh.pl".
Szybko pojawiły się pierwsze komentarze:
"25.07.2007, 13:03 Z miłą chęcią się dorzucę, jak będzie zbiórka do puszek.
25.07.2007, 13:37 Witam, znalazłem na Twojej stronie informację o koncie i obiecuję, że w przyszłym tygodniu otrzymasz ode mnie pieniężne wsparcie. Bardzo ciekawy tekst znajduję się pod zakładką życie po skoku. Polecam wszystkim. Trzymaj się ciepło i pozdrawiam.
25.07.2007, 13:54 »Pomożecie?«... POMOŻEMY... Pozdrawiam.
25.07.2007, 21:46 Trzeba pomóc wiślakowi...
25.07.2007, 22:58 Na stronie Mariusza znajduje się nieaktywny link do tekstu z Gazety Wyborczej. W ramach uzupełnienia – ten tekst jest w tym miejscu. Jest jeszcze ciąg dalszy historii. Mariusz, a masz jakąś możliwość oglądania meczów Wisełki?
26.07.2007, 09:34 Myślę, że na meczu z Koroną uzbieralibyśmy trochę pieniążków, i starczyłoby na te szczepionki. Odstąpilibyśmy trochę kasy, i ktoś ze SKWK lub Ultra mogły wysłać te pieniądze na konto Mariusza. Mariusz trzymaj się!".
Życie po skoku [11]
Po tygodniu po groźnej bakterii nie było już śladu, mogłem spokojnie myśleć o wypisie. Lekarz żartował, że moje leczenie pochłonęło pół budżetu oddziału nefrologii. Po chwili jednak dodał:
– Ale było warto.
Dzięki tym słowom, mimo przykrych doświadczeń, ten pobyt w szpitalu będę wspominał dobrze.
Znów zająłem się pisaniem. Za radą – jak zwykle nieocenionej – Asi zacząłem ogłaszać się na stronach internetowych jako tekściarz. Gdy umieściłem w sieci swoje dzieła, przyszedł strach przed oceną. Początkowo nie było żadnego odzewu, co z kolei budziło irytację, a potem przygnębienie. Pewnego dnia przyszły jednak dwa maile. W pierwszym ktoś pytał, ile kosztowałoby napisanie słów do piosenki i jak szybko bym je napisał. Odpisałem, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi. Drugi mail był bardziej konkretny: "Szukam tekstu w stylu Kombi, jeśli potrafisz coś takiego napisać, proszę o kontakt". Napisałem dwie zwrotki i refren. Odpowiedź: "Świetne, wreszcie znalazłem tekściarza, który potrafi pisać". Boże! Podoba mu się! Szał radości, spełnienie marzeń – podoba mu się! Robert – bo tak nazywał się zleceniodawca – zapłacił za moją pracę. Zarobiłem pieniądze! Ja sam – sam! – nikt mi nie pomagał! Zadzwoniłem do mamy, opowiedziałem to Asi i całemu personelowi domu. Takiego kopa trzeba było, żeby wreszcie wyjść z ponurego, depresyjnego stanu. Wydawało się, że wszystkie problemy zniknęły raz na zawsze.
Potem pojawiły się kolejne zlecenia – od Roberta i od innych. Pewnego dnia dostałem od Roberta demo melodii, a potem plik mp3 z nagraniem piosenki. Gdy usłyszałem, że ktoś śpiewa moje słowa, popłakałem się ze szczęścia. To była chwila prawdziwego tryumfu.
Potem przyszły kolejne smutne doświadczenia: rok po ostatnim pobycie w szpitalu znów musiałem do niego wrócić, żeby usunąć z dróg moczowych kolejny szczep bakterii. Ilekroć jestem w szpitalu, bombardują mnie koszmarne wspomnienia z pierwszych chwil po wypadku. Pobyt na oddziale nefrologicznym to również konieczność obserwacji potwornego cierpienia innych ludzi – zarówno chorych, jak i ich bliskich. Tym razem stałem się świadkiem odejścia pana Karola i bólu jego rodziny. Mogłem tylko bezradnie patrzeć na umieranie. Tylko czekałem na wypis i ucieczkę od tego koszmaru.
Gdy byłem w szpitalu, Asia i Julita (nasza pani oddziałowa) odnowiły moje mieszkanko. Byłem zaskoczony, że tak świetnie sobie poradziły: żadnej rysy, żadnej plamki na ścianach. Mimo to nie mogłem się uwolnić od widoku rodziny otaczającej łóżko konającego. Z biegiem czasu ten obraz zacierał się jednak w pamięci.
Nie mogłem siedzieć w wózku z powodu bólu i braku rehabilitacji. Coraz trudniej było mi też gospodarować pieniędzmi – musiałem wybierać, które leki są niezbędne, a które można sobie darować. Znów zabrałem się do pisania listów z prośbą o pomoc. Tym razem skierowałem się do radomskiego Caritasu, który nie zostawił mnie w potrzebie. Nie dostałem dużo, ale sam fakt, że ktoś mnie zrozumiał i chce mi pomóc, był najważniejszy. Nawet jeśli nie dostajesz kokosów, ale wiesz, że ktoś cię wysłuchał, daje to wielką radość. Mam nadzieję, że dotrze to do ludzi, którzy kierują wielkimi fundacjami. Zrobiłem w Internecie małe badanie i okazało się, że fundacje takie jak ta Polsatu czy TVN-u ignorują ludzi w mojej sytuacji. My – ci "po skoku" – mamy podobne problemy (infekcje układu moczowego) i potrzebujemy podobnych leków. Łączy nas coś jeszcze: w podobny sposób jesteśmy ignorowani.
Potem przyszedł czas na kolejną infekcję. Znów potrzebny był antybiotyk, na który nie było pieniędzy. Jedyne wyjście: powrót na nefrologię. Nie mogłem tam znowu iść, nie po tym, co ostatnio przeżyłem. Pomyślałem o mojej siostrze, która pracuje we Włoszech: może tam antybiotyk będzie tańszy? Cena okazała się niemal taka sama jak w Polsce, ale po kilku dniach dostałem od siostry wiadomość: "Załatwiłam antybiotyk i już go wysłałam". Co za radość, to jak wygrana w lotto! Moja siostra mnie ocaliła – nie wytrzymałbym psychicznie kolejnego pobytu na nefrologii.
Nie skończyły się jednak problemy finansowe. Dzięki Internetowi osoby w podobnej sytuacji udzieliły mi wielu cennych wskazówek. Okazało się, że cewnik zewnętrzny trzeba bezwzględnie wymieniać codziennie, a nie – jak ja to robiłem – co dwa dni. Skąd jednak mieć na to pieniądze? Gdy udało się już znaleźć odpowiedni syrop na wypróżnianie, również okazał się finansowo poza moim zasięgiem – trzydzieści złotych co dwa tygodnie. Trudno! Zdrowie najważniejsze, więc zrezygnowałem z mydła w płynie, balsamu do ciała, kremów i paru innych drobiazgów, aby kupić cewniki i syrop. Byłem w finansowym kryzysie. Nocami pytałem: "Boziu, poradzimy sobie?".
Czułem, że tak, choć było coraz gorzej. Musiałem zrezygnować z zastrzyków przeciwbólowych, bo nie miałem już żył, w które można by się wkłuć. I musiałem przejść na tabletki. Kolejny problem: zastrzyki miałem za darmo, ale tabletki kosztowały czterdzieści złotych miesięcznie. A za to wszystko trzeba będzie zapłacić z renty, która wynosiła wówczas sto pięćdziesiąt złotych.
Na szczęście Bozia nie zostawiła mnie samego.
"Wpłaciłem Ci moje
kieszonkowe z tego miesiąca"
Teraz przyjdzie opisać najszczęśliwszy chyba okres w życiu po skoku. Rok, o którym opowiem, wynagrodził mi wiele – poznałem prawdziwy smak życia, mnóstwo przyjaciół i masę życzliwych ludzi. Chcąc uszanować te osoby i ich prywatność, postanowiłem opisać prawdziwe fakty, ale użyć fikcyjnych imion.
Wszystko zaczęło się pewnego wieczoru, gdy w Wiadomościach usłyszałem o młodym człowieku – Januszu Świtaju – który żąda prawa do eutanazji, jeśli jego rodzice nie będą mogli się nim opiekować ze względu na ich podeszły wiek. Na początku nie rozumiałem, o co mu tak naprawdę chodzi: chce tej eutanazji czy tylko blefuje i traktuje to jako pretekst, aby wykrzyczeć całemu światu: "Jak nie chcecie mi pomóc, to mnie zabijcie!"? Był w dużo cięższym stanie niż ja (przykuty do łóżka, oddychał za pomocą respiratora), ale podobnie jak ja pukał do wielu drzwi i nigdzie nie mógł znaleźć pomocy. Po jakimś czasie znów zobaczyłem go w telewizji, ale wyglądał i zachowywał się zupełnie inaczej: był uśmiechnięty, dostał nawet (na pół etatu) pracę w Fundacji Anny Dymnej "Mimo Wszystko". Już nie mówił o eutanazji, przeciwnie: mówił o przyszłości, o tym, że chciałby mieć wózek z respiratorem, którym mógłbym wyjechać na świat. Obejrzałem jego stronę internetową i poznałem życiorys Janusza. Znalazłem tam też forum, gdzie dałem upust wszystkim emocjom, jakie we mnie tkwiły, i wyrzuciłem z siebie całą złość na polski system opieki nad osobami niepełnosprawnymi. Opisałem swoją sytuację oraz bezskuteczne próby znalezienia pomocy. Gdy wykrzyczałem swój gniew, zrobiło mi się jakoś lżej.
Następnego dnia zajrzałem do mojej skrzynki mailowej i zdębiałem. Wśród wielu nowych maili znalazłem informację, że na stronie Janusza czeka na mnie wiadomość. Byłem zdziwiony: może to jakieś wirusy? Kliknąłem na link i zobaczyłem wszystkie skierowane do mnie wpisy: "Cześć Mariusz", "Witaj, Mariusz" itp. Od kogo one pochodzą? Pewnie ludziom nie spodobało się to, co napisałem na forum... Lekko przestraszony otwarłem pierwszy list. Zatkało mnie: "Witaj, Mariusz, napisz, proszę, na forum, czego potrzebujesz (jakich rzeczy i środków), postaram się pomóc". Czytałem go kilka razy, zanim otworzyłem kolejny, w którym mogłem przeczytać coś bardzo podobnego. To samo w trzecim, czwartym...
Byłem wzruszony. Zupełnie obcy ludzie chcą mi pomóc! Żadna fundacja nie chciała mnie wesprzeć, a tu ludzie, którzy nic na mój temat nie wiedzą, deklarują pomoc. Czy w ogóle mam prawo z tego skorzystać? Bałem się wysłać komuś listę rzeczy, których potrzebuję, ale to ludzie nie ustępowali i wciąż przybywało deklaracji wsparcia. Najbardziej aktywna była Monika z Ostrowca Świętokrzyskiego. Z jednej strony wstydziłem się, że muszę kogoś prosić o taką pomoc, z drugiej jednak miałem nadzieję, że wreszcie mój los się poprawi. Od Justyny i Karola z Malborka – po dwóch dniach od kontaktu – dostałem cewniki, worki i bezcenną dla mnie laktulozę, która jako jedyna działała na zaparcia. Kilka dni później dostałem od nich środki higieny osobistej. Nie mogłem uwierzyć w ten ogrom bezinteresownej ludzkiej dobroci, a to był dopiero początek.
Po kilku dniach przyjechała Monika, która chciała poznać mnie osobiście. Od pierwszych chwil widziałem w jej oczach, że cieszy się, iż przyjechała. Zazwyczaj obawiam się nowych ludzi, ale przy niej czułem się bardzo swobodnie i tak, jakbym znał ją od lat. Cały czas żartowaliśmy, bo ma fenomenalne poczucie humoru. Gdy nadszedł moment wyjazdu, obiecała, że na pewno odwiedzi mnie znowu. W czasie spotkania wypytywała o wszystko, a potem sprawiła mi superniespodziankę: w kolejnej paczce znalazłem szalik FC Barcelona, jednego z moich ulubionych klubów.
Na forum wciąż pojawiały się nowe wiadomości i osoby chętne do pomocy i rozmowy oraz ciekawe moich losów – czegoś takiego jeszcze nigdy nie przeżyłem! Wszyscy pytali, co jest potrzebne. Głupio było o tym pisać, ale w końcu się przemogłem. Napisałem, że bardzo potrzebny mi jest ssak z własnym akumulatorem – obecny, gdy nie było prądu, przestawał działać. Ssakiem zajął się sam Janusz, który zwrócił się do "Mimo Wszystko".
Sprawy wymykały się spod kontroli: ktoś podał na forum moje konto, a pewnego dnia usłyszałem w słuchawce telefonu:
– Cześć, Mariusz, tu Kamila z Pruszkowa. Jestem właśnie w sklepie i robię zakupy dla ciebie. Kiedy mogę wpaść?
Byłem kompletnie zaskoczony, ale powiedziałem, że może zajrzeć, kiedy tylko zechce. Następnego dnia do mojego pokoju weszła uśmiechnięta dziewczyna i wyściskała mnie niczym najlepszego przyjaciela. To właśnie była ona.
Od redakcji
Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza
Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )
Życie po skoku [8]
List do Czytelników Gońca
Witajcie Drodzy Czytelnicy.
Jestem bardzo daleko od Was, ale wiem, że z dużym zainteresowaniem czytacie
fragmenty mojej książki. Dlatego postanowiłem do Was napisać i opowiedzieć, co u
mnie słychać. Już ponad miesiąc jestem w szpitalu i wszystko na to wskazuje, że z Bożą
pomocą moje życie ulegnie zmianie. Od wypadku ( mineło14 już lat) oddychałem przez
rurkę tracheotomiczna. Od kilku dni, po bardzo skomplikowanej operacji oddycham
już bez niej! Jestem bardzo szczęśliwy, bo po 14 latach wreszcie usłyszałem swój głos!
Z radości chce mi się biegać i skakać i śpiewać i latać mam w dłoniach cały świat. Z
chwilą usunięcia rurki narodziłem się na nowo. Szalejący optymizm porywa moje myśli w
miejsca pełne nowych możliwości. Niebawem tam dotrę naprawdę.
Jestem na dobrej drodze do lepszego życia, zaczynam głośno mówić i samodzielnie
odkrztuszać. Od tego właśnie zależy moja przyszłość. Jeśli będę odkasływał, to nigdy nie
wrócę do tej rurki i będę szczęśliwy. Żebym mógł bezpiecznie wrócić do domu i przejść
przez ten trudny etap potrzebuje inhalatora i koncentratora tlenu. Z tymi rzeczami
będzie mi łatwiej każdego dnia być coraz silniejszym i bardziej niezależnym. Będę Wam
bardzo wdzięczny, jeśli pomożecie mi uzbierać kwotę 3 tys zl na zakup tych rzeczy
Pozdrawiam Was serdecznie i zapraszam na moją stronę www.mariuszrokicki.pl
Na początku trochę bałem się tej maszyny – zupełnie nie znałem się na komputerach, byłem zielony. Asia przyniosła wprawdzie podręcznik do Windowsa, ale nie rozumiałem z niego nic. Jak zwykle, bałem się nowego. Okazało się jednak, że obsługa edytora tekstu nie jest niczym trudnym. Tak zaczęły powstawać moje pierwsze wiersze, których początkowo nie chciałem pokazywać nikomu, ale Asia przekonała mnie, że nie powinienem trzymać ich w ukryciu. Usłyszałem pozytywne opinie, które dodały mi zapału do dalszego pisania.
Komputer był darem z niebios. Nocami, przed snem, zawsze dziękowałem mojej Bozi za to, że tak o mnie dba, i za możliwość pisania wierszy. Pisałem o miłości, której mi brakowało. Literatura daje w jakimś sensie możliwość wcielenia się w rolę kochanków. Pośród słów na ekranie komputera rozciąga się królestwo, gdzie jestem niepodzielnym władcą: tworzę bohaterów, wpływam na ich losy i powołuję do istnienia nowe światy. Pisanie zastępowało mi aktywne życie i wszystko, czego brakowało. To była swoista terapia wierszem. Iluzje tworzone przez słowa są tak potężne i dają tyle radości, że wiele razy byłem zawiedziony, gdy w trakcie pisania ktoś wchodził do pokoju i siłą ściągał mnie z powrotem do brutalnej rzeczywistości.
Po kilku miesiącach od wyjścia z oddziału rehabilitacyjnego znów dał o sobie znać układ moczowy. Kolejna powtórka: ból brzucha, konieczność pobytu w szpitalu. Starałem się być silny, ale nocami trudno mi się było powstrzymać od płaczu. Ordynator Dworzański przejął się i postanowił, że znajdzie źródło bólu. Nie rzucał obietnic na wiatr: rozpoczął maraton badań i konsultacji. Udało się też znaleźć takie środki, które uśmierzały ból. Miały jednak efekty uboczne: byłem po nich jak pijany, a ich odstawienie skutkowało natychmiastowym nawrotem bólu. Jakby tego było mało, doszła jeszcze infekcja dróg oddechowych, której konsekwencjami były trudności z oddychaniem i obrzęk wokół rurki tracheotomijnej. Wizyta u laryngologa, jak zwykle, była bolesnym doświadczeniem. Kolejne badania nie przynosiły odpowiedzi, a ja znów przegrywałem swoją nieustającą walkę. Czułem, że to wszystko to zbyt dużo jak na jednego człowieka... Na szczęście nie poddawał się ordynator – był zły, że nie jest w stanie dokonać trafnej diagnozy. Szukał kolejnych badań, które mogłyby coś dać. Udało mu się załatwić tomografię komputerową, ale musieliśmy czekać na nią niemal dwa tygodnie.
Mocy i siły dodawały mi wizyty Asi – dzięki nim mogłem przetrwać każdy trudny okres. Dzięki Asi mogłem udawać, że wszystko jest w porządku, a ja jestem twardy. Mimo to powoli wpadałem w depresję. Zauważyli to moi lekarze, którzy załatwili mi konsultację psychiatryczną. Przyszedł czas na nowe leki: tym razem takie, które miały pomóc mi wyjść z dołka.
Wreszcie nadszedł dzień tomografii jamy brzusznej. Lekarze zyskali pewność, że cierpię na ból ośrodkowy, który jest przypadłością bardzo trudną w leczeniu. Wyleczono jednak wszystkie infekcje i mogłem wracać do domu. Dzięki wstawiennictwu ordynatora udało mi się dostać skierowanie na rehabilitację. Nie chciano mi go dać, bo przecież dopiero co tam byłem, ale w końcu ktoś zrozumiał, że jest ona niezbędna po każdym dłuższym pobycie w szpitalu. Bez niej nie ma szans, żeby znów siedzieć na wózku i jakoś sobie radzić.
Wróciłem ze szpitala z mnóstwem nowych zaleceń, recept i leków. Tych ostatnich było jednak za dużo. Im więcej tabletek łykałem, tym bardziej czułem się jak – po prostu – naćpany. W końcu powiedziałem "dość" i odstawiłem prawie wszystko w cholerę. Zostały tylko te leki, które brałem przed pójściem do szpitala: plastry, tramal i baclofen na spastykę. Dzięki temu powróciła jasność umysłu i znów czułem się sobą.
Pobyt na rehabilitacji nie był tak udany jak ostatnio – miałem kilku rehabilitantów zamiast jednego, co nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem. Na szczęście mogłem widywać się z Lidką i Gosią. Tam też poznałem kogoś jeszcze. Kogoś, kto na początku dawał mi radość i pozwolił uwierzyć, że mimo kalectwa jestem facetem. Nie chcę się nad tym rozwodzić: uczuciowy zawód, którego wtedy doświadczyłem, wiele kosztował zarówno mnie, jak i moich bliskich. Nie będę nawet wspominał imienia dziewczyny, która sprawiła tyle bólu. Wolałbym, abyśmy nigdy się nie poznali, i chciałbym o niej zapomnieć na zawsze.
Miłość nadaje życiu sens i sprawia, że niemożliwe staje się możliwe. Mnie dała tyle siły, że odstawiłem plastry przeciwbólowe (to był błąd) i tramal. Myślałem, że pokonałem ból na zawsze. Mało tego, pierwszy raz w życiu mogłem wyjść na przepustkę – wreszcie nie spędziłem samotnego weekendu na oddziale. Lekarka początkowo nie była temu przychylna, ale chyba przekonał ją mój upór. Po miesiącu zostałem wypisany.
Wtedy postanowiłem pozbyć się tego cholernego cewnika wewnętrznego. Nie było to proste, bo wiązało się z mnóstwem badań i obserwacji, a do tego okazało się, że mam dwa kamienie w pęcherzu. Udało się znaleźć odpowiedni ośrodek w Konstancinie. Za transport musieli oczywiście zapłacić rodzice (nasze składki na ubezpieczenie nie pokrywają takich fanaberii), towarzyszyła mi Asia. Byłem przekonany, że ból brzucha to przeszłość, ale w Konstancinie powrócił, i to z fanfarami. Nie miałem przy sobie plastrów, więc ratowali mnie tramalem. Po całej serii badań szybciutko rozbito i wyprowadzono kamienie z pęcherza. Po kilku dniach usunięto mi cewnik wewnętrzny, a założono zewnętrzny – kapturek. Odtąd specjalnym aparatem mierzono zaleganie moczu w pęcherzu. Od tego zależało, czy będę mógł używać cewnika zewnętrznego.
Pierwsze chwile były okropne: ból przy sikaniu i ból brzucha, spore zaleganie. Rozpaczliwie powtarzałem wszystkim, że nie chcę wracać do cewnika wewnętrznego. Zapewniali, że robią, co mogą, a ordynator wciąż ganił mnie za to, że tak długo trzymałem w sobie tamto cholerstwo. Po blisko miesiącu wyniki były wreszcie zadowalające, ale ból niezmiennie dokuczał. Lekarze uznali, że można mnie wypisać. Wśród dziesiątek recept, jakie dostałem, była też ta na lek, który miał sprawić, że sikanie nie będzie tak bolało. Jeśli jednak ból nie będzie ustępował, miałem wrócić na zabieg podcięcia zwieraczy. O czym ten ordynator gada? Co chce podcinać? Nie chciałem tu wracać, tym bardziej że trafiłem w tym szpitalu na pielęgniarkę, która powiedziała mi wprost, że mnie nienawidzi, bo musi zajmować się odsysaniem mojej wydzieliny.
Ból wciąż wygrywał. Po powrocie z Konstancina bolało cały czas, coraz trudniej było siedzieć na wózku. Nie poddawałem się jednak: tyle już przetrwałem, poradzę sobie i z tym. Było jednak coraz gorzej – prawie nie siedziałem na wózku, leki w niczym nie pomagały. Nie pomogła też kolejna wizyta na oddziale rehabilitacyjnym. Ponieważ nie było wyjścia, musiałem wrócić do Konstancina na podcięcie zwieraczy, które utrudniają odpływ moczu, co z kolei odpowiada za ten cholerny ból. Ordynator rehabilitacji załatwiła karetkę, którą – nie musiałem za to płacić – pojechałem z powrotem do Konstancina.
Trafiłem tam na tę okropną pielęgniarkę. Gdy zajrzała do sali na nocnym dyżurze, usłyszałem, jak mówi pod nosem:
– No, chyba umarł, bo się nie rusza...
– Jeszcze żyję – odparłem.
Zwiała bez słowa.
Nie przejmowałem się nią, bo chodziło tylko o to, żeby wreszcie pozbyć się bólu.
Gdy jesteś obok i pragniesz pomóc mi wstać,
To nie ma chwili piękniejszej niż ta,
Gdy czuję, że pragniesz odmienić mój świat.
Nie dałbym rady przetrwać tego wszystkiego bez przyjaciół.
Krótko przed zabiegiem wymiany cewników Rafał namówił mnie na kupno telefonu komórkowego. Początkowo go wyśmiałem: jak z renty w wysokości sto trzydzieści złotych, która w całości szła na leki, wykroić dwadzieścia pięć złotych na abonament? Wszyscy bliscy pomagali mi finansowo, a i tak ledwo starczało na leczenie! Mój pokój wyglądał jak apteka i podobnie jak ona wciąż potrzebował nowych dostaw towaru. Wszystko, co posiadałem, było darem od rodziny i przyjaciół – Luizy, Moniki, Asi. Do tego stopnia byłem bez pieniędzy, że nie miałem nawet portfela.
Zacząłem jednak marzyć o telefonie – jak cudownie byłoby móc napisać esemesa do Asi czy Rafała! Ale mnie nie stać... Byłem jak dziecko, które jednak musi mieć zabawkę, i w końcu się zdecydowałem na najniższy możliwy abonament z darmowym telefonem. Rafał miał załatwić wszystko: zabrał dokumenty i pojechał do sklepu. Po czym bardzo szybko wrócił z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
– Co jest? Masz ten telefon czy nie?
– Nie.
Znów rozczarowanie. Już nawet nie chciałem wiedzieć, czemu nie mogę mieć komórki.
– Nie panikuj i daj skończyć. Nie mam telefonu, ale za chwilę przyjdzie tu facet ze sklepu z umową do podpisania.
Zostałem właścicielem siemensa C35. Tak bardzo się z niego cieszyłem, że stał się niemal moim nowym przyjacielem. Sprawiał mi tyle radości, że traktowałem go jak żywą osobę. Ktoś, czytając to, pomyśli: wariat! Ale w moim stanie miewa się dziwnych przyjaciół. Gdy całe dnie leżysz samotnie przykuty do łóżka, nawet robak czy pająk mogą stać się bliskie.
Kiedyś przylatywała do mnie przez dziewięć dni osa – czekałem na każdą jej poranną wizytę, aby móc z nią pogadać. Prosiłem, żeby wylewać dla niej kilka kropli soku na parapet. Była zawsze punktualnie o ósmej. Dziesiątego dnia nie przyleciała – wypatrywałem jej w kolejnych dniach, ale już się nie zjawiła. Bardzo to przeżyłem i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, chciałbym się kiedyś dowiedzieć, dlaczego przestała mnie odwiedzać.
Bez przyjaciół nie byłoby prezentów spadających z nieba. Pewnego dnia niespodziewanie trafiło do mnie dziesięć tysięcy złotych. Mój tata, który przed emeryturą pracował w Banku Spółdzielczym, poprosił kolegów o pomoc. Od tamtej pory sporo czasu minęło i myślałem, że olali sprawę, ale tak nie było. Za te pieniądze kupiłem łóżko pionizujące za sześć tysięcy i ekstra ssak za ponad tysiąc złotych. To dobry moment, aby wykorzystać okazję i podziękować pani Borowieckiej, dyrektorowi Grzegorczykowi oraz wszystkim bankom za pomoc.
Przyjaciele nie zawiedli, gdy ordynator z Konstancina powiedział po zabiegu podcięcia zwieraczy, że tym razem nie zafunduje mi karetki powrotnej do domu, a transport muszę załatwić sobie sam. Załatwiłem więc transport, i to jaki! Przyjechał Rafał, a Asia wpadła na pomysł, że po drodze do Radomia możemy odwiedzić mój rodzinny dom.
Nie byłem tam ponad trzy lata – od czasu wypadku. Trochę bałem się tej wizyty: czy dam radę? Czy serce mi nie pęknie, gdy zobaczę swój pokój, Aresa, traktor? Czy dam radę przejechać obok zalewu, gdzie skończyło się moje dawne życie? Mimo tylu wątpliwości postanowiłem: jedziemy!
Z Konstancina wyjeżdżałem rozgoryczony, bo ból wciąż mi dokuczał. Łagodziło go jednak to, że jadę zwykłym samochodem, na przednim siedzeniu, a nie karetką. Mogłem patrzeć na świat i na ludzi. Postanowiłem stoczyć jeszcze jedną walkę. Jechać nad zalew, gdzie doszło do feralnego skoku, i popatrzeć na tę nienawistną toń.
Od redakcji
Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza
Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )
Życie po skoku (6)
Nie mówiłem im o tym, bo byłem pewny, że zrobili badanie moczu, gdy byłem na izbie przyjęć. Okazało się, że nie. Teraz wreszcie wiedzieli, co mają robić. Gorączka opadała, a ja wracałem do zdrowia. Cały czas była przy mnie Asia – nigdy jej tego nie zapomnę. Po jedenastu dniach – wyczerpany i wychudzony – mogłem wrócić do siebie.
Odzyskałem siły i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że wciąż czułem niewielki ból brzucha. Coraz częściej miałem kłopoty z układem moczowym. Miałem wtedy cewniki wewnętrzne, które wymienia się co dwa tygodnie – było to niezwykle krępujące, tym bardziej że robiła to kobieta. Cewnik wciąż się zapychał, co oznaczało, że trzeba wezwać karetkę, a wszyscy powtarzali, że problemy z drogami moczowymi są właśnie przez to, i zachęcali, aby przejść na cewniki zewnętrzne, zwane kapturkami. Rafał opowiedział mi o nich wszystko: wyglądem przypominają prezerwatywę i trzeba je zmieniać codziennie. Ta informacja sprawiła, że nie zgodziłem się na kapturki – wstydziłem się wymiany cewnika raz na dwa tygodnie, a teraz miałbym przeżywać to codziennie? Nigdy w życiu!
Któregoś ranka cewnik znów był niedrożny, więc pielęgniarki wezwały pogotowie. Gdy przyjechało, okazało się, że jest problem z usunięciem starego cewnika. Lekarz nie mógł sobie poradzić, a mnie coraz bardziej bolało, bo nie można było odprowadzić moczu. Trafiłem do szpitala na izbę urologiczną, gdzie z trudem coś próbowali zrobić. Odwieźli mnie, krwawiącego, z powrotem do domu. Krwotok nie ustawał, dostałem dreszczy i pojawiły się trudności z oddychaniem – znów nikomu nic nie mówiłem, bo łudziłem się, że zaraz mi przejdzie. Po południu byłem blady i zacząłem wymiotować. Pielęgniarki zauważyły, że coś jest nie tak. Gdy zapytały, co się dzieje, poczułem, że nie mogę zaczerpnąć powietrza. Zacząłem się dusić. Były przerażone, jedna pobiegła dzwonić po pogotowie i słyszałem, jak krzyczy do słuchawki.
W tym krytycznym momencie pomyślałem to samo co wtedy, po skoku: Boże, to dziś? Dziś mam odejść z tego świata? Niewiele widziałem i słyszałem, ale poprosiłem, żeby mnie posadzono. Wtedy udało mi się zaczerpnąć powietrza. Z każdą sekundą było coraz lepiej. Przypomniały mi się pytania, które przed chwilą zadałem Bogu. Chyba w ostatniej chwili mnie rozpoznał i postanowił: Nie, jego jeszcze u siebie nie chcę.
Po przyjeździe karetki było już dużo lepiej, ale lekarz chciał mnie zabrać na obserwację. Tak bardzo nienawidzę szpitali, że nie zgodziłem się na to, ale kilka godzin później znów poczułem się gorzej. Ponownie trzeba było wzywać pogotowie i tym razem bez protestów pojechałem do szpitala. Zrobili wszystkie badania i natychmiast trafiłem na OIOM. Zrozumiałem, że nie jest dobrze, skoro trafiłem na ten oddział. Ten sam, na którym leżałem zaraz po wypadku, te same pielęgniarki i ci sami lekarze – wszyscy mnie rozpoznali. Straciłem świadomość i obudziłem się na drugi dzień przed południem. Znów byłem podłączony do kroplówek i innych sprzętów. Przez krótką chwilę byłem tak zdezorientowany, że wydawało mi się, iż znów jestem tuż po wypadku, że wszystkie późniejsze wydarzenia były tylko snem. Zaraz jednak wszystko sobie przypomniałem. Znów byłem przerażony – na ten oddział nie trafia się bez powodu.
Na moje pytania lekarze odpowiadali, żeby niczym się nie martwić i że wszystko jest pod kontrolą. Może i tak, ale nie byłem w stanie wytrzymać atmosfery oddziału. W trzecim dniu pobytu pękłem i ubłagałem lekarza, żeby mnie wypisał. Nie chciał (była sobota), ale w końcu dopiąłem swego. Dał mi kroplówki, które miałem brać do poniedziałku. Wróciłem do domu i mogłem wreszcie odpocząć. W poniedziałek czułem się już całkiem zdrowy i znów jeździłem na moim wózeczku po korytarzu tam i z powrotem. Kolejne dni upływały spokojnie, a ja zacząłem się nudzić i postanowiłem ponownie dostać się na rehabilitację, gdzie byłbym z Rafałem.
Wkrótce potem znów tam byłem i znowu na tej samej sali, choć w innym łóżku. Szybko nawiązałem kontakt ze współpacjentami, którzy okazali się świetnymi ludźmi (wśród nich pan Tadeusz J.). Wtedy też dowiedziałem się od Rafała, że stowarzyszenie, do którego obaj należymy (nie chciałem się zapisać – zrobiłem to tylko dlatego, że Rafał nalegał), stara się o dofinansowanie z PFRON-u na obóz rehabilitacyjny. Gdy Rafał zapytał mnie, czybym nie pojechał, roześmiałem się i bez namysłu odpowiedziałem, że na pewno nie. Ale on uparł się i zaczął roztaczać przede mną wizję bardzo atrakcyjnego wyjazdu. Nie ukrywam, że przemawiała ona do mnie. Poczułem, że bardzo chcę jechać, ale coś tam w środku okrutnie szeptało: Nie nadajesz się na takie wyjazdy. Każdy, ale nie ty. Ten szept był gorszy od krzyku. Opowiedziałem o wszystkim Asi, a ona popatrzyła na mnie i powiedziała tylko jedno słowo:
– Pojedziesz!
Co ona gada? Gdzie pojadę? A rurka? Odsysanie? Kto tam będzie to robił? Wciąż jednak wyobrażałem sobie, jakby było na takim wyjeździe.
Wtedy znów przypałętała się infekcja dróg moczowych: bakteria, wysoka gorączka, cholernie silny antybiotyk. Rafał mnie nie opuszczał i ciągle rozmawialiśmy o obozie. W końcu przełamałem jakąś barierę w sobie i zgodziłem się pojechać. Potrzebna była tylko osoba, która będzie się mną opiekować. Chciałem poprosić o to Asię. Jeszcze się nie zebrałem na odwagę, by ją o to zapytać, gdy usłyszałem:
– Dobra, już się nie zamartwiaj. Pojadę z tobą.
Okazało się, że już dawno wszystko z Rafałem ustalili! Pozostało tylko cieszyć się na wyjazd. Chyba wiecie już, co czułem: byłem pełen obaw, ale jednocześnie miałem przeczucie, że wszystko będzie dobrze.
Od dawna nie czułem takiej wolności i braku ograniczeń jak podczas tego obozu. Nikt nie dał mi odczuć, że jestem niepełnosprawny czy jakiś inny. Miejsce było przeurocze: w środku lasu (czułem się tak swojsko jak u siebie na wsi) i blisko olbrzymiego jeziora, które było ledwie dwieście metrów od naszych domków. Wszystko to dawało niesamowitą radość i energię. Raj: przyroda, czyste powietrze, żadnych lekarzy i kroplówek. Do tego poznałem wspaniałych ludzi i zaprzyjaźniłem się ze zwariowanym psem naszego opiekuna. Byłem cholernie szczęśliwy i w wieczornej modlitwie podziękowałem Bozi za to, że mogę to wszystko oglądać i być w tym miejscu. Wiem, że Bóg tak kieruje naszym życiem, abyśmy mogli poznać różne jego smaki: po całym zestawie bardzo gorzkich potraw w menu wreszcie znalazło się coś słodkiego. Miałem mnóstwo energii i zapału do wszystkiego, nie przestawałem się uśmiechać. Ciągle słyszałem:
– Ale ty się potrafisz wszystkim cieszyć!
Jak tu się nie cieszyć, gdy po raz pierwszy od tak dawna czujesz się wolny, szczęśliwy i zdrowy?
Mój zapał i – jak sam to określił – "olbrzymie rezerwy niezależności" zauważył nasz opiekun Artur. Każdy poranek zaczynał się od wyczerpującej gimnastyki, którą prowadził. Gdy wszyscy ledwo dyszeli ze zmęczenia, ja wciąż byłem uśmiechnięty. Wtedy Artur podszedł ze swoją dziewczyną Ewą i zapytał, czy nie chcę być jeszcze bardziej sprawny i samodzielny. Jasne, że chciałem! Niemal natychmiast rozpoczęły się indywidualne zajęcia – i to dopiero była harówka: ćwiczenia na materacach i na wózku, ciężarki... Potem przyszedł czas na kolejne wyzwania: jazda wózkiem na czas, rugby, tenis stołowy. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko jest możliwe! Byłem coraz szczęśliwszy i coraz silniejszy.
Obawiałem się tylko dwóch rzeczy. Pierwsza wiązała się z tym potwornym odsysaniem. Powiem szczerze: bardzo się bałem oddalić od domku, gdzie był ssak. Wydzielina zalegająca w rurce okropnie utrudnia oddychanie i niemożność jej odessania to spory kłopot. Ale nie było takiej siły, która by mnie zatrzymała. Wzywało mnie życie i nie potrafiłem mu się oprzeć, musiałem jakoś spożytkować energię, którą byłem wypełniony. Wyruszałem na wędrówki do pobliskiego ośrodka i choć pewnie żaden lekarz nie wypuściłby mnie tak daleko bez ssaka, postanowiliśmy z Asią, że zaryzykuję. Nie pożałowałem tego.
Druga rzecz, która mnie niepokoiła, to bliskość wody. Jej szum i głosy kąpiących się ludzi budziły paniczny lęk. Woda była niczym wróg, który jeszcze ze mną nie skończył – monstrum czekające na poranioną ofi arę,aby zadać ostateczny cios. Nie wiedział o tym nikt poza Asią, ale wkrótce dowiedzieć się mieli wszyscy: atrakcją obozu był bowiem rejs łodzią. Do ostatniej chwili nic nie mówiłem, ale gdy tylko zobaczyłem wodę...
Spanikowałem. Powiedziałem, że nie wejdę na pokład za żadne skarby. Po prostu histeria – zero myślenia, same emocje. Gdy inni pływali łodzią, Asia została ze mną i od czasu do czasu rzucała spojrzenia na rozbawioną gromadę.
– Asia, chodź do nas! – usłyszeliśmy nagle.
Odpowiedziała, że bardzo by chciała, ale nie może, i spojrzała na mnie: tak zwyczajnie, bez wyrzutów. Wtedy coś we mnie pękło i powiedziałem po chwili:
– Zgoda, popłynę.
Zrobiłem to tylko dla niej. Ona robiła dla mnie niemal wszystko, więc byłem jej coś winien. W tym momencie liczyła się Asia, a nie moje lęki. Im bliżej byłem wody, tym większy czułem strach. Czekałem tylko na moment, gdy toń mnie wciągnie i dokończy dzieła. Każde mocniejsze kołysanie łodzią odbierałem jako zaczepkę i w głowie dogadywałem: Na co czekasz? Bierz mnie! Już ci nie ucieknę! Ale im dłużej nic złego się nie działo, tym bardziej czułem się zwycięzcą. Wreszcie nie miałem wątpliwości, kto wygrał ten pojedynek. Teraz ja byłem gotów straszyć potwora i mu wygrażać. Przetrwałem próbę, ale za żadną cholerę nie popłynę już żadną łajbą. Nie wiem, czy wygrałbym kolejne starcie, i nie mam zamiaru się o tym przekonywać.
Wieczorem wybraliśmy się na piwo. I cóż, ledwie po dwóch byłem nieźle zrobiony. No więc nabrałem odwagi: poprosiłem Artura, żeby nauczył mnie przesiadania się z wózka na łóżko. Kilka razy już to proponował, ale za każdym razem się bałem. Pojechaliśmy do pokoju i zaczęła się komedia: byłem rozluźniony jak guma i leciałem na wszystkie strony. Asia z Ewą pękały ze śmiechu, a Artur próbował trzymać fason, ale i on w końcu parsknął śmiechem. Po wielu nieudanych próbach postanowiłem zostać na podłodze – Artur nie dawał spokoju: próbuj i próbuj. Już nie miałem siły, więc zacząłem wymyślać preteksty w stylu: słabo mi, duszno i takie tam. W końcu odpuścił.
Następnego dnia – mimo uzasadnionych obaw – nie miałem kaca. Za to Artur postanowił przełamać kolejną tkwiącą we mnie barierę. Chciał, żebym zdecydował się usiąść na lżejszym i bardziej aktywnym wózku. Opierałem się, jak mogłem – że wózek jest wywrotny i boję się na nim usiąść – ale Artur postanowił użyć prowokacji:
– Tak właśnie czułem. Wszystko, co robisz, to tylko słomiany zapał i blef.
Kurde, zaskoczył mnie. Tyle było pochwał, a tu nagle takie coś. Powiedziałem, żeby mnie przesadzili, i dodałem – z wielkim wyrzutem – że jak sobie zrobię krzywdę, to będzie jego wina.
– Nie bądź taki uparty, przejedź się najpierw tym wózkiem – odparł. – Zobaczysz różnicę i nie będziesz chciał innego.
Roześmiałem się w duchu i już szukałem pretekstu, żeby szybko z nowego wózka zejść. Musiałem tylko zrobić na nim kilka kółek, żeby Artur to zobaczył, trochę postękać, no i poudawać, jak mi źle, i powinno być po sprawie. Ale nie było źle! Miał rację, ten wózek był rewelacyjny. I co teraz? Naprawdę mi się podobało, ale głupio się było teraz do tego przyznać. Cholera, szkoda było schodzić, ale musiałem przecież postawić na swoim, więc przesadzili mnie z powrotem na mój ciężki czołg.
Następnego dnia schowałem dumę do kieszeni:
– Dawajcie tu ten wózek! Nie mam sił na ten mój pancerniak.
Artur znów wygrał. Ale tak naprawdę wygrałem ja.
Niestety, znów pojawił się ból brzucha. Nie chciałem opuszczać turnusu, więc Asia wybrała się do miejscowego lekarza, który przepisał antybiotyk w zastrzykach i lek rozkurczowy – papawerynę. Początkowo leki pomagały, ale ból wracał. Znów pojawiły się duszności i gorączka. Asia musiała zadzwonić po karetkę. Zrobili zastrzyki i poczułem się lepiej. Byłem zadowolony, bo wieczorem czekała nas zabawa przy ognisku.
Od redakcji
Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza
Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )
Mariusz w poniedzialek 30 lipca mial 5-godzinna operację. Pierwsza w historii polskiej laryngologii. Usunięto mu rurke tracheotomiczna i kilka cm tchawicy po 14 latach. Mariusz bardzo cierpi, ma brodę przyszyta do klatki piersiowej zeby nie naruszyc wszystkiego...