Po tygodniu po groźnej bakterii nie było już śladu, mogłem spokojnie myśleć o wypisie. Lekarz żartował, że moje leczenie pochłonęło pół budżetu oddziału nefrologii. Po chwili jednak dodał:
– Ale było warto.
Dzięki tym słowom, mimo przykrych doświadczeń, ten pobyt w szpitalu będę wspominał dobrze.
Znów zająłem się pisaniem. Za radą – jak zwykle nieocenionej – Asi zacząłem ogłaszać się na stronach internetowych jako tekściarz. Gdy umieściłem w sieci swoje dzieła, przyszedł strach przed oceną. Początkowo nie było żadnego odzewu, co z kolei budziło irytację, a potem przygnębienie. Pewnego dnia przyszły jednak dwa maile. W pierwszym ktoś pytał, ile kosztowałoby napisanie słów do piosenki i jak szybko bym je napisał. Odpisałem, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi. Drugi mail był bardziej konkretny: "Szukam tekstu w stylu Kombi, jeśli potrafisz coś takiego napisać, proszę o kontakt". Napisałem dwie zwrotki i refren. Odpowiedź: "Świetne, wreszcie znalazłem tekściarza, który potrafi pisać". Boże! Podoba mu się! Szał radości, spełnienie marzeń – podoba mu się! Robert – bo tak nazywał się zleceniodawca – zapłacił za moją pracę. Zarobiłem pieniądze! Ja sam – sam! – nikt mi nie pomagał! Zadzwoniłem do mamy, opowiedziałem to Asi i całemu personelowi domu. Takiego kopa trzeba było, żeby wreszcie wyjść z ponurego, depresyjnego stanu. Wydawało się, że wszystkie problemy zniknęły raz na zawsze.
Potem pojawiły się kolejne zlecenia – od Roberta i od innych. Pewnego dnia dostałem od Roberta demo melodii, a potem plik mp3 z nagraniem piosenki. Gdy usłyszałem, że ktoś śpiewa moje słowa, popłakałem się ze szczęścia. To była chwila prawdziwego tryumfu.
Potem przyszły kolejne smutne doświadczenia: rok po ostatnim pobycie w szpitalu znów musiałem do niego wrócić, żeby usunąć z dróg moczowych kolejny szczep bakterii. Ilekroć jestem w szpitalu, bombardują mnie koszmarne wspomnienia z pierwszych chwil po wypadku. Pobyt na oddziale nefrologicznym to również konieczność obserwacji potwornego cierpienia innych ludzi – zarówno chorych, jak i ich bliskich. Tym razem stałem się świadkiem odejścia pana Karola i bólu jego rodziny. Mogłem tylko bezradnie patrzeć na umieranie. Tylko czekałem na wypis i ucieczkę od tego koszmaru.
Gdy byłem w szpitalu, Asia i Julita (nasza pani oddziałowa) odnowiły moje mieszkanko. Byłem zaskoczony, że tak świetnie sobie poradziły: żadnej rysy, żadnej plamki na ścianach. Mimo to nie mogłem się uwolnić od widoku rodziny otaczającej łóżko konającego. Z biegiem czasu ten obraz zacierał się jednak w pamięci.
Nie mogłem siedzieć w wózku z powodu bólu i braku rehabilitacji. Coraz trudniej było mi też gospodarować pieniędzmi – musiałem wybierać, które leki są niezbędne, a które można sobie darować. Znów zabrałem się do pisania listów z prośbą o pomoc. Tym razem skierowałem się do radomskiego Caritasu, który nie zostawił mnie w potrzebie. Nie dostałem dużo, ale sam fakt, że ktoś mnie zrozumiał i chce mi pomóc, był najważniejszy. Nawet jeśli nie dostajesz kokosów, ale wiesz, że ktoś cię wysłuchał, daje to wielką radość. Mam nadzieję, że dotrze to do ludzi, którzy kierują wielkimi fundacjami. Zrobiłem w Internecie małe badanie i okazało się, że fundacje takie jak ta Polsatu czy TVN-u ignorują ludzi w mojej sytuacji. My – ci "po skoku" – mamy podobne problemy (infekcje układu moczowego) i potrzebujemy podobnych leków. Łączy nas coś jeszcze: w podobny sposób jesteśmy ignorowani.
Potem przyszedł czas na kolejną infekcję. Znów potrzebny był antybiotyk, na który nie było pieniędzy. Jedyne wyjście: powrót na nefrologię. Nie mogłem tam znowu iść, nie po tym, co ostatnio przeżyłem. Pomyślałem o mojej siostrze, która pracuje we Włoszech: może tam antybiotyk będzie tańszy? Cena okazała się niemal taka sama jak w Polsce, ale po kilku dniach dostałem od siostry wiadomość: "Załatwiłam antybiotyk i już go wysłałam". Co za radość, to jak wygrana w lotto! Moja siostra mnie ocaliła – nie wytrzymałbym psychicznie kolejnego pobytu na nefrologii.
Nie skończyły się jednak problemy finansowe. Dzięki Internetowi osoby w podobnej sytuacji udzieliły mi wielu cennych wskazówek. Okazało się, że cewnik zewnętrzny trzeba bezwzględnie wymieniać codziennie, a nie – jak ja to robiłem – co dwa dni. Skąd jednak mieć na to pieniądze? Gdy udało się już znaleźć odpowiedni syrop na wypróżnianie, również okazał się finansowo poza moim zasięgiem – trzydzieści złotych co dwa tygodnie. Trudno! Zdrowie najważniejsze, więc zrezygnowałem z mydła w płynie, balsamu do ciała, kremów i paru innych drobiazgów, aby kupić cewniki i syrop. Byłem w finansowym kryzysie. Nocami pytałem: "Boziu, poradzimy sobie?".
Czułem, że tak, choć było coraz gorzej. Musiałem zrezygnować z zastrzyków przeciwbólowych, bo nie miałem już żył, w które można by się wkłuć. I musiałem przejść na tabletki. Kolejny problem: zastrzyki miałem za darmo, ale tabletki kosztowały czterdzieści złotych miesięcznie. A za to wszystko trzeba będzie zapłacić z renty, która wynosiła wówczas sto pięćdziesiąt złotych.
Na szczęście Bozia nie zostawiła mnie samego.
"Wpłaciłem Ci moje
kieszonkowe z tego miesiąca"
Teraz przyjdzie opisać najszczęśliwszy chyba okres w życiu po skoku. Rok, o którym opowiem, wynagrodził mi wiele – poznałem prawdziwy smak życia, mnóstwo przyjaciół i masę życzliwych ludzi. Chcąc uszanować te osoby i ich prywatność, postanowiłem opisać prawdziwe fakty, ale użyć fikcyjnych imion.
Wszystko zaczęło się pewnego wieczoru, gdy w Wiadomościach usłyszałem o młodym człowieku – Januszu Świtaju – który żąda prawa do eutanazji, jeśli jego rodzice nie będą mogli się nim opiekować ze względu na ich podeszły wiek. Na początku nie rozumiałem, o co mu tak naprawdę chodzi: chce tej eutanazji czy tylko blefuje i traktuje to jako pretekst, aby wykrzyczeć całemu światu: "Jak nie chcecie mi pomóc, to mnie zabijcie!"? Był w dużo cięższym stanie niż ja (przykuty do łóżka, oddychał za pomocą respiratora), ale podobnie jak ja pukał do wielu drzwi i nigdzie nie mógł znaleźć pomocy. Po jakimś czasie znów zobaczyłem go w telewizji, ale wyglądał i zachowywał się zupełnie inaczej: był uśmiechnięty, dostał nawet (na pół etatu) pracę w Fundacji Anny Dymnej "Mimo Wszystko". Już nie mówił o eutanazji, przeciwnie: mówił o przyszłości, o tym, że chciałby mieć wózek z respiratorem, którym mógłbym wyjechać na świat. Obejrzałem jego stronę internetową i poznałem życiorys Janusza. Znalazłem tam też forum, gdzie dałem upust wszystkim emocjom, jakie we mnie tkwiły, i wyrzuciłem z siebie całą złość na polski system opieki nad osobami niepełnosprawnymi. Opisałem swoją sytuację oraz bezskuteczne próby znalezienia pomocy. Gdy wykrzyczałem swój gniew, zrobiło mi się jakoś lżej.
Następnego dnia zajrzałem do mojej skrzynki mailowej i zdębiałem. Wśród wielu nowych maili znalazłem informację, że na stronie Janusza czeka na mnie wiadomość. Byłem zdziwiony: może to jakieś wirusy? Kliknąłem na link i zobaczyłem wszystkie skierowane do mnie wpisy: "Cześć Mariusz", "Witaj, Mariusz" itp. Od kogo one pochodzą? Pewnie ludziom nie spodobało się to, co napisałem na forum... Lekko przestraszony otwarłem pierwszy list. Zatkało mnie: "Witaj, Mariusz, napisz, proszę, na forum, czego potrzebujesz (jakich rzeczy i środków), postaram się pomóc". Czytałem go kilka razy, zanim otworzyłem kolejny, w którym mogłem przeczytać coś bardzo podobnego. To samo w trzecim, czwartym...
Byłem wzruszony. Zupełnie obcy ludzie chcą mi pomóc! Żadna fundacja nie chciała mnie wesprzeć, a tu ludzie, którzy nic na mój temat nie wiedzą, deklarują pomoc. Czy w ogóle mam prawo z tego skorzystać? Bałem się wysłać komuś listę rzeczy, których potrzebuję, ale to ludzie nie ustępowali i wciąż przybywało deklaracji wsparcia. Najbardziej aktywna była Monika z Ostrowca Świętokrzyskiego. Z jednej strony wstydziłem się, że muszę kogoś prosić o taką pomoc, z drugiej jednak miałem nadzieję, że wreszcie mój los się poprawi. Od Justyny i Karola z Malborka – po dwóch dniach od kontaktu – dostałem cewniki, worki i bezcenną dla mnie laktulozę, która jako jedyna działała na zaparcia. Kilka dni później dostałem od nich środki higieny osobistej. Nie mogłem uwierzyć w ten ogrom bezinteresownej ludzkiej dobroci, a to był dopiero początek.
Po kilku dniach przyjechała Monika, która chciała poznać mnie osobiście. Od pierwszych chwil widziałem w jej oczach, że cieszy się, iż przyjechała. Zazwyczaj obawiam się nowych ludzi, ale przy niej czułem się bardzo swobodnie i tak, jakbym znał ją od lat. Cały czas żartowaliśmy, bo ma fenomenalne poczucie humoru. Gdy nadszedł moment wyjazdu, obiecała, że na pewno odwiedzi mnie znowu. W czasie spotkania wypytywała o wszystko, a potem sprawiła mi superniespodziankę: w kolejnej paczce znalazłem szalik FC Barcelona, jednego z moich ulubionych klubów.
Na forum wciąż pojawiały się nowe wiadomości i osoby chętne do pomocy i rozmowy oraz ciekawe moich losów – czegoś takiego jeszcze nigdy nie przeżyłem! Wszyscy pytali, co jest potrzebne. Głupio było o tym pisać, ale w końcu się przemogłem. Napisałem, że bardzo potrzebny mi jest ssak z własnym akumulatorem – obecny, gdy nie było prądu, przestawał działać. Ssakiem zajął się sam Janusz, który zwrócił się do "Mimo Wszystko".
Sprawy wymykały się spod kontroli: ktoś podał na forum moje konto, a pewnego dnia usłyszałem w słuchawce telefonu:
– Cześć, Mariusz, tu Kamila z Pruszkowa. Jestem właśnie w sklepie i robię zakupy dla ciebie. Kiedy mogę wpaść?
Byłem kompletnie zaskoczony, ale powiedziałem, że może zajrzeć, kiedy tylko zechce. Następnego dnia do mojego pokoju weszła uśmiechnięta dziewczyna i wyściskała mnie niczym najlepszego przyjaciela. To właśnie była ona.
Od redakcji
Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza
Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )