A+ A A-
piątek, 28 wrzesień 2012 16:03

Już w Polsce!

 


RatajewskaPrzyjechałam tydzień temu. Odpoczywam po kolejnym opiekowaniu się trzema małżeństwami niemieckimi. Schudłam tam, więc w Polsce wreszcie mogę pojeść i najeść się. Codziennie mięso, a nawet ryby, których starsi ludzie niemieccy nie jedzą, bo są za drogie.
My, Polacy, przeżyliśmy nasze lata 80., lata kartkowe, gdy żywności nie było za żadną cenę. Wiemy, że żywność ważniejsza jest od pieniędzy.
Dla dużej części starszych ludzi w Niemczech pieniądze są najważniejsze. Ważniejsze od żywności. Starają się zaoszczędzić każdego centa. Także na jedzeniu dla opiekunki, chociaż wg umowy, jedzenie opiekunka powinna mieć zapewnione, tylko nie jest określone, jakie to jedzenie powinno być. Jeśli ludzie, do których opiekunka jedzie, żywią się niezdrowo i skąpo, opiekunka też musi się tak żywić. A jest ona osobą, która chorować nie powinna.


Dzisiaj spotkaliśmy koleżankę moją, którą poznałam z Niemcem i którą trochę uczyłam niemieckiego. Więc już zrezygnowała z pracy w szpitalu, a pracowała tam w kuchni, i 15 września wyjeżdża na dobre, do niego. Będzie starała się tam pracować, ale jeśli nie będzie mogła znaleźć tam pracy, to ona się tam z nim udusi. Takie miała wrażenie, jak była tam ostatnio, przez pól roku. A jednak życie w Polsce już jej dokopało, praca w szpitalnej kuchni ciężka, a on codziennie dzwonił. Jako opiekunka ludzi starszych moja znajoma się nie sprawdziła, będzie szukać pracy innej, np. sprzątania po domach.


Spojrzałam na nią, jakoś dziwnie się poczułam. Bo przecież tak bardzo zmieniłam jej życie. Mam nadzieję, że na dobre. Ale to jej decyzja. Jeśli jest tam miłość, to ona przekracza granice i może ci ludzie potrzebowali czasu i że wszystko między nimi będzie dobrze.
Widziałam moją dawną przyjaciółkę. Już wychodzi z domu, ale mknie szybko przez ulice. Chyba nie chce z nikim pogadać. Rok temu umarł jej mąż. Wyglądał na najzdrowszego człowieka pod słońcem.


A mój mąż? Jesteśmy wciąż razem. Teraz boli go kciuk, bo dziubnął się nożem, wkładając coś do zmywarki. Więc – uwaga! – przy takich czynnościach. Ja wszystko robię teraz w kuchni.
Razem chodzimy wszędzie. Rano do miasta drogą nad jeziorem, po południu do marketu i jeszcze siedzimy na ławkach. Krąg ławeczek jest na miejscu planowanego dawno parkingu dla samochodów naszego dużego osiedla. Wtedy by było dużo miejsca między blokami na boiska i zieleń i bezpieczny teren dla dzieci. Ale zmieniono plan zagospodarowania osiedla, pobudowano drogi między domami, żeby każdy samochodziarz mógł dojechać pod sam dom i żeby z okien domu mógł widzieć swój samochód. Trzeba przecież pilnować, żeby nie ukradli.
O ile wiem, to może 10 lat temu była ostatnia kradzież samochodu. Młodzi ludzie z bloku obok sprowadzili sobie samochód z Niemiec. Przyjechał duży samochód, otworzył swoje wrota i odjechał z tym nowo kupionym samochodem. Właściciele samochodu nawet się za bardzo nie chwalili swoją stratą. Samochód może pojechał na Wschód.
Przed 10 laty głośne były kradzieże samochodów w Niemczech. Kradli Polacy, ale okazało się, że we współpracy ze złodziejami niemieckimi. I ja to Niemcom zawsze podkreślam.


Brakuje mi tutaj dawnego środowiska pracy. Ludzi dużo powyjeżdżało, a ci, którzy poprzyjeżdżali na urlop, jak ja, wcale się swoją pracą nie chwalą. Robota, którą wykonujemy za granicą, jest poniżająca dla nas, ludzi wykształconych. Nie ma czym się chwalić.
Chociaż mój syn, który mieszka za granicą, mówił o polskim małżeństwie lekarzy, którzy tam jeżdżą sobie bmw i należą do bogaczy. Ci ludzie pracują w swoich zawodach, musieli iść na całość. Udało im się.
Ja też miałam uczyć w szkole w Bremie, ale przeszkodził tutaj mój wiek. Trzeba być odpowiednio młodym, odpowiednio wykształconym i odpowiednio znać język danego kraju, żeby za granicą nie wykonywać pracy fizycznej.
Córka będzie studiować informatykę, syn zostaje jeszcze dwa lata z nami.
Nie wiem, co z bankami, czy tam coś się dzieje. A powinno się dziać. Tam są mojego ojca pieniądze. Sąd ma trudności z ustaleniem masy spadkowej w bankach. Myślałam, że sąd jest ważniejszy.


Pracy tutaj nawet nie próbuję już znaleźć. Był czas szukania. Ostatnio w bezrobociu zaproponowano mi pracę stażystki w jakimś urzędzie za 900 złotych brutto. Na rękę bym otrzymała może 700 złotych. Czy bym za te pieniądze utrzymała rodzinę?
Niestety, muszę jeździć do Niemiec, a nie chcę już . Ale taki mój los. Samotność i rozdzielenie z rodziną, z dziećmi. I cofanie się myślami wstecz – dlaczego kiedyś nie wykształciłam się w innym kierunku. Takim, który by obecnie zapewnił w Polsce pracę. Mój mąż wybrał ekonomię, ja wydział elektryczny politechniki. Oboje, za namową rodziców, skończyliśmy chemię spożywczą w Łodzi. W Łodzi było dużo akademików i rodziców przerażały wysokie opłaty za mieszkanie w Poznaniu.


Dzisiaj pani z firmy polskiej, która pośredniczy w zatrudnianiu opiekunek w Niemczech, zaproponowała mi wyjazd do pana. Dobrze, że nie do małżeństwa. Na końcu dopiero, na moje zapytanie powiedziała, że pan ma 98 lat i jest po operacji biodra i nie trzyma moczu i wybudza się w nocy. I że jada w sposób podstawowy. Wg umowy, powinnam mieć w Niemczech jedzenie, ale czasami ludzie starsi jedzą o wiele mniej niż powinny jadać młodsze opiekunki.


Jem czekoladę z Goplany, ma tylko 90 gram, jest gorzka, ale i trochę słodka. Nie lubię tych zupełnie gorzkich. Czekolady teraz modne, bo mają dużo magnezu, a magnez też modny.
Magnez to wesoły metal, bo tak wesoło się spala. Uczniowie się zawsze cieszyli, gdy spalałam wstążkę magnezu. Jego światło można przyrównać do światła objawianych ludziom postaci boskich. Ciekawe, że na to dopiero wpadłam.
Dzisiaj nakupowałam szprotek i po jednej flądrze dla każdego członka rodziny. Miałam z nimi dużo roboty, bo dzieciom musiałam wybierać ości. Ale były tańsze niż filety i miałam ochotę na normalne ryby.
W przyszłości jednak będę kupować tylko filety. Tylko pies nasz się najadł, bo lubi mniejsze ości razem ze skórami. Nasza suczka nawet agrest wyjada z krzaków na działce i czarne jagody w lesie.
Godzinami, zmarznięta, potrafi stać w wodzie przy brzegu jeziora, czatując na rybę. Niektórzy ludzie dopiero po czasie orientują się, dlaczego ten pies stoi tak nieruchomo i czasami rzuca się do wody.
Nie wiem, czy pojadę na początku października do tego starego dziadka. Boję się, to znów to samo biuro, które dało mi ostatnie niemieckie małżeństwa. Praca przy nich nie była łatwa.
Na pewno zapłacili mi lepiej niż opiekunkom bez doświadczenia, ale chciałabym w końcu trafić do niemieckiego domu, w którym tak przesadnie się nie oszczędza na jedzeniu.
Na pewno będę na ten temat rozmawiać z firmą. Powinny być zrobione jakieś ustalenia, ale to już inny temat.


Wanda Rat
Polska

Opublikowano w Teksty
piątek, 21 wrzesień 2012 13:11

Zwariowana niedziela

Niedziela,19 sierpnia
RatajewskaTrochę zwariowana ta niedziela była. Jestem u zupełnie zwariowanych dwojga staruszków. U małżeństwa niemieckiego. Jak oni potrafią się kłócić. A zawsze chodzi o to, że dziadek już nie powinien niektórych rzeczy robić, a on nie chce z tego zrezygnować. On chce jechać nad jezioro i łowić ryby. Jak pojechał z poprzednią opiekunką, to wielkim haczykiem skaleczył sobie rękę, że trzeba było zszywać. Musi jechać z nim fachowa pomoc, czyli pan Niemiec z Kazachstanu. Jednak babci szkoda pieniędzy, bo to kosztuje 30 euro na kilka godzin, a dziadek by chciał codziennie.
Dzisiaj upał, a my w samochodziku czerwonym pojechaliśmy do kawiarni dalekiej i do tego przed nami jechał długo ciągnik z szerokimi wielkimi kołami i sam był też szeroki, tak że na wąskiej drodze trudno go było wyprzedzić. Zresztą moja pani nie wyprzedza, tak samo jak ja, jest ostrożna.
Samochód jest tylko 3-drzwiowy, więc ja siedziałam z tyłu, przy dziadka złożonym rolatorze. Duszno tam miałam w jedną stronę. Z powrotem dziadkowie otworzyli okna i wiało na mnie za bardzo, a ja przeziębiona przecież jestem i w gardle mnie drapie tak, że musiałam dzisiaj wyjść z kościoła. I wracając poszłam inną drogą. Szłam i szłam. Piękne wille wśród wielkich, starych drzew.
I potem musiałam z powrotem wracać tą samą długą drogą. A gorąco było.
Dotarliśmy więc tym samochodzikiem do kawiarni. Samochodzik jej, jemu już nie wolno prowadzić. On miał prawdziwy czarny samochód marki audi i zazdrości swojej żonie, że ona może jeszcze jeździć. Kawiarnia bardzo rozległa. Pani uparła się zafundować mi ciastko. Miałam ochotę na gałkę lodów orzechowych. No, niestety, musiałam skorzystać z jej dobrodziejstwa i jeść tort czekoladowy. Był nawet dobry, z alkoholem. Należy mi się z ich strony jedzenie, tak mam w umowie.
W ogóle to jestem tu już prawie bez grosza. Schlecker pada, więc przecena tam jest o 50 procent. To sklep chemiczny. Kupiłam troszkę drobiazgów. Nie miałam za dużo pieniędzy, bo wcześniej były przecenione czekolady.
Więc jedliśmy, trochę gadaliśmy, pani bardzo lubi kawiarnie odwiedzać chociaż raz na tydzień. Moje ciasto wczoraj upieczone siedzi w lodówce, a my tutaj ledwo dyszymy w tym samochodziku. Z powrotem musiałam się zasłaniać bluzką, bo ani jedno, ani drugie nie rozumiało, co mówię, gdy prosiłam o przymknięcie okien samochodu. Dałam sobie już spokój, bo dziadek myślał, że chodzi mi o nawiew, i zaczął nim kręcić.
Najgorzej, że oni czasem się doskonale rozumieją , kłócą się na przykład, a ja nie wiem, o co im chodzi i jaki jest wynik tej kłótni. Na przykład, czy babcia spasowała i jednak będziemy jechać na ryby, tak jak dziadek chce, i mam pakować jego leki, wodę itd…., czy jest szansa przekonania go, żeby zostać w domu, w naszym pięknie zacienionym ogrodzie i nałożyć na talerzyki ciasto, żeby dziadka zwabić. Obiecać mu także bitą śmietanę do ciasta.
Więc patrzę na nich i nie wiem, co mam robić. Czy jest jeszcze szansa na to, żeby nie jechać na wędkowanie, czy nie.
Pan jest profesorem doktorem, umysłem ścisłym, ale ostatnio z dodatkiem Parkinsona. Pani wyraża się zawsze dyplomatycznie i ogródkowo. To jest makabra dla mnie, bo muszę się dopytywać, podpowiadając jej słowa, możliwości. Czasem myślę, że z nią też coś nie tak już. Pamięć na pewno traci.
Więc dzisiaj udało się dziadka wylawirować, ale na jutro już przygotował liczne wędki z różnymi haczykami. Haczyki w specjalnych składanych szufladkach. Torby typowo wędkarskie.
I co to będzie jutro? Babcia nie chce dzwonić po Niemca z Kazachstanu, bo to kosztuje ich 30 euro za każdym razem. Zauważam przy nich, że nie jest to astronomiczna suma, bo pan ten przyjeżdża swoim samochodem, pali swoją benzynę i opiekuje się przecież w czasie wędkowania dziadkiem, który nie jest zdrowy.
Babcia się boi, że dziadek zadzwoni po taksówkę i umknie nam na te ryby. I jeszcze więcej pieniędzy pójdzie na to. Ciekawe, czy on już tak kiedyś zrobił i jak w ogóle by wrócił. Czy też tą taksówką?
Ta pasja dziadkowa przypomina mi pasję innego dziadka w Niemczech. Tamten też był elektronikiem i z kolei malował obrazy na strychu przez wiele lat. Tamten miał mieć wystawę malarską i postanowił zaoszczędzić na ramach do obrazów i sam od rana do wieczora te ramy ciął za pomocą maszyny elektrycznej ze strasznymi zębami metalowymi. Tamta babcia nic nie mogła zrobić i ta babcia tak samo. Czują, że to już nie pasja, że to już choroba, ale dziadkowie uciekają w swoje zainteresowania, odbiegające od stołu, jedzenia, choroby, starości. I oddalają się od swoich praktycznych żon.
Oni są młodzi nadal i chcą robić, to co chcą.
Jak ta noc będzie wyglądać. Czy dziadek będzie spał?
Najlepiej, jak były mistrzostwa sportowe. Dziadek oglądał telewizję i my razem z nim. Fajna była gimnastyka. Niestety, nie widziałam siatkówki z Polakami.
Jest prawie 22.00, dziadek nie chce iść spać, więc ja też nie mogę iść spać. Muszę mu na noc dwie pieluchy założyć. I tak, pomimo tych pieluch, może zsikać łóżko i wtedy ja mam dużo zamieniania, przebierania i potem prania.
Dziadek już w łóżku. Ona powiedziała dziadkowi, że zębów nie mył przed pójściem spać, bo ona tego nie słyszała. Tymczasem dziadek zawsze rano myje zęby szczoteczką elektryczną. Ona może nie słyszeć, bo on zawsze, jak się goli i jak myje zęby, to zamyka drzwi. Żeby jej nie obudzić. Taki ma zwyczaj. Muszę jej to jutro powiedzieć.


• • •


Mój dawny nauczyciel j. polskiego dzisiaj umarł.

Poniedziałek, 20 sierpnia
Dogotowuję ziemniaki, a placka sama sobie zjem. Ona była chyba niezadowolona Z MOJEGO UGOTOWANEGO OBIADU, więc poprawiam. Upał jak cholera. Dziadek nie chciał iść na spacer, a ona chciała, żebym go wzięła. Już się wysikał, już buty założył, ale jednak mówił o stawie do wędkowania, że pojedziemy tam po obiedzie. Pani się denerwuje, bo nie chce tam jechać, ja też nie chcę. Jest tak bardzo gorąco, że podróż samochodem bez klimy, jeszcze z tyłu, bez możliwości otworzenia sobie okna, jest okropna. Jak wczoraj. Ona chyba była dzisiaj sama sobie w kawiarni.
W kawiarni jest taka cudownie gadająca i miła, i rozmowna. Jakby chciała światu pokazać inny obraz siebie. Jakby uważała, że tak wypada i trzeba w kawiarni właśnie słodką być. Jak te wszystkie desery, które podają. Mam już ich dość. Ona jedzie pojutrze, to może być lepiej bez niej, albo gorzej. Nie wiem, jak dziadek będzie się zachowywał. Czy nie będzie uciekał w jej kierunku, czyli w kierunku Berlina, bo ona jedzie tam do syna i do dwóch wnuków w wieku szkolnym.
Idę zobaczyć ziemniaki. Ale może będę się lepiej czuła bez niej, bo przy niej czuję kontrolę i krytykę. Jeszcze nie pochwaliła żadnego ciasta ani obiadu.

Przerwa poobiednia
Gorący dzień i po obiedzie od 14.00 do 16.00 powinnam mieć wolne. Już poprzednia opiekunka nauczyła dziadków, żeby w tym czasie się sobą zajęli, mogą spać, odpoczywać. Jak wszyscy ludzie starsi w Niemczech. Przyszłam więc po obiedzie i po lodach, które dziadek przyniósł z garażu z lodówki, i trzeba było szukać klucza, żeby pudło lodów z powrotem tam odstawić… Klucz się znalazł, dziadek w tym czasie o lodach zapomniał, a ja dodałam do nich jeszcze wiśni z kompotu bez pestek i trochę ajerkoniaku. Reszta jego jeszcze była w lodówce.
Zrobiłam i poszłam do kuchni ładować talerze poobiednie do zmywarki. W tym czasie do lodów doszła babcia, potem ja dołączyłam. Dziadek w połowie dołączył, przynosząc kawałki jabłek, które sam, o dziwo, obrał.
Tak to z nim jest. Pasja goni pasję. Robi to, za chwilę coś innego. Babcia twardo trzyma się ziemi i twardo oszczędza. Wodę mamy pić z kranu, bo tak zawsze od lat robili. Ja nie ukrywam swego zdziwienia, bo w Polsce z kranu nie pijemy i w Niemczech też byłam w wielu domach i wcale wody z kranu nie pili. Więc może po obiedzie pojedziemy do Aldika – dużego i taniego sklepu, żeby nas zaopatrzyć w żywność na trzy dni, jak ona wyjedzie do syna.
Babcia jest strachliwa, uważa, że trzeba się bardzo pilnować, bo inaczej to okradną. Wczoraj zostawiła torebkę po powrocie z kawiarni i tak jakoś spojrzała na nią, gdy spostrzegła, że ja byłam w tym pokoju, gdzie ta torebka. Jakoś mi głupio się zrobiło, ale to są ludzie starsi i opiekunka to też obcy człowiek.
Babcia oszczędza na jedzeniu, jak tylko może, dziadek raz na trzy tygodnie je mięso, ale zauważyłam, że sama sobie potrafi iść do kawiarni na kawę. I na ciastko. Dzisiaj też była. Brokuły kupuje, żeby tylko leżały w lodówce. Nigdy nie mogę ich ugotować.
Miałam zamiar odpocząć w swoim pokoju po obiedzie, ale zapukał dziadek, żeby o coś się spytać. Wzięłam rower z szopy, przedtem trzeba było szukać klucza, bo dziadek, jak to dziadek, wszystko gubi. Znalazłam. Dziadek poszedł do swojego pokoju, a ja pojechałam na rowerze. Spokoju potrzebowałam, a gdzie jest spokój? Na cmentarzu. Wygląda on inaczej niż inne cmentarze. Najpierw jest aleja zacieniona wysoko rosnącymi lipami. Lipy tak powyciągały swoje gałęzie, że wyglądają jak topole. Ale to lipy tylko posadzone w dwóch szpalerach, i to dość gęsto. Na cmentarzu szerokie, trawiaste alejki i grób daleko od grobu. Znalazłam ławkę w cieniu, trochę posiedziałam, znalazłam dwa polskie nazwiska. Pojechałam dalej, skręciłam na drogę rowerową przez las. Jechałam wolno i wzrokiem przeszukiwałam poszycie, szukając jakiegoś grzyba. Żadnego nie było. Potem było wąskie bagienne trochę jeziorko i rozpoznałam znany teren, jak wczoraj wracałam z kościoła. To ulica ludzi bogatych bardzo. Ich dom tonie w ich posiadłości, a drzewa są olbrzymie.
Wróciłam do domu. Pani starsza śpi sobie na leżaku, w cieniu pod jabłonią. Mówiła coś, żebym jej okna umyła. W jej pokoju. Wieczorem, jak trochę upał zelżeje. Umyję jej te okna, jutro może. Dużo tych okien w tym domu. Bo to dom, a nie mieszkanie.

Już 21 sierpnia
Mogę wreszcie napisać – już. Bo to już trzecia dekada tutaj. I jakoś od wczoraj, jest mi tu lepiej. Druga dekada była denerwująca, bo pani starsza niemiecka patrzyła mi na ręce. Co jem, co robię. Chyba już przyzwyczaiła się do mojej obecności i już nie czuję się skrępowana w jej obecności.
Wczoraj się oboje staruszkowie podpytywali, co zamierzam robić, gdzie dalej pracować. Może chcą, żebym tu jeszcze raz przyjechała, ale tego jeszcze nie powiedzieli.
Dzisiaj byliśmy w banku i w Aldiku. Pan, jak zawsze, wracał się po kilka razy, aż pani zaczęła na niego krzyczeć płaczliwym i wysokim tonem. Poszłam do nich, wyszłam z samochodu, w którym czekałam na tylnym siedzeniu. Oczywiście, gdybym nie poszła, nie wiem, czymby się to skończyło.
Więc pan wrócił się tym razem po swój portfel. Wcześniej zmieniał spodnie i na pewno go zostawił w tych starych. Tak było. Dziadek z żoną już szukali w jego biurku, bo on pilnuje swojego portfela i chowa go to tu, to tam.
Potem do wózka przed marketem włożył marki, a nie euro. Nie mógł wyciągnąć. Babcia poszła na ratunek. Chyba przyszli bez marek.
W markecie dziadek lawirował i tańcował z wózkiem, pełnym tym razem od zakupów. Dziadek ładował czekolady przeróżne i wielkie, potem dobrał się do keksów. Biedna pani, taka oszczędna. Ale że mu pozwoliła dzisiaj z nami jechać. Po drodze jeszcze ona na niego krzyczała. Jest nerwowa przed swoim wyjazdem. Jutro jedzie.
Dzisiaj wchodziła na strych, szukała dokumentów syna. Asekurowaliśmy ją wspólnie z dziadkiem.


Wanda Rat
Polska

Opublikowano w Teksty

 

Lilianabook signingZ nastaniem lat osiemdziesiątych setki tysięcy młodych Polaków opuściło PRL. Los wiódł każdego własnym szlakiem, często wyboistym. "Czy było warto?" to współczesna odyseja, która wiedzie przez trzy kontynenty, a dzieje bohaterów są jak pociąg w podróży – jadą w nim osobliwi podróżni, mijają się, schodzą i rozchodzą życiowe drogi poszukiwaczy dobrobytu i sensu życia. To książka o Kolumbach lat 80. – ryzykantach, którzy mieli odwagę wystawić się na próbę. Czy znaleźli to, czego szukali? – taki opis zamieścił wydawca książki "Czy było warto? Odyseja dżinsowych kolumbów" Liliany Arkuszewskiej – Polki od 30 lat mieszkającej w Kanadzie.
Książki o nas, pokoleniu emigracji lat 80., którego losy w przeważającej mierze pozostają nieopisane. Niech więc poniższa rozmowa z Autorką będzie też zachętą dla innych, by poszli jej śladem.
Książkę można kupić w Toronto m.in. w księgarni Polimexu przy Roncesvalles Ave.


– Pani Liliano, skąd taka potrzeba, by napisać książkę; to Pani pierwsza książka?


– Tak to jest mój debiut, tę książkę napisałam właściwie 4,5 roku temu, chociaż sama idea zrodziła się...– jak to w życiu bywa, gdy są jakieś wstrząsy, napływ emocji. Pomysł zrodził się w przykrej sytuacji, byłam bardzo rozczarowana i oszukana Kanadą – wtedy mi przyszło to głowy, że muszę o tym napisać. Miałam wspaniałą pracę, to było moje życie, pewnego dnia przyjechałam z wakacji pełna entuzjazmu i wręczono mi wypowiedzenie. 

– Ale książka obejmuje o wiele szerszą tematykę, jest o losie ludzi, którzy decydują się skoczyć na głęboką wodę, wyjechać daleko. I zadaje Pani pytanie, czy było warto...


– Potem wszystko się odmieniło, ponownie dostałam świetną pracę i nie miałam czasu przez 15 lat. Po 15 latach poczułam, że się w zawodzie wypaliłam, już mam dosyć, przyszedł moment... I przez trzy kolejne lata pisałam codziennie. Kiedyś przeczytałam, że trzeba pisać codziennie, nawet klepać w klawisze, miałam więc takie sytuacje, że się zatykałam, nie wiedzialam, co dalej, i wtedy klepałam w te klawisze.


– Książka jest o ludziach, którzy wyjeżdżali w latach 80. z tą świadomością, że już do kraju nie wrócą, że jeden rozdział życia zostawiają bezpowrotnie za sobą i zaczyna się nowe życie. To uczucie, ludziom, którzy dzisiaj wyjeżdżają, jest pewnie obce...


– Ja uważam, że teraz to nie jest emigracja – to jest jak delegacja; człowiek wyjeżdża i w każdej chwili może wrócić. Dla mnie to nie ma tej siły, z jaką myśmy to przeżywali.
Książka zaczyna się w Polsce, potem jest mój wyjazd do Peru, gdzie spotkałam osobę, która mnie namówiła na Kanadę, która była tu 5 lat i była zauroczona tym krajem. Mówiła, Lilka wyjedź, jesteś młoda, nauczysz się języka, zobaczysz, że sobie ułożysz dobrze życie.
Nie chciałam wyjeżdżać, myślała, że biednie, ale lepiej w kraju. Moja siostra ze szwagrem od dawna chciała, ale po przyjeździe to też było takie spontaniczne wydarzenie. Po nim nagle przyszła decyzja – wyjeżdżamy!


– Co było tą kroplą, która przepełnia kielich?


– Bardzo prozaiczna sytuacja. Kupowałam, biegałam, żeby coś dostać do jedzenia, i pewnego dnia przyszłam z pracy i okazało się, że zapomniałam o maśle. Pojechałam do jednego sklepu, masła nie było, do drugiego, masła nie było, w końcu pojechałam do trzeciego, patrzę, jest kolejka, pytam, czy mają masło – właśnie przywieźli, i stałam w tej kolejce trzy godziny, aż dostałam furii. Jechałam potem do domu tramwajem, zła, i jak walnęłam tą kostką masła o ścianę, mówię, "koniec – wyjeżdżamy!". Tak żyć nie będziemy!
Nie widziałam perspektyw, było to dla mnie tak bezsensowne.


– Pyta Pani, czy warto było wyjeżdżać – po co zadawać takie pytania?


– Znalazłam swoje miejsce na ziemi. Szukałam. Powiem panu, gdy przyszedł mi ten pomysł napisania książki, to przyszedł razem z tytułem, wtedy sama się zastanawiałam, czy warto było jednak wyjeżdżać i przeżywać upokorzenia czy inne sytuacje. Mnie się wydaje, że czy chcemy, czy nie, mimo że brniemy do przodu, nie oglądając się wstecz, takie pytania każdemu prędzej czy później w różnych sytuacjach przychodzą do głowy.


– Powiem Pani, że jestem przeciwnikiem zadawania takich pytań – człowiek ma jakieś tam słabsze chwile w życiu i pyta – po co ja to zrobiłem, może gdybym został, byłoby lepiej, i usiłuje "gdybać". Tego rodzaju porównywanie nie ma sensu; żyjemy w jednym miejscu na ziemi...


– Ja nie gdybam; gdybanie jest głupie, nikt z nas nie wie, co by było, ale pytać, czy było warto, to inna kwestia, człowiek myśli o plusach i minusach.
Gdy po tych 15 latach zaczęłam pisać tę książkę, potrafiłam sobie odpowiedzieć na to pytania; gdy sobie napiszę na kartce plusy i minusy, to uważam, że było warto. W tej książce jest wiele sytuacji, gdzie czytelnik powie, po jakiego grzyba ona tam pojechała? Ale też jest wiele takich, gdzie człowiek stwierdzi – warto było się przemęczyć.


– Dlaczego? Oczywiście, poza sferą materialną.


– Przede wszystkim języki, przez te lata musieliśmy się tutaj zaadaptować, przyjąć pewne tutejsze kanony, rozumiemy więcej, gdy wyjeżdżamy w świat – musi Pan sam przyznać – otwieramy się, wchłaniamy tę kulturę.


– Ale też oceniamy, bo znamy ją z bliska.


– No właśnie! Lubią wejść w nowe środowisko, bardzo jestem związana z Meksykiem – od 21 lat jeżdżę tam i tam mieszkam.


– Mówiła Pani o językach, dlaczego w takim razie napisała Pani książkę po polsku i wydała w Polsce? Czy uważa Pani, że tego rodzaju przesłanie jest ważniejsze w Polsce niż tu, w Kanadzie? Może Pani doświadczenia byłyby o wiele bardziej cenne dla ludzi tutaj?


– Może, ale nie sądzę mimo wszystko, że angielski jest u mnie tak bogaty jak polski. Gdy zaczęłam pisać, to się zorientowałam też, jak mi ten polski zubożał. A nie zdawałam sobie sprawy, bo w domu mówimy po polsku, z dzieckiem mówilimy po polsku, nasza córka doskonale zna polski. Ale ten język polski gdzieś "zasnął", gdy zaczęłam pisać, to się złapałam za głowę. Zrobiłam kardynalny błąd, bo przez te 30 lat – może wstyd się przyznać – nie czytałam polskiej literatury, rzuciłam się w Grishama, w Archera, w angielskie książki. Dopiero gdy zdecydowałam się, że muszę bardziej czuć po polsku, zaczęłam czytać po polsku i powoli mi to wracało. Powoli ten język obudziłam.


– Jaki ma Pani odzew od czytelników z Polski?


– Na razie super, widzę zainteresowanie dostaję e-maile od czytelników. Założyłam blog, ukazują się recenzje, kiedyś koleżanka przyszła z tą moją książką i powiedziała mi, słuchaj, nie zdarzyło mi się coś takiego w życiu, przeczytałam ją w jeden dzień. Ta książka ma 500 stron, uważam, że to jest niemożliwe.


– Nie sądzi Pani, że tego rodzaju książek o losach naszego pokolenia emigracyjnego powinno być więcej; że to jest swego rodzaju czarna dziura w świadomości Polaków w Polsce, wyjechało nas – ok. 2 mln ludzi w latach 80.-90., a losy – czasami bardzo fascynujące – przepadają niezapisane.


– To jest prawda i powiem panu, że tą pierwszą ideą napisania tej książki było to wydarzenie, które zasadziło mi nasionko do głowy, że napiszę. Przez 10- 12 lat codziennie pisałam listy do rodziców na kilka stron, opisywałam im każdy tydzień. Ich była taka masa, że mama je wyrzuciła. Zostałam bez niczego, niestety.
Do pisania mobilizowali mnie różni ludzie. W Polsce, Polacy są bardzo ciekawi emigracji, zarówno od tej formalnej strony, jak życia. Dla nich to ciągle jest nieznane – bo nie było takiej książki. Moja książka opisuje emocje, uczucia, znajomych, ludzi, których spotykałam, ale ona podaje również dużo faktów, jak dokładnie tę emigrację załatwiaIiśmy – jakie biura istniały np. w Paryżu – myśmy lecieli przez Paryż – i w jaki sposób to się odbywa, azyl polityczny, wybuch stanu wojennego.
To mnie dopingowało, że jednak jest zainteresowanie, i ma pan rację – jest ogromna dziura, nie ma takich książek. – W kilku recenzjach mówi się, że Liliana Arkuszewska pierwsza opisuje, jak toczą się losy emigrantów i wielką przygodę emigranta.
Wtedy, 30 lat temu, wyjechała przecież masa Polaków – tak że nie było nikogo, kto by to napisał.
Moja książka jest bardzo szczera, ja się otworzyłam. Pisałam to co było złe i to co było dobre. Ona jest prawdziwa, jestem przekonana, że kiedy ktoś to przeczyta, będzie naprawdę dobrze poinformowany. To jest powieść, a nie pamiętnik.


– Ale podmiot literacki jest Pani bliski?


– Tak, jestem przekonana, że nie było do tej pory takiej książki, ona jest pierwsza i dlatego wierzę w to, że będzie bardzo popularna. Ludzie się z nią utożsamiają. Jak pan przeczyta, będzie pan czuł siebie.
Z wieloma losami jest nam się trudno utożsamić, natomiast z tą książką utożsami się każdy emigrant. Mało tego, z tą książką utożsamią się ludzie w Polsce, bo wielu myślało o emigracji, a z różnych powodów nie wyjechało. Ale ciągle są ciekawi, mnie się wydaje, że książka staje się popularna i ma dobre recenzje, bo ludzie widzą w niej siebie.
Młodzi z kolei, przez to, że jest napisana w konwencji powieści, będą się uczyli nie jak z podręcznika, tylko jak przygody, którą przeczytali w książce; jak ten stan wojenny wyglądał, a dlaczego tak a tak było.
Znajdą w niej siebie jedni i drudzy. I ten materiał, który w niej jest, będzie bardzo łatwo wchłaniany.
My mamy podwójne życie, zostało w nas to, co mieliśmy w Polsce, i mamy to, co przynosi Kanada.
Weźmy dzieci – następny przykład – jak ja popatrzę na te nasze dzieciaki. Moja córka ma już 30 lat, skończyła studia, gdziekolwiek jest na świecie – zna pięć języków, dzieci mojej siostry znają pięć języków, takich młodych emigrantów jest bardzo dużo. Ona przyjechała ze mną, jak miała trzy lata.
Jak popatrzeć, co daliśmy dzieciom jako rodzice, to jest dla mnie niesamowita satysfakcja.


– Pani odpowiada, tak, warto było wyjechać, czy z tego wynika, że to jest Pani rada dla czytelników Pani książki w Polsce? Warto wyjechać?


– Każdy mnie pyta, czy było warto, czy jest odpowiedź w tej książce. Może raz, w jakiejś tam sytuacji odpowiadam, kurczę, warto było, ale generalnie tak odpowiedź jest domyślna. To zależy od człowieka, bo każdy z nas chce czegoś innego. Są ludzie, którzy nie mogą się pogodzić z upokorzeniem, z tym z czym ja musiałam się pogodzić.


– Czy choćby z brakiem rozszerzonej rodziny?


– My jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że przyjechaliśmy tu rodzinami, w Polsce mam tylko mamę. Tutaj mamy rodzinę, dzieci, wnuki. Nie czujemy tego, co wielu imigrantów, zwłaszcza teraz kiedy rodzice odchodzą. To jest strasznie ciężkie kiedy człowiek mówi: Bożesz ty mój, że mnie tam nie ma, to są ciężkie, sytuacje. Tych sytuacji jest masa. Tak że każdy jest inny, każdy odpowiada indywidualnie. Jedni stwierdzą, że nie warto było, w różnych sytuacjach padną różne odpwiedzi, w niektórych możemy się zgodzić, ale będą sytuacje, kiedy jak powiem, że było warto, a ktoś będzie uważał, że do czegoś takiego by się nie posunął, tak by nie chciał.


– Dziękuje bardzo za rozmowę i życzę wielkiego sukcesu. Miejmy też nadzieję, że będzie to pozycja pierwsza z wielu, spisujących te fascynujące, a często tragiczne losy, w emigracyjnych czasach.


Rozmawiał Andrzej Kumor

Opublikowano w Wywiady
czwartek, 23 sierpień 2012 23:34

Pani starsza kaszle...

Ratajewska14 sierpnia 2012 – nadal Niemcy i ja nadal jako opiekunka ludzi starszych
Pani starsza niemiecka kaszle, ale biega rano naokoło jeziorka , aby nie stracić znajomości. Niemcy bardzo cenią przyjaźnie, doceniają je i utrzymują.


Przypominam sobie moją koleżankę, która jak zobaczyła, że syn śpieszy się do kolegi, kazała mu usiąść i przeczekać chociaż 10 minut. – Niech nie myśli, że tobie tak na nim zależy! – Było to szokujące, bo chłopak miał 7 lat, była niedziela i szczęśliwy leciał pograć w piłkę. Patrzyłam na znajomą i myślałam, po co ten fałsz w życiu. On życie tylko utrudnia. Osoby tak wychowane są nieczytelne i mogą być w życiu nieszczęśliwe, jeśli będą tak postępować z partnerem.


Szkoda mi było tego chłopaka. Cały jego entuzjazm zmieniał się w poczucie krzywdy.
Czy on też potem będzie wychowywał tak swoje dzieci? A może właśnie nie, może na odwrót, bo będzie czuł więcej.
Ale wrócę do mojej wspólnej ze starszym małżeństwem niemieckim wycieczki.
Pojechaliśmy z dziadka rolatorem w bagażniku. Dziadek był wystrojony jak nigdy.
Niedaleko zamku, pomalowanego już w praktyczny sposób na biało. Na pewno wcześniej, dużo wcześniej kapał od złotej farby. Odbywają się teraz przed nim różne imprezy, np. kino letnie. Ławki porozkładane, siano dla małych dzieci przywiezione, słońce cudownie popołudniowo świecące. I do tego jeszcze jeden stolik z panami w garniturach, którzy reklamowali nowy samochód audi. Jaki był piękny! Nie mogę go zapomnieć, czarnogranatowy. Kosztował ponad 17 tysięcy euro, a kabriolet ponad 30 tysięcy euro. Kabriolet za strojny i za wielki, ale tamten miał cudownie przyciemniane szyby, w kolorze grafitu. Nowego samochodu nigdy nie miałam. Same staruchy. Pamiętam, jak zrobiłam w 2000 roku prawo jazdy, wreszcie. Wreszcie, bo za piątym razem dopiero zdałam, a mogłam już zdać za pierwszym razem, ale pod koniec egzaminu wysiadłam z samochodu i powiedziałam, że jeśli teraz zdam, to na pewno nie będę jeździć. Bo tak by było. Ledwo radziłam sobie z jazdą do tyłu. Moje koleżanki, które za wcześnie zrobiły prawo jazdy, wcale nie jeździły, bały się. A ja bym woziła moje dzieci. Gdybym zdała za tym pierwszym razem, tobym narażała moje dzieci.


No więc postąpiłam jak mój wujek, ojca brat, który będąc na politechnice w Łodzi, specjalnie nie zdał jakiegoś ostatniego egzaminu, bo uważał, że jeszcze niedostatecznie umie materiał z tego roku.
Potem już czułam, że umiem jeździć, ale trafiałam na humorzastych egzaminatorów. Nauczyciel prawa jazdy powtarzał mi – Pani na kursie ma zdać egzamin, a nie nauczyć się jeździć!


Jednak się trochę i nauczyłam. Jednak, jak patrzę, jak Niemcy parkują między bokiem stojącymi przy drodze samochodami, to im zazdroszczę tej umiejętności. Najpierw wystawiają nos samochodu i wcale nie przejmują się jadącym z tyłu, że musi on trochę poczekać. Mają mało miejsca, ale jakoś wpakują ten swój samochód też bokiem. Możliwe, że mają czujniki czy sygnalizatory odległości i łatwiej jest im to zrobić.
Rok temu, jak byłam w Duesseldorfie, przywiozłam moją starszą panią na ergoterapię, czyli takie ćwiczenia umysłowo-psychiczne. Co to jest "ergo"? Ergo… ergo. Hm... nie wiem. Nieważne.


Musiałam odpowiednio wyszykować starszą panią, dotrzeć na czas. Widzę wolne miejsce, więc wpakowałam się naszym samochodem. Samochód był zielonkawo-złoty i moja starsza pani zawsze cieszyła się z jego wyglądu. Był kolorowy i z daleka go było widać. Słuchajcie więc starsi ludzie! Samochód trzeba kupować w starszym wieku najlepiej czerwony albo żółty. Jeśli go postawimy przed marketem i zapomnimy, gdzie go zostawiliśmy, to łatwo go znajdziemy. Więc zostawiłam ten samochód między innymi samochodami i poszłam na zakupy. Miałam 45 minut czasu, bo tyle trwała ergoterapia. Dostałam od pani 10 euro, wracam zadowolona, ze skarpetami dla dzieci, a widzę faceta wściekłego przed moim samochodem. Okazało się, że tam, na jego bramie jest zakaz parkowania. Jak wjeżdżałam, to bramy z mojej strony nie było widać... Ale wiedziałam już, że coś jest źle. Facet był wpieniony, bo już czekał pół godziny. Na nic zdało się moje tłumaczenie, on już wezwał policję. O Boże, coś strasznego, jak wysokie tu są mandaty? Zrobiło się miejsce obok, mogłabym przestawić mój samochód, ale on się nie zgadza i każe mi czekać. W końcu policja przyjechała. Podbiegłam do nich… to była młoda policjantka i policjant. Mówię im, że jestem polską opiekunką, że moja pani starsza jest tutaj u lekarza, że ją przywiozłam. Byli dla mnie bardzo mili i polecili mi tylko cofnąć samochód do tyłu, gdzie było właśnie miejsce. Pojechali i jeszcze wesoło machali mi z samochodu. Facet był zły i rozczarowany ogromnie, że mnie żadna kara nie spotkała. Myślę, że często nie może wjechać do swojej bramy w centrum miasta.


Ale wracam do teraźniejszości. Ten piękny samochód, audi, zamek biały i my, którzy tu przyjechaliśmy na spotkanie książkowe.
Spotkania odbywają się raz na miesiąc. Duża sala, ciasto własnej roboty, kawa i skarbonka, gdzie można wrzucać pieniążki za poczęstunek. Niemcy dopiero na końcu spotkania wrzucali. Przy scenie były stoliki, ale babcia niemiecka stwierdziła, że my nie tacy ważni, więc usiedliśmy na krzesłach, obok siebie. Kawa była w dużych kubkach i ją stawialiśmy na podłodze, przy nodze krzesła.
Ja miałam tabletki dla dziadka ze sobą. Bierze je czasami co dwie godziny. Jeśli nie weźmie, będzie się trząsł i robił głupie miny, bo to Parkinson.
Dwie Niemki i dwóch Niemców ze stolika pośrodku recenzowało kolejno przeczytane przez siebie książki. Publiczność stanowiły wystrojone starsze panie i trochę też było starszych panów. Tym razem spotkanie dotyczyło książek zagranicznych autorów, którzy pisali w języku niemieckim. Na pierwszym miejscu Polska i dwie książki tego samego autora. Pierwszy tytuł – Serce Chopina , drugi – Nóż i… coś tam. Trzy razy zaśmiano się, gdy recenzent szybko jakieś uwagi dodał. Żałowałam, że nie zrozumiałam, myślałam, że po przyjściu do domu dowiem się od mojej pani. Niestety, nie pamiętała.


Była też Grecja i Turcja, Bułgaria i Syria. Wszystkie książki na pewno bardzo ciekawe, bo ciekawe były losy ich autorów, którzy po wielu perypetiach życiowych, trudnościach, dotarli do Niemiec i rozsiadłszy się wygodnie w fotelu, mogli teraz opisywać to, co przeżyli.
Dwie panie recenzentki były grube i widać było, że chciały się schować za szerokimi białymi i za długimi bluzami i czarnymi spodniami. Jedna z nich opowiadała z niesamowitą pasją i wyraźnie, wiec mogłam ją zrozumieć. Słuchając jej, zapominało się o tym, gdzie się jest, gdzie się siedzi.
Rano byłam w kościele ewangelickim na mszy. W pobliżu nie ma katolickiego kościoła. W kościele tym było bardzo długie kazanie. Słuchałam, chociaż mało co rozumiałam, bo to przecież po niemiecku.
Więc ten dzień, to był mój dzień słuchania.


Obok mnie siedział starszy pan, który w pewnej chwili wziął moją kartkę z programem recenzji i dal mi swoją kartkę. Taką samą. Nie taką sama, bo potem zauważyłam adres emailowy, który napisał ołówkiem.
Pan ten ładnie pisze o moim uśmiechu, którego nie może zapomnieć. Miło mi się to czyta.
Są ludzie, którzy potrafią mówić, ale nie potrafią pisać. Ten pan pięknie pisze. No, zresztą, piękny temat sobie znalazł.
Śmiejecie się już?

Opublikowano w Teksty
piątek, 17 sierpień 2012 18:44

Nasze wędkowanie w Niemczech

Ratajewska9 sierpnia, i znów praca w Niemczech. 10 dni temu przyjechałam do Niemiec opiekować się następnym niemieckim starszym małżeństwem. Mieszkają na północy Niemiec, w małym domku. Żadnego psa, żadnego kota ani drzewa owocowego w ogródku.
Dziadek ma Parkinsona, mówi niewyraźnie, ale mówić lubi. Więc usiłuję łowić słowa , które rozumiem.
Pani to miła, szczupła blondynka, która czasem traci już cierpliwość, widząc postępującą chorobę męża. Wczoraj jednak skrytykowała moją zupę pomidorową, do której dodałam marchew i dodałabym inne warzywa, gdyby ona je kupiła. Oni do zupy pomidorowej nic nie dodają, co najwyżej pokrojoną kiełbasę. Dziadek przejął moją stronę, bo na każdy talerz położyłam ugotowane nie do końca dwie długie marchewy. Jemu one bardzo smakowały, jej niby nie. Powiedziałam jej, że w Polsce, gdy ja sama ugotuję np. zupę i podam ją gościom, to tylko ja mogę ją skrytykować. Goście będą ją zachwalać. No nie jest tak?


Drugą noc dziadek źle spał, bo od trzech dni szykuje się na wędkowanie. Jakiś kolega miał go wziąć przedwczoraj, przełożył na wczoraj, ostatecznie na dzisiaj. Dziadek ostatnie dwa dni spędził w garażu, przygotowując wędki. Miny przy tym robił niesamowite, aż myślałam, żeby nie patrzeć, bo mi się w nocy przyśni. Język na wierzchu i ślinił się. Bardzo był zaaferowany i szykował się, jakby do Norwegii miał jechać. A był tam podobno na rybach i dyplom ma na ścianie z roku 2006.
Ja miałam zostać z panią starszą niemiecką. Ale rano dziadek potknął się o krzesło i poleciał razem z krzesłem. Dobrze, że nic mu się nie stało. Wcale go to nie przeraziło, babcię też nie. Ale ja pomyślałam tak – przecież jestem jego opiekunką. On pojedzie z kolegą nad jezioro, żeby łowić ryby. Kolega może nie wiedzieć, że on traci równowagę. I dziadek może wpaść do jeziora. A przecież nie przyjechałam tutaj, żeby sprzątać i gotować obiady. Przede wszystkim jestem odpowiedzialna za niego. Poza tym trzeba mu tam dać tabletki, bo będzie ich pora.
Więc oznajmiłam, że też jadę. Spakowałam sobie na wszelki wypadek kostium kąpielowy i mały ręczniczek, gdyby wylazło słońce łaskawie. Od kilku dni pada solidnie z przerwami.
Pani mi dała ciepłą, jej wędkarską kurtkę w kolorze khaki, dziadka też trzeba było ubrać. Trzy kawałki ciasta wzięłam z lodówki, tego przeze mnie upieczonego. Tabletki i wodę dla dziadka.


Przyjechał pan ponad 40-letni, czerwieniący się momentami.
Dziadek, zamiast się pakować, to zaczął się wracać, a to po to, a to po tamto. Ja się denerwowałam, że facet-kolega dziadka się zdenerwuje w końcu i go zostawi. I następne noce będą zarwane, bo dziadek będzie wcześnie wstawał, żeby się szykować.
Pani mi po cichu powiedziała, że oni trochę płacą temu koledze, żeby go brał ze sobą.
Jakoś w końcu dziadek doszedł do drzwi samochodu, ale jeszcze wiadro zielone. On chodzi w specyficzny sposób. Dolna część ciała ma oś pionową, ale górna część jest od niej odchylona do przodu jakieś 30 stopni. Więc najpierw szybko idzie dziadka głowa i górna cześć dziadka, a dolna potem nadąża i ma się wrażenie, że dziadek zaraz upadnie. Ale jakoś mu się udaje i rzadko upada.
Potrafi nieść np. jakieś filiżanki ze stołu… ojej, jak cyrkowiec.
Dziadek wsiadł do samochodu, ale jeszcze o czymś sobie przypomniał do zabrania, ale odwróciłam jego uwagę, żeby zapiął pasy i ruszyliśmy. Wreszcie dziadek jechał na upragnione wędkowanie.
On ma w garażu chyba 15 wędek, brał tylko dwie. I tak za dużo.


Uważnie patrzyłam na drogę, bo może będę go musiała w przyszłości wozić na te ryby.
Ale jeszcze po drodze pojechaliśmy do olbrzymiego jakiegoś marketu, żeby kupić robaki. Pan kolega wybrał dla dziadka jedno pudełko robaków, ale dziadek się wrócił jeszcze po jedno. Jakie długie tam były robaczyska. Wstrętne. Te pierwsze to larwy muchy. Też okropne. Pomyślałam, czy ja się nadaję na towarzyszeniu przy wędkowaniu, jeśli oni będą te robaki wyjmować.
Dojechaliśmy, wyjmujemy dla każdego po krzesełku turystycznym. Chmury na niebie. Miejsce fajne, bo w trawie i nie w cieniu. Jeziorko małe. Trzy stanowiska już były zajęte przez trzech panów. Jeden miał wielki zielony parasol rozłożony i pod nim siedział, drugi poszedł, pokazując wszystkim raka. Rak to w Polsce żadna rzadkość. Nic takiego, ale tutaj widocznie rzadkość.
Pan kolega cierpliwie dziadkowi wszystko przygotowywał i po chwili dwie wędki stały już w fajnych czerwonych stojakach.
Widzieli się ostatnio półtora miesiąca temu i zauważyłam zaskoczenie tego pana kolegi, gdy dziadek nie prowadził z nim rozmowy. Potem mi powiedział, że go nie poznaje, że bardzo posunął się z tą swoją chorobą i że dobrze, że tu jestem, boby się bał o dziadka.
Akcent tego pana, mówiącego po niemiecku, wydawał mi się znajomy. Dawne lekcje rosyjskiego…


Tak, przyjechał do Niemiec z rodziną w roku 1998. Pochodzi z Kazachstanu. Jest Niemcem z pochodzenia. Skąd tam się wziął taki czysty rasowo Niemiec. Ciekawa byłam, ale jak tu się zapytać, żeby go nie urazić. Tutaj pogoda lepsza, mówił, tam wiały wichry z Syberii. Nie był tam od 10 lat. Tutaj jest na rencie, na kręgosłup. Może być tylko do 13., bo po południu idzie do pracy na 4 godziny. Sprząta codziennie szkołę – miejscowe gimnazjum. Może nas wozić codziennie nad jezioro. Gdyby wiedział, że ja lubię pływać, toby nas zawiózł nad inne jezioro. Ale i tak nie jest za ciepło. Zrobiłam na dzisiejszej wycieczce trzy zdjęcia moim telefonem komórkowym. Ja jedno, a Rosjano-Niemiec zrobił nam dwa zdjęcia. Będą fajne.
Na kolację zrobiłam racuchy. W środku miały smażone pomidory, paprykę, pieczarki i cebulę. Ciasto drożdżowe. Zjedliśmy wszystkie i rozmowa zeszła na grzyby, na wojnę, na przywódcę Niemiec . Po co chciał mieć tyle ziemi…
Starczy.


Wanda Rat

Opublikowano w Teksty
piątek, 10 sierpień 2012 11:29

Wakacje w Polsce (2)

RatajewskaBabcia u nas – niedziela, 8 lipca
Siedzi teraz przed telewizorem i mnie zachęca do oglądania wiadomości. Dałam jej już bluzkę, którą kupiłam, bo była fioletowa, więc babcina. I sukienkę też. Siwa, pasuje do jej włosów.

Poniedziałek, 9 lipca 2012
Mamy już nie ma, wróciła wczoraj do siostry. Mieszka tam od dwóch lat i bardzo się z nimi zżyła.
Kiedyś była bliżej ze mną. Jestem zazdrosna, o mamę? Tak, zawsze byłam, nigdy jej nie miałam w nadmiarze. Pracowała rano, pracowała po południu, w wieczorówce. Nigdy nie miała czasu, zawsze zalatana. Domu nie lubiła. Nie umiała sobie poradzić z bałaganem ani ze swoim mężem, prawie zawsze złym i w złym humorze. Zwłaszcza gdy widział swoje dzieci.
Dzieci, uważał, że miał za dużo. I mama zawsze stała po ich stronie. Nie pozwalał jej wstawać w nocy do płaczącego dziecka.
Szukam pracy dla syna. I szukam tej pracy w Polsce. Może by było lepiej dla niego, gdyby z tej Anglii wrócił. Język angielski już umie. Teraz mógłby zacząć pracować w swoim zawodzie. Przeszkodą jest to, że nie ma żadnego stażu pracy. A jest już po 30-tce. Ale coś znajdę. Jeden kolega już wrócił z Irlandii i będzie pracował w dużym mieście obok nas.
Wysłałam mu smsa i na e-mail dwa linki z pracą. Jeden w Simensie Poznań, jeden w Anglii, ale poza obecnym jego miejscem zamieszkania, więc pewnie nie będzie chciał, bo sam.. bo bez kolegów.
Patrzymy z mężem na wyniki rekrutacji na studia naszej córeczki, co tak ciężko pracuje w niemieckiej restauracji. Na Politechnikę Poznańską się nie dostała, zabrakło jakieś 10 procent punktów.
Wszystko zależy od matury. Nie ma już egzaminów na studia. Istotna jest dla córki matematyka i fizyka. Matma poszła jej bardzo dobrze, fizyka słabo. Punkty się sumuje.
Jutro będą ogłoszone w Internecie wyniki rekrutacji na Politechnikę Gdańską i Szczecińską. Ta szczecińska to już nawet się nie nazywa politechnika. Tam najłatwiej się dostać.


Córka miesiąc temu wyjechała do Niemiec, do pracy, razem z koleżanką. Ja też wyjechałam i dopiero teraz mam czas, po powrocie, żeby przetłumaczyć sobie jej umowę o pracę. One się skarżą, że wszyscy pracownicy restauracji otrzymali już pensję, a one nie.
Wczoraj córka napisała mi smsa, że jest tak bardzo, bardzo zmęczona. Napisała – umarłam, ręce mnie bolą, nogi mnie bolą. Popłakałam się, że na taką poniewierkę córkę wysłałam. Odpisałam, żeby wracała, ale ona napisała potem, że właściwie to ta praca jej się podoba, bo jest w niej kontakt z ludźmi. No to już przestałam płakać.


Ja staram się o pracę na jeden miesiąc, na sierpień. Znów jest to inne miejsce, gdzieś w Niemczech
Dzisiaj byłam u fryzjerki. Obcięła mi tylko trochę włosy. Mieszka w domku, na osiedlu domków jednorodzinnych. Domki są ciasno, blisko siebie, ale wszyscy myślimy – tym ludziom się udało. Mają swoje własne domy i czują się jak ktoś lepszy od mieszkańca blokowiska.
Nie mogłam znaleźć domu fryzjerki. Miałam numer domu, ulicę, ale ulica sobie zakręcała, rozgałęziała się i była to nadal ta sama ulica. Tego nie wiedziałam. Jednak z daleka zobaczyłam zielony dom, który się wyraźnie tym kolorem wyróżniał. Pomyślałam, że to musi być dom fryzjerki. I rzeczywiście. Ma troje chłopców, mama się nimi zajmuje, jak ona włosy fryzuje. Jeden prosił, żeby go puściła do kolegi. Puściła. Drugi prosił o to samo, a był na rowerze. Puściła. Został malutki Filipek i babcia, narzekająca, że Filipkiem jest już zmęczona.
Mąż fryzjerki jest kierowca tira i widzą się raz na trzy tygodnie. Teraz, już niedługo, zjedzie do domu na urlop i fryzjerka się zastanawia, jak to będzie, bo nie są przyzwyczajeni być razem.


Szłam do domu obok cmentarza. Przed bramą cmentarza siedzą dwie panie, po obu jej stronach. Otoczone są sztucznymi kwiatami i zniczami. Mają takie proszące spojrzenie, żeby od nich coś kupić.
Nie kupiłam nic, ale na cmentarz weszłam, poszłam na grób mojej babci i mojego ojca. Leżą obok siebie, w osobnych grobach. Chyba już się nie kłócą? U taty było 5 róż ładnych w wazonie, u babci nie było nic. Dwie róże od taty dałam do wazonu babci. Pomodliłam się, spojrzałam na drzewo wysokie i uschnięte, ale w tym roku jakby trochę zielone. Na nim bocian ma gniazdo, usłyszałam klekotanie. Jak tatę chowali w roku 2008, to nad tym drzewem w pewnym momencie widać było błysk, ale burzy nie było. Chyba wtedy, w tym momencie przyjęto go do nieba. Tak sobie myślę.
Potem z mężem poszliśmy na targ po wiśnie. Kupiliśmy 3 kilo, kilo tu, kilo tu i kilo tu. Te ostatnie okazały się w domu najlepsze. Na targu jakaś starsza pani się przestraszyła, że pobrudzę sobie wiśniami moją biała gdzieniegdzie bluzkę. Powiedziałam jej, że wcale tym się nie martwię, bo wystarczy potem zalać plamę z wiśni gotującą się wodą z czajnika. Nie mogła uwierzyć, że jest jakiś dobry sposób na plamy z owoców. Jak dobrze z ludźmi rozmawiać, powiedziała.
Od kogo ja się dowiedziałam, żeby tak usuwać plamy? Od teściowej mojej siostry. Szkoda, że wcześniej nie znałam tego sposobu. Tyle było kaftaniczków naszych malutkich dzieci zmarnowanych.
Rodzina męża dzwoniła znad morza. Dobrze im tam. W ogóle im dobrze. Ona przysłużyła się zakładowi i jego właścicielowi, bo pozwalniała zbędnych pracowników. Zwolniła nawet osobę z naszej rodziny, która się na dobre 10 lat za to pogniewała. Właściciel zakładu jest właścicielem jeszcze kilku innych zakładów. Zakochał się w młodszej, rozwiódł się z żoną. Zakłady się jakoś ostały, a ludzie już się bali, że nie będą mieć pracy. Moja szwagierka, bo tak nazywa się żona brata męża mojego, jej się należy ten odpoczynek, zwłaszcza psychiczny. Mąż, tak samo jak mój, od roku nie pracuje. Dba więc o dom, jeździ na rowerze. U nich osiedle jest zbudowane na polach, więc z jednej strony dużo bloków, a z drugiej strony pola, po których wieją wichry i można pospacerować.


Mój syn, który się izoluje, puścił właśnie jakąś bębniącą muzykę. Jak sąsiadka to wytrzymuje. Kiedyś latała po wszystkich sąsiadach, jak u nich było za głośno. Odkąd odchowała dzieci, jest już inna, mniej nerwowa.
Dzisiaj pogoda już taka typowo polska. Nie ma upału, ale wykąpać się można by było.
Zaszłam dzisiaj do szmateksu. Spotkałam tam wiele moich znajomych. Tylko w szmateksie są ludzie chcący coś kupić, coś upolować. To sklep z używanymi ubraniami, ale można czasem tanio coś kupić. Ceny zaczynają się od 60 złotych za kilogram i z każdym dniem maleją do 40 zł, 30, 20, 10, aż do najniższej ceny 5 złotych. W niektórych szmateksach w dniu, w którym jest najtaniej, można kupić jedną rzecz za 1 złotówkę.
Kupiłam sobie zawiązywany bezrękawnik z czarnej koronki.


Była Halina. Halina jest to daleka znajoma, którą poznałam z moim znajomym Niemcem.
Poznałam ich, żeby on przestał myśleć o mnie. Ale, jak się zaczęło. Kiedyś czytałam sobie niemieckie gazety i jakieś małżeństwo napisało, że wieczory spędzają w Internecie, na stronie ludzi starszych. Zapisałam adres strony i zapomniałam. W końcu weszłam, zarejestrowałam się i od początku zaczął do mnie pisać i dzwonić starszy pan. Rok potem poznałam go z Haliną. Pojechała nawet do niego i była tam kilka miesięcy. On potrzebował żony, a ona męża. Oboje wcześniej owdowieli. Potem ona wróciła. Nie nauczyła się tam języka, chwyciła tylko kilka słów. Dziwne, bo w szkole, dawno temu miała niemiecki. Dzisiaj przyszła do mnie z prośbą, żebym pouczyła ją niemieckiego i przygotowała na pytania biura, które wysyła opiekunki do pracy. Jutro mają do niej dzwonić. Moja znajoma chce jechać do Niemiec jako opiekunka. Chce być blisko niego, chce mieć swoje pieniądze, nie chce być na jego utrzymaniu. Myślę, że to dobry pomysł. Nauczy się może niemieckiego. Ona teraz pracuje w szpitalu. Mało zarabia. On codziennie do niej dzwoni, ale każe jej uczyć się języka. Mogłaby tam pracować w domu starców. Chyba nie będę już miała spokoju. Ona chce, żebym ją odwiedziła jutro. A ja mam moje sprawy, przyjadą moje dzieci. Trzeba gotować i piec. I smażyć, i kupować, i oczekiwać.
Potem on do mnie zadzwonił, żeby się spytać , co ona powiedziała.
A potem, jak miałam wolne popołudnie, to sama do Haliny zadzwoniłam, żeby przyszła na naukę j. niemieckiego. Dwie godziny ją uczyłam i wyraźnie poszła do przodu.
Miałam satysfakcję, że jej pomogłam. A właściwie, to im pomogłam. Może znów będą razem. Niemiec z Polką.


Wanda Rat
Polska

Opublikowano w Teksty
Strona 4 z 4
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.