Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Przyjaciół się nie kupuje
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakW sobotę prezydent Donald Trump wymierzył kolejny policzek Kanadzie. Ottawie znów oberwało się za pośrednictwem twittera. "Nie powinniśmy kupować sobie przyjaciół złymi umowami handlowymi i darmową ochroną militarną!", napisał amerykański prezydent. Wcześniej w serii komentarzy Trump cytował artykuł, który ukazał się w Breitbart News, zatytułowany "No Deal! Trade Talks with Canada Conclude for the Week with No Agreement". Powtarzał również swoje hasło wyborcze "Make America Great Again", pisząc je kapitalikami.
Kanada i Stany Zjednoczone do piątku nie dogadały się w sprawie NAFTA. Wcześniej w sobotę Trump pisał także na twitterze, że NAFTA jest najgorszą umową handlową, jaką kiedykolwiek podpisano. Ostrzegał, że jeśli porozumienie z Kanadą nie zostanie osiągnięte, kraj ten - po latach nadużyć - może nie wejść do nowego paktu handlowego. Oświadczył, że będzie rozmawiał z Meksykiem, niezależnie od tego jak się zakończą negocjacje z Kanadą. Nie jest politycznie konieczne, by Kanada była w nowej NAFTA.
Turcja potrzebuje baterii pocisków kierowanych ziemia-powietrze S-400 rosyjskiej produkcji i nabędzie je tak szybko, jak to jest możliwe – oświadczył w piątek prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan.
Stany Zjednoczone są zaniepokojone, że planowane rozmieszczenie S-400 przez ich sojusznika z NATO może stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa niektórych rodzajów broni amerykańskiej i innych technologii, używanych przez Turcję, w tym myśliwca F-35.
Przemawiając na ceremonii zakończenia szkoły dla oficerów wojska, Erdogan powiedział, że Turcja potrzebuje również myśliwców F-35 i będzie nadal płacić raty, aby zakupić je od USA, ale nabędzie myśliwce gdzie indziej, jeśli Stany Zjednoczone wstrzymają dostawę F-35.
W końcu grudnia Turcja, członek NATO, poinformowała o podpisaniu umowy w sprawie nabycia w Rosji dwóch baterii S-400. Dostawy te miałyby się rozpocząć w pierwszym kwartale 2020 r. Zdaniem USA i niektórych innych państw NATO, było to przejawem lekceważenia zasad współpracy sojuszniczej. Zwracano przy tym uwagę, że S-400 nie nadają się do zintegrowania z systemami obronnymi NATO, na co Turcja odpowiadała, że Sojusz nie przedstawił jej korzystnej cenowo alternatywy dla rosyjskich rakiet.
W odpowiedzi na tę transakcję Kongres USA zablokował dostarczenie do Turcji zakontraktowanych wcześniej supernowoczesnych samolotów amerykańskich F-35. Waszyngton obawia się, że ewentualna współpraca tych samolotów z rosyjskim systemem obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej S-400 umożliwi wywiadowi Rosji poznanie technologicznych i wojskowych tajemnic NATO.
Prezydent Erdogan powiedział również w piątek, że lira turecka jest celem ataku, ale zapewnił, że Turcja ten atak odeprze, a zmienność kursu waluty minie. Poinformował, że jego kraj podjął niezbędne działania w odpowiedzi na zapaść liry i że zaczęły pojawiać się konkretne wyniki tych działań.
Do zapaści liry przyczyniły się sankcje nałożone przez USA w związku ze sporem Ankary i Waszyngtonu, dotyczącym oskarżonego w Turcji o terroryzm amerykańskiego pastora Andrew Craiga Brunsona. Waszyngton nałożył na Turcję podwyższone cła na stal i aluminium oraz sankcje na ministra sprawiedliwości Abdulhamita Gula i szefa MSW Suleymana Soylu. Turcja odpowiedziała, podwajając cła na niektóre towary importowane z USA, w tym samochody osobowe, alkohol i tytoń, a także na kosmetyki, ryż i węgiel.
Tymczasem Stany Zjednoczone zagroziły sankcjami Indiom w związku z zakupem przez ten kraj rosyjskiego systemu obrony przeciwlotniczej S-400
RP, PAP
Spacer po King St. Jednej z głównych ulic Toronto - sierpień 2018
Napisał Andrzej KumorNiedzielny spacer na 10-kilometrowym odcinku King St. w Toronto
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=1176#sigProId9c027dbfca
Listy z nr. 35/2018
W Polsce czcimy wiele Matek Boskich. Taka to już nasza tradycja i taki katolicyzm. Tacy jesteśmy. Częstochowska, Ostrobramska, Fatimska, Kozielska, Jazłowiecka... Kto by je zliczył?! Jeśli chodzi o mnie, to od tego pamiętnego świtu nad Bugiem moją Matką Boską została właśnie ta – Kodeńska.
Kodeń nad Bugiem dotyka nieomal granicy państwa. Wtedy, w 1968, za rzeką rozciągał się Związek Radziecki. „Kumunizm i bezbożny ateizm”, jak mówił Władysław Gomułka. Teraz jest tam Białoruś, czy raczej jak pisał Konwicki, Dobroruś – kraj dobrych ludzi...
PKS z Białej wlókł się jak ślimak, robił długie przystanki, a raz nawet złapał gumę i to naprawianie zabrało przeszło godzinę. Na miejsce dojechaliśmy dopiero pod wieczór. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy Kodeń to była wieś z kościołem. To wszystko. Żadnego hotelu czy schroniska. Kierowca autobusu poradził mi pójść do sołtysa, więc poszedłem. Sołtys mieszkał w zwykłej chałupie, gdzie za ścianą słychać było przeżuwającą krowę, a mieszkanie składało się z kuchni i izby sypialnej. Powiedziałem mu, że przyjechałem zobaczyć obraz.
– Obraz jest, a jakże, ale gdzie ty teraz po nocy znajdziesz mieszkanie?
Musiałem zrobić trochę głupio-bezradną minę, bo chwilę się zastanowił i powiedział:
– Przenocuj u mnie.
No więc zostałem, bo w rzeczywistości nie miałem wyboru. Zastanawiałem się tylko, gdzie będę spać, bo oprócz stołu, paru zydli i wielkiego pieca nie widziałem żadnego łóżka.
– To gdzie się mogę położyć? – spytałem grzecznie.
– A właź na piec. Babka się posunie. A tam przy drzwiach wisi kożuch, to go weź, żebyś nie zmarzł.
Babka ma się posunąć? Jaka babka? Nic jednak nie powiedziałem. Nie rozbierałem się. Zdjąłem tylko buty i sięgnąłem po kożuch, ale prawie od razu dałem sobie spokój. Kożuszysko było przesiąknięte zapachem obory i kurzego łajna tak głęboko i intensywnie, że aż mnie zatkało. Na piecu spała babka, to znaczy staruszka zakutana w jakieś chusty i przykryta pierzyną. Zajmowała prawie cały piec, ale popchnąłem ją trochę i przycupnąłem na wolnym skrawku. Babka zamruczała coś, chrapnęła i to w zasadzie wyczerpało nasze wzajemne kontakty. Dobrze, że nie wziąłem tego śmierdzącego kożucha, bo na piecu był cieplarniany mikroklimat. Wary uderzyły we mnie z taką siłą, że przez moment zlękłem się, czy krew nie tryśnie mi oczami! Zdaje mi się, że tak właśnie czują się kobiety w czasie menopauzy, ale ostatecznie co ja wiem?! W każdym razie płonąłem! Leżałem na bardzo ciepłej, żeby nie powiedzieć gorącej powierzchni pieca, babka grzała mnie z jednej strony, a niskość powały sprawiała wrażenie, że siedzę w piekarniku! Pomimo to zasnąłem. Zbudziłem się o czarnym świcie. Mogła być trzecia, może trochę wcześniej, ale zdecydowałem, że muszę wyjść. Mroźne powietrze ocuciło mnie tak skutecznie, że wspomnienie upalnej nocy ze staruszką przy boku odpłynęło jak senna mara.
Kościół był naturalnie jeszcze zamknięty, więc poszedłem nad Bug. To był wspaniały czas. Parę godzin fantastycznej ciszy i spokoju. Właśnie tego szukałem. Jeszcze przed wyjazdem myślałem o Tyńcu, Częstochowie czy Kalwarii Zebrzydowskiej, ale potem „Błogosławiona wina” zaszła mi tak głęboko w serce, że zdecydowałem o Kodniu. Tak jak ogromna większość Polaków byłem przecież wychowany po katolicku. Mogę nawet powiedzieć, że mój rodzinny dom był ultrakatolicki! Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś może być niewierzący. Nie zapomnę, gdy jako czternastoletni chłopak usłyszałem, że jeden z moich kolegów jest ateistą, po prostu zaniemówiłem! To był dla mnie szok, który pamiętam do dziś.
Wrócę do tego, ale na razie chcę powiedzieć, że przełom 1967 i 68 roku był dla mnie dość dziwny i stąd wzięła się myśl, żeby oderwać się od wszystkiego i spędzić parę dni w „oderwaniu od świata”. Jak się potem okazało, nie byłem jedyny. Mój dobry przyjaciel ze studiów zamknął się w jakimś klasztorze na pół roku. Wziął urlop dziekański i zniknął. W rzeczywistości sprawa była i jest banalnie prosta. Po prostu zdarza się, że przychodzi moment, kiedy ma się dość picia, wariactwa, nocnego życia, spania do wieczora, przypadkowych znajomości, totalnego bałaganu i chce się odpocząć. Chce się poukładać, wyczyścić, odetchnąć, odpokutować i jak to się czasem mówi, „odrodzić na nowo!”. Kodeń miał być dla mnie taką właśnie ekspiacją. I ten lodowaty, marcowy świt nad Bugiem stał się nią dla mnie!
Nie było mi zimno, nie czułem żadnego zmęczenia, moje myśli toczyły się spokojnie, równo i niesłychanie klarownie. Patrzyłem na ciemną wodę i szarzejące niebo. Zimny wiatr chłodził mnie w jakiś dziwny, niezwykle odświeżający sposób. Miałem wrażenie, że Matka Boska Kodeńska gładzi mnie delikatnie i oczyszcza z niepokojów.
W Polsce czcimy wiele Matek Boskich. Taka to już nasza tradycja i taki katolicyzm. Tacy jesteśmy. Częstochowska, Ostrobramska, Fatimska, Kozielska, Jazłowiecka... Kto by je zliczył?! Jeśli chodzi o mnie, to od tego pamiętnego świtu nad Bugiem moją Matką Boską została właśnie ta – Kodeńska.
A potem spędziłem długi, spokojny czas przed obrazem, a po wyjściu z kościoła zostałem zatrzymany przez uzbrojony patrol Wojsk Ochrony Pogranicza. Przewieziono mnie na placówkę WOP-u i poddano dość szczegółowej rewizji. Kto, co, dlaczego tutaj, skąd jadę, jaki jest mój „prawdziwy” cel pobytu w strefie przygranicznej itd. Pytania, pytania i wreszcie długi protokół i długie godziny oczekiwania na jakiś telefon czy telegram – tego akurat nie wiedziałem, bo pozwalano mi tylko i wyłącznie odpowiadać na pytania. W każdym razie po kilku godzinach zostałem wypuszczony z poleceniem niezbliżania się do rzeki, bo rzeka stanowi obszar graniczny.
Wróciłem jeszcze na chwilę do Kodnia, wszedłem na parę chwil do kościoła, żeby popatrzeć na moją Matkę Kodeńską, i poszedłem na przystanek PKS. Spokojnie poczekałem na autobus i wsiadłem w pierwszy, który nadjechał.
– Dokąd pan jedzie? – spytałem kierowcy.
– Na Radzyń!
Pojechałem więc do Radzynia, a stamtąd do Dęblina i Warszawy. To była dokładnie ta droga, którą jechaliśmy teraz z Lublina do Warszawy. W parę tygodni po tym zdarzeniu dostałem list od mojego ojca, który informował mnie, że milicja wypytywała go o mnie. Chodziło o wyjaśnienie faktu, czy przypadkiem nie jestem szpiegiem.
– Powiedziałem im, że nie jesteś – napisał w zakończeniu listu mój ojciec.
Zgodnie z zapowiedzią, wrócę jeszcze na chwilę do mojego ultrakatolickiego wychowania i szoku, jakiego doznałem, w chwili gdy jeden z moich kolegów powiedział mi, że jest niewierzący. Ten kolega był ode mnie parę lat starszy i w gruncie rzeczy nie mógł się spodziewać mojej reakcji. Jego stwierdzenie padło w potocznej rozmowie – chyba nawet nie na tematy religijne. Mniejsza z tym. W każdym razie siedziało to we mnie. Przede wszystkim nurtowało mnie pytanie, jak to się w ogóle może dziać, że ktoś nie wierzy w Boga. A mieliśmy podówczas bardzo dobrego katechetę, czy może raczej kapelana szkoły. Miał na imię Robert. Oczywiście mówiliśmy do niego „proszę ojca”. Franciszkanin. Znał dość dobrze historię Kościoła i jego lekcje bywały interesujące. Na którejś z nich – a było to w 1966 roku – w jakimś szerszym kontekście powiedział, że nestorem polskich ateistów jest Tadeusz Kotarbiński. Ten rok pamiętam tak dobrze, dlatego że Kotarbiński, o którym jeszcze wtedy nie wiedziałem kompletnie nic, kończył dokładnie 80 lat. Oczywiście tego też nie wiedziałem, ale zaraz po lekcji poszedłem do ojca Roberta na rozmowę i powoli, powoli zacząłem zbierać informacje. Jednocześnie owładnęła mną przemożna myśl, żeby porozmawiać z Kotarbińskim i zapytać go, dlaczego nie wierzy!
Po jakimś czasie znalazłem w książce telefonicznej adres profesora i poszedłem. Mieszkał na Karowej, trochę poniżej hotelu Bristol. Piękna, przedwojenna kamienica z przestronną klatką schodową. Profesor mieszkał bodaj na pierwszym piętrze. Tuż pod nim – na parterze – zauważyłem na drzwiach tabliczkę „Jan Marcin Szancer”. No, tego to znałem. Lubiłem jego delikatne rysunki, znałem je z wielu książek i bajek dla dzieci. Podszedłem do drzwi profesora i zadzwoniłem. Otworzyła mi służąca i zaraz potem wyszedł profesor. Miałem wtedy siedemnaście lat, ale ku mojemu przeogromnemu zadowoleniu stary profesor potraktował mnie jak równego sobie partnera i powiedział:
– Rozumiem, że chodzi panu o filozoficzną rozmowę, czy tak?
– Właśnie tak – odpowiedziałem – gdyby pan profesor zechciał poświęcić mi parę chwil, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
I mówiąc to, nie byłem daleki od prawdy. Moja ciekawość była tak paląca, że po prostu nie mogłem sobie wyobrazić, że mogę jej nie zaspokoić!
– W takim razie zapraszam w środę.
Byłem w siódmym niebie! Nic jeszcze wtedy nikomu nie powiedziałem, a w środę, cały podniecony, wybrałem się na Karową.
I ta pierwsza wizyta u profesora Tadeusza Kotarbińskiego rozpoczęła serię naszych spotkań. Raz przychodziłem do niego do domu, innym razem do Pałacu Staszica, gdzie miał swój gabinet, a jeszcze innym razem rozmawialiśmy na ławce w parku. Wszystko to działo się na przestrzeni około dwóch miesięcy i do dziś zachodzę w głowę, jak to się stało, że stary profesor nie znudził się moimi pytaniami i dociekaniami. W każdym razie to były dla mnie przeciekawe spotkania, w czasie których nauczyłem się wielu ważnych rzeczy. Na wiele spraw spojrzałem inaczej. To były wspaniałe lekcje, których nigdy nie zapomnę!
Profesor już dawno nie żyje. Kolega, który powiedział mi o swoim braku wiary także. Spoczywa gdzieś na dnie Morza Północnego, w którym utonął przy okazji awarii statku rybołówczego. Był oficerem PŻM. Sprawy dawne, ale w mojej pamięci ciągle żywe i świeże, tak jakby się wydarzyły przed paroma dniami.
Pani Barbara Lenk 9 listopada 2018 roku, na dwa dni przed obchodami 100. rocznicy odzyskania niepodległości Polski, skończy sto lat. Nadal jest aktywna, pracuje społecznie, prowadzi samochód. Mieszka w Belleville, gdzie wraz z mężem łożyli w przeszłości na organizacje polonijne kultywowali polskie tradycje. Polski język przekazała swoim dzieciom. Pani Lenk jest córką wysokiego rangą urzędnika niepodległego państwa polskiego Stanisława Łepkowskiego, szefa kancelarii cywilnej prezydenta RP Mościckiego.
Andrzej Kumor: Pani jest rówieśnikiem odrodzonej Polski?
Barbara Lenk: Urodziłam się 9 listopada 1918 roku.
– Czyli urodziła się Pani dwa dni przed niepodległością?
– Tak wynika z moich papierów.
– Proszę powiedzieć, jak Pani się tu znalazła, jak Pani przyjechała do Kanady?
– To długa historia. To wojna spowodowała, że się tu znaleźliśmy.
– A skąd Pani jest z Polski?
– Byłam urodzona w Samborze, niedaleko Lwowa, teraz to jest Ukraina. Właściwie jestem obywatelką austriacką, bo to była wtedy Austria. Polskę mam w papierach, ale dopiero parę dni później Polska odzyskała niepodległość.
– Co Pani w Polsce robiła? Chodziła do szkoły w Samborze?
– Tak. Jak wojna wybuchła, to miałam 20 lat, byłam już na drugim roku Szkoły Handlowej w Warszawie.
– Jaka była Warszawa wtedy, przed wojną?
– Warszawa śliczna była. Wie Pan, ja miałam uprzywilejowane życie, tak że to co ludzie przechodzili przez Syberię czy w Polsce... Ojciec miał wysokie stanowisko u prezydenta Mościckiego, był szefem kancelarii cywilnej. Tak że jak wojna wybuchła, to była ewakuacja tych, co pracowali, na Zamku, jak to się mówiło. I myśmy się znaleźli w Rumunii. Rząd miał układ z rządem angielskim, że będą pomagać. Oni mieli złoto polskie, no to brali itd., to szło do Anglii. I za te pieniądze później... Myśmy się znaleźli później w Rumunii. Jak Rumunia miała być zajęta przez wojska niemieckie, wtedy rząd angielski zgodził się 500 osób ewakuować i zająć się nimi. To byli wszyscy wysocy urzędnicy, policji, szkół itd. Nas wtedy wywieziono z Rumunii na Cypr. Tymczasem Kreta upadła, Niemcy już tam byli – Cypr był wtedy pod zarządem brytyjskim i wszystkich urzędników brytyjskich i tych 500 uchodźców wywieźli do Palestyny, bo bali się, że Cypr zostanie zajęty, a to był ważny punkt na Egipt.
Myśmy byli w Palestynie, ale tam się zaczęło też gorąco robić. Organizowało się Wojsko Polskie, bo wypuścili ludzi z Rosji, Sikorski zawarł układ ze Stalinem, wtedy zaczęli wypuszczać i zaczęli to organizować. To się nazywało Brygada Karpacka. Tak że ci młodzi wszyscy to tam się zgłosili i poszli. Ojciec już był poza wiekiem (poborowym), poza tym był w rządzie, który nie był popularny, więc znowu była kwestia, co zrobić. Wtedy kobiety, dzieci i ci, co się nie nadawali do wojska, zostali wywiezieni do Afryki, do Rodezji Północnej, dziś Zambii.
– Pani do końca wojny była w Rodezji?
– Myśmy byli w Rodezji do czterdziestego... zaraz po wojnie. Tam cały czas pracowałam w szpitalu. Przyjechaliśmy do Rodezji, ja po angielsku nie mówiłam, trzeba było w szpitalu pomóc, to w szpitalu pracowałam. Ojciec dostał pracę u sędziego, bo miał prawo skończone.
Muszę powiedzieć, że Anglicy się bardzo zajmowali. Tam było dużo młodzieży, zorganizowano, że moja siostra poszła na uniwersytet, dostała wykształcenie w Południowej Afryce. To było zapłacone przez Anglików. Ja mówię o tej grupie, tak zwana grupa cypryjska, mało się mówi, to myśmy byli naprawdę uprzywilejowani. To była tragedia, że człowiek stracił wszystko i znalazł się w obcym kraju bez języka, ale ktoś się opiekował, gdzieś się dojechało, to było zorganizowane. Dużo było ludzi znanych, pisarze znaleźli się w tej grupie, później się to rozjechało, młodzi, jeśli mogli, pojechali do wojska. Ale myśmy mieli lżejsze życie niż inni.
– A jak Pani później z Rodezji wyjechała? Wyjechała Pani do Wielkiej Brytanii?
– Tak, bo tam później przyjechali kobiety, dzieci, mężczyźni, ci wypuszczeni z Rosji, otworzyli obozy dla nich w Rodezji. Był Pan wcześniej u pani Aksamitowej, ona była w tym samym obozie, gdzie ja pracowałam jako siostra. Ona mówi, że mnie nie znała, bo ona nigdy w szpitalu nie była. Ale ja tam pracowałam, odkąd otworzyli ten szpital.
– Z tym rodzinami, które wyszły ze Związku Sowieckiego?
– Tak. To był duży obszar, bo przeszło tysiąc ludzi. Tam pracował lekarz Polak, i myśmy się pobrali. Nie było tam nadziei dostania praktyki stałej, bo to był czas wojenny, to on dostał na czas wojenny pozwolenie praktyki. Wojna się skończyła, zgłosił się do Anglii. Przyjechaliśmy, pracował w Szkocji. Wtedy starał się na stałe przyjechać do Kanady.
– W którym roku Państwo tu przyjechali?
– Myśmy przyjechali w 56.
– I tutaj, na terenie Belleville się Państwo osiedlili?
– Nie, najpierw byliśmy w Reginie w Saskatchewanie, tam mąż dostał rezydencję. Musiał zdać egzamin, przed Canadian Council. Ponieważ miał wykształcenie, skończył Uniwersytet Jagielloński w Krakowie – nie wszystkie uniwersytety były tu znane, ale właśnie on miał Jagielloński w Krakowie, to był zwolniony z niektórych tematów, przedmiotów. Ale to zdał i wtedy dostał prawo praktyki. Tylko że nigdzie nie poszedł na prywatną praktykę, zrobił tu kurs w Toronto Public Health i pracował jako Public Health Director.
– Pani działa w organizacji Polonia Quinte, od jak dawna? Pani jest taką matką opatrznościową tej organizacji, wszyscy o Pani mówią, że Pani pierogi klei, sama samochodem jeździ.
– Klub się zaczął w 74 roku.
– Pani działała z mężem?
– Mąż przychodził, byliśmy z tymi, którzy założyli organizację. Część umarła, część jakoś nie przychodzi.
– Pani jest przedstawicielem pokolenia wychowanego w duchu patriotycznym, tego pokolenia wolnej Polski. Proszę powiedzieć, co jest dobrego w Polsce? Dlaczego Pani uważa, że warto być Polakiem?
– Nie wiem. Ja się urodziłam, wychowałam, moja rodzina była zawsze bardzo patriotyczna. My, Polacy, mamy bardzo dużo dobrych stron, mamy dużo zapału, dużo energii.
Tradycja, pierwsza jest tradycja, to trzyma, Boże Narodzenie. Mam dwóch synów, po polsku tak mówią, że nikt nie chce wierzyć mi, że oni są tu urodzeni. Ale myśmy do nich nigdy nie mówili po angielsku w domu. Mąż mówił - my ich nauczymy dobrego polskiego języka. Ale że będą mieli zawsze akcent, niech się uczą od innych dzieci, jak pójdą do szkoły. Obaj nie są żonaci z Polkami, wnuczki obchodzą Boże Narodzenie, Wigilię. Tak się przyjęło. Ani jeden, ani drugi nie jest ożeniony z Polkami, ale przyjeżdżali do nas, zawsze była Wigilia i oni tak to trzymają. Ciekawe, bo mój młodszy syn skończył tutaj Kingston Military College, a teraz pracuje dla NATO i często ma konferencje w Polsce. Pytam, i jak, mówisz, po polsku? Podobno, jak pierwszy raz, jak była konferencja i zaczął mówić po polsku, to się zdziwili, że z Kanady, a mówi po polsku. Często jeździ tam. Coś jest u Polaków... Sentyment zawsze zostaje. Zawsze myślę po polsku.
– Pani będzie kończyła sto lat, proszę powiedzieć, co w życiu jest najważniejsze? Co się liczy?
– Trzymać się z rodziną. Ojciec, jak mieliśmy całą tę wędrówkę, to nic, tylko żebyśmy wszyscy razem byli, że rodzina jest najważniejsza. I trzymać się, to jest podstawa właściwie życia rodzinnego. A poza tym, zawsze myśleć... Moja najmłodsza siostra zawsze mówiła – o, jakoś to będzie, nie martw się, jakoś się to wszystko rozwiąże. I jakoś to się wszystko rozwiązywało.
– Czyli nie przejmować się?
– Tak, zawsze myśleć, że będzie dobrze, nie być zmartwionym, nie poddawać się.
Już bym do Polski nie wróciła mieszkać, za dużo tamci ludzie przeszli. Teraz już rodziny nie mam, bo nawet moje cioteczne siostry umarły. Pojechałabym tak odwiedzić, zobaczyć jeszcze.
– A była Pani w Polsce?
– Tak, ostatnio to nawet wszystkie wnuki były w Polsce, syn i cztery wnuczki pojechaliśmy, byliśmy w Warszawie.
– Pani wciąż prowadzi samochód?
– Tak, choć teraz nawet na mall nie jadę, czasem, jak już muszę. Taki ruch jest, trzymają na tych światłach, ludzie jadą jak wariaci. Tutaj to mi wystarczy do biblioteki w mieście.
– Pani jest wolontariuszem w bibliotece?
– Tak. To łatwa praca, przychodzę, lubię czytać.
O tej grupie, która przeszła przez Cypr, to się mało słyszy, a oni dużo robili. Gdzie tylko się przyjechało, wszyscy szli do pracy byle jakiej, pomagali. Jakoś się przeżyło.
Moja rodzina właściwie została w Afryce, rodzice i siostry, ale tam nie było jak zostać. Chcieli, żeby mąż szedł na uniwersytet. Jeden z jego kolegów poszedł jeszcze raz na uniwersytet, w Afryce, i otworzył praktykę. A mąż mówi nie, ja już to przeszedłem, skończyłem, a do Kanady najłatwiej było się dostać.
– Dziękuję bardzo za rozmowę.
Honda pilot 2019 - SUV pojemny jak VAN
Napisane przez Sobiesław KwaśnickiHonda pilot jest samochodem, który parkuje w wielu polskich garażach w Ontario. Dlaczego? Bo jesteśmy ludźmi rozsądnymi, którzy jednak lubią odrobinę luksusu.
Honda pilot 2019 – model, który właśnie wszedł do sprzedaży, to trochę odmieniony model 2018. Różnicę widać zwłaszcza z przodu w ułożeniu lamp i nieco zmienionej kratownicy. Pilot to duży SUV z trzema rzędami foteli, bardzo dobrze wyposażony nawet w wersji podstawowej; Honda Sensing (jeszcze do niedawna tylko w wyższych wersjach), nowy wyświetlacz systemu audio, przeprojektowana deska rozdzielcza i pokrętło głośności (dawniej był suwak)...
Podsumowując rzecz w kilku zdaniach: pilot jest napędzany trzyipółlitrowym sześciocylindrowym silnikiem o mocy 280 KM i spala od 10,2 do 11,2 litra na 100 km w jeździe mieszanej, a ceny zaczynają się od 41.090, a kończą na 54.000 dol. za najwyższą „czarną” edycję, dostępną jedynie w Kanadzie. Pilot jest jednym z niewielu modeli w segmencie, który oferuje 8 miejsc dla pasażerów, a to w przypadku gdy zamówimy wersję, gdzie w rzędach drugim i trzecim siedzieć mogą trzy osoby. Co ciekawe, w modelu 2019 Honda wyposażyła tablicę rozdzielczą pilota w pokrętło do regulacji głośności, tak więc można to zrobić „fizycznie”, a nie na ekranie czy przyciskach wmontowanych w kierownicę. We wszystkich modelach wyświetlacz jest 8-calowy i nawigacja Hondy pokazuje się znakomicie. Wspomniana najwyższa, czarna wersja ma błyszczące czarne akcenty, czarne felgi kół, a także czerwone siedzenia z widocznym ściegiem szycia – pełen luksus! W wyższych wersjach mamy też do dyspozycji lepszą skrzynię biegów, 9-biegową, która znacznie poprawia i tak bardzo dobrą płynność przerzucania biegów; biegi możemy również zmieniać ręcznie przy użyciu motylków na kierownicy. Połowa oferowanych wersji – EX, LX oraz EX-L Navi, wyposażona jest w skrzynię sześciobiegową, zaś od wersji touring 7P, 8P i black w 9-biegową.
We wszystkich wersjach przyczepność samochodu jest kontrolowana elektronicznie, wszystkie wersje wyposażone są też w napęd na cztery koła z wektorowaniem przyczepności. Oznacza to, że moc przekazywana jest z kół, które tracą przyczepność, na koła, które ją posiadają. Ma to duże znaczenie również przy jeździe off-roadowej na szutrowych czy błotnistych drogach. Ta trzecia już generacja pilotów wyposażona jest w wiele nowinek elektronicznych. Mamy więc we wszystkich wersjach system Honda Sensing, aktywny cruise control, start silnika na pilota, Collision Mitigation Breaking System, który hamuje, jeżeli elektronika samochodu uważa, że jesteśmy o krok od wypadku, systemy ostrzegające przed opuszczaniem pasa ruchu oraz drogi, pozwalające stabilnie holować przyczepę, automatycznie wyłączający światła długie, a w modelach wyższych mamy również informacje o martwym punkcie. Pilot wyposażony jest w bardzo dobrą kamerę biegu tylnego, zapewniającą obraz o dużej rozdzielczości i pozwalającą na zmianę kąta widzenia.
W środku kierowca ma obok siebie bardzo wiele miejsca i pojemników dużej objętości, między innymi dzięki wyeliminowaniu drążka zmiany biegów. Honda zastąpiła go przyciskami. Tak więc, żeby ruszyć, po prostu wciskamy przycisk D, żeby jechać do tyłu przycisk R i tak dalej. Dla wielu nowych użytkowników jest to rzecz, która wymaga przyzwyczajenia.
Wszystko to sprawia, że mamy auto zdolne do całkiem poważnej jazdy terenowej, a jednocześnie zapewniające bardzo wygodną, cichą jazdę po drodze. Zaś jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to pilot właśnie uznany został za lidera w klasie.
Jak można oczekiwać w samochodach tej klasy,. SUV Hondy ma funkcję cabin control, gdzie kierowca przy użyciu swojego smartfonu może kontrolować system nagłaśniający tudzież klimatyzację tak z przodu, jak i z tyłu. W wersjach wyższych pilot pozwala na stworzenie hotspotu. Niestety, obecna generacja pilotów nie jest już budowana w Kanadzie, w zakładach Aliston, gdzie pilot był produkowany do kwietnia 2007 r. Obecny model pochodzi z montowni w Lincoln w Alabamie w Stanach Zjednoczonych.
Podsumowując to wszystko, można powiedzieć, że pilot jest naprawdę godną uwagi ofertą, również dla tych, którzy rozważają kupno vana. Jest to duży, pojemny SUV, ma możliwość zabrania nawet 8 osób, bardzo ciekawą konfigurację wnętrza, wszystkie gadżety elektroniczne, jakie są na rynku, a do tego jest to auto bardzo bezpieczne, co dla każdej rodziny ma przecież największe znaczenie. Dlatego zapraszam na jazdę próbną, na którą warto się umówić u naszych reklamodawców w salonie Marinos Honda.
Wasz Sobiesław
V Światowy Zjazd Polonii i Polaków z Zagranicy - Jan Cytowski: Nie będzie panelu nt. obrony dobrego imienia Polski
Napisał Andrzej KumorCzego powinniśmy oczekiwać od Polski, jakie stosunki powinny łączyć organizacje polonijne z Krajem, dlaczego w programie zjazdu nie ma panelu na temat obrony dobrego imienia Polski - o tym i innych problemach Polonii rozmawiamy z Janem Cytowskim, byłym prezesem Rady Polonii Świata, a obecnie członkiem Polonijnej Rady Konsultacyjnej przy Marszałku Senatu.
Andrzej Kumor: Nadal Pan działa w Kongresie Polonii Kanadyjskiej.
Jan Cytowski: Witam wszystkich Państwa. Bardzo mi miło, że mogę dołożyć swój głos do tej dyskusji. Tak, dalej jestem czynny w Kongresie Polonii Kanadyjskiej, jeszcze zresztą chyba w dwóch organizacjach, z których najbardziej sobie cenię Stowarzyszenie Inżynierów Polskich, w którym jestem od kilkudziesięciu lat. To jest moja historia działalności polonijnej. Tam zaczynałem swoją działalność, byłem prezesem oddziału, potem przewodniczącym Zarządu Głównego, i dalej jestem związany, bo jestem w Zarządzie Głównym, jestem wiceprezesem.
– Dzisiaj będziemy rozmawiać o Polonii właśnie, a raczej o tym, jaki jest pomysł na związki Polonii z Krajem. Teraz ta sprawa odżyła. Był taki okres, gdy nikt się nami nie interesował albo traktował nas jak powietrze, a od jakiegoś czasu jest propozycja jakiejś współpracy. Na czym ta współpraca miałaby polegać i czy w ogóle jest możliwa współpraca kraju z Polonią, dlatego że są to ogromne ogólniki, słowa, które kryją bardzo wiele różnych organizacji, bardzo wiele różnych politycznych aspiracji, bardzo wielu działaczy, ludzi o różnych poglądach? Jak to w ogóle można ułożyć?
– Zacznijmy od tego, że kluczem do tej odpowiedzi jest chyba postawienie sobie pytania i odpowiedź na to pytanie, czego właściwie Polonia chce, bo ja się z tym zetknąłem, będąc przewodniczącym Rady Polonii Świata, że tak naprawdę, Polonia jest podzielona. Są grupy, które chciałyby, żeby Polacy mieszkający za granicą, Polonia, Polacy poza granicami kraju, czuli się częścią narodu polskiego. I wtedy oni odbierają sprawy polskie zupełnie inaczej. Jest druga grupa, która uważa, że nie, nie, nie, my tutaj jesteśmy Kanadyjczykami na przykład i nie wtrącajmy się za bardzo do tych spraw polskich, a tylko po prostu zachowujmy tę polskość.
Tutaj dochodzimy do takich dwóch zasadniczych kierunków, które mnie zresztą trochę podzieliły z pewnymi osobami w Kongresie Polonii Kanadyjskiej, bo reprezentowaliśmy troszkę inne ugrupowania. To znaczy tak, jeśli chodzi o tę grupę pierwszą, o której mówiłem, tych, którzy chcą włączać się do tego, co dzieje się w Polsce, to jest to grupa, która uważa, że powinniśmy zabierać głos, powinniśmy aktywnie uczestniczyć w tym również, co się dzieje w Polsce, ale głównie uczestniczyć w tym, co się dzieje wokół Polski poza granicami Polski. To jest nasza główna rola.
– Obrona dobrego imienia, kwestia promocji...
– Dokładnie. Natomiast ta druga grupa mówi, to właściwie to jest fajnie, jak zorganizujemy dzień polski, jak założymy nasze stroje krakowskie, góralskie, zrobimy pokaz pierogów, gołąbków, trochę występów, trochę tej kultury polskiej, ale tak umiarkowanie i lekkostrawnie.
Ja to nazywam cepeliadą. Niektórzy z działaczy Polonii się na mnie obrażają lub obrazili, że użyłem sformułowania cepeliada, chociaż nie uważam, że ono jest jakimś pejoratywnym określeniem, jest jakimś określeniem po prostu.
– Jest to część naszej tradycji.
– Ja bym powiedział, jeśli Pan mnie pyta o moje osobiste zdanie, że my powinniśmy te dwa elementy łączyć, bo niewątpliwie zadaniem Polaków i Polonii jest zachowanie i utrzymanie polskości poza granicami kraju, której głównym nośnikiem jest język polski. Stąd zresztą moja w Kongresie była walka o zachowanie języka polskiego, nawet z czasem z pewnymi utrudnieniami, w tym sensie, że wchodzi młode pokolenie, które gorzej się porusza w języku. Ale wydaje mi się, że warto ich podciągać w tym języku polskim. Stąd była koncepcja, żeby zebrania w organizacjach były prowadzone w języku polskim, żeby protokoły z zebrań były w języku polskim. Co prawda, jeśli chodzi o sformułowania jakichś wniosków czy ustaleń, one mogą być zarówno w języku polskim, jak i krótka wzmianka w języku angielskim, żeby mimo wszystko polski był ciągle odświeżany i obecny, bo to jest największa więź z Polonią i Polakami. No ale niestety, różnie to się zdarza.
– A jaki jest pomysł na stosunki z Polską, jak to powinno wyglądać? Bo od jakiegoś czasu władze polskie zaczynają finansować więcej inicjatyw polonijnych i też zachodzi podejrzenie, że to jest takie „wybieranie swoich”.
– Jakiekolwiek ingerowanie, finansowanie jest zawsze związane z czymś, nie ma tak, że ktoś nam funduje lunch i nie oczekuje niczego w zamian. W związku z tym – ja zresztą dość często uważałem, że owszem, Polonia powinna korzystać z funduszy polskich, ale głównie w celach kulturalnych, w celu kultywowania języka polskiego itd. Natomiast sprawy organizacyjno-strategiczne powinny być w jakimś sensie niezależne. Polonia, szczególnie w krajach zachodnich, moim zdaniem, jest dostatecznie bogata, żeby sobie bez tej ingerencji polskiej poradzić.
Druga sprawa bardzo istotna, żeby nawet jeśli są te fundusze z Polski, żeby była duża transparentność.
– Żeby było wiadomo, kto ile i za co dostaje?
– Tak. Jak byłem przewodniczącym Rady Polonii, głosiłem tezę, zresztą zawsze głosiłem tę tezę, że właściwie tych funduszy nie jest aż tak mało, tylko one niekoniecznie są zawsze właściwie wydawane. Podkreślaliśmy to, że większość powinna iść na kierunek wschodni, bo tam Polacy potrzebują czasem butów, jedzenia itd., natomiast jeśli chodzi o Zachód, owszem, powinniśmy mieć pomoc w zakresie edukacji, języka polskiego, bo np. podręczniki tutejsze dla naszej młodzieży się nie nadają, to powinny być podręczniki opracowane specjalnie dla dzieci, których drugim językiem jest język polski. W związku z tym ta pomoc z tej strony jest jak najbardziej potrzebna, ale powinna być transparentna, jednoznaczna i nie powinniśmy się na nią zżymać, bo to jest sprawa dla mnie normalna. Natomiast jakiekolwiek inne sprawy, organizacyjne, uważam, że nie powinny mieć miejsca.
– A obrona dobrego imienia Polski? Wiem, że to leżało Panu na sercu, Okręg Torontoński Kongresu Polonii Kanadyjskiej prowadził to, kiedy w Polsce jeszcze nawet o tym nie mówiono. Pamiętam demonstrację przed „Toronto Star”.
– Koniuchy, Naliboki.
– Tak. To są rzeczy, które były dla nas chlebem powszednim, kiedy w Polsce uważano, że to w ogóle nie ma żadnego znaczenia. Czy teraz nie jest też tak, że czujemy się lekko zawiedzeni? Prosi się nas o pomoc, prosi o stawianie się w takich sytuacjach, ale np. była ustawa w Stanach Zjednoczonych o zwrocie mienia bezspadkowego, która zobowiązuje rząd Stanów Zjednoczonych do monitorowania tej sytuacji, Polonia amerykańska zajęła stanowisko, mobilizowała się itd., a w kraju cisza, nic nie ma, wydawało się nawet, że jest to jak gdyby nie na rękę, że to jest niewygodne, więc jak gdyby jest jakaś taka dwutorowość albo dwójmyślenie w tych wysiłkach.
– Przyznam się Panu, że tego elementu nie rozumiem, dlaczego władze w Polsce nie reagowały. Wydaje mi się, że istnieją jakieś sprawy, o których może się publicznie nie mówi, że to zostało może już jakoś załatwione. Z tym że, tutaj znów wracamy do sprawy takiej, że prywatna umowa terezińska definiowała zwrot mienia pożydowskiego czy ofiar holokaustu. Tutaj trzeba powiedzieć, że był okres, kiedy mogliśmy zabrać głos, nie zabieraliśmy głosu. Byli przedstawiciele tego środowiska w Kanadzie i żeśmy wtedy nie zareagowali też tutaj w Kanadzie. Tak że ja bym powiedział, że to jest taka sprawa, która ciąży trochę nad nami wszystkimi, bo Pan poruszył temat, czy Polonia powinna się wtrącać do obrony dobrego imienia Polski i Polaków.
– Ja myślę, że to nie jest sprawa wtrącania się, to jest nasza sprawa, bo to nas dotyczy. To nam się tutaj gębę przykleja, my ponosimy największy koszt tego rodzaju złego imienia Polski.
– Tak jest. Wtedy, kiedy zostałem przewodniczącym Rady, to jednym z moich głównych zadań, które podkreślałem w kilku wywiadach, było właśnie doprowadzenie do tego, żebyśmy mieli wspólną polonijną strategię obrony dobrego imienia Polski i Polaków. Chociaż to jakby zawęża zagadnienie, bo ja to widziałem szerzej, jako wizerunek Polski i Polaków, gdzie mówimy o historii Polski, osiągnięciach Polski i Polaków, wkładzie Polaków do rozwoju cywilizacji, odkłamywaniu polskiej historii, przeciwstawianiu się tym kłamliwym filmom, historiom itd.
– A także temu, co w skrócie można określić „Polish jokes”, czyli żeby nie traktowali nas jako ludzi głupich, siermiężnych.
– Dokładnie, ale żeby to robić, to musimy – i tym troszkę może nawet podpadłem w pewnych środowiskach polonijnych – mieć wspólną politykę historyczną z władzami w Polsce. Próbowaliśmy to załatwić, spotkałem się dwukrotnie z panem ministrem Schetyną, było jeszcze parę kontaktów już nie moich, ale moich kolegów z ministrem Sikorskim. Temat obrony dobrego imienia, jak żeśmy go zaczynali, to było – no wiecie państwo, to jest tam w tych sprawach ogólnych promocji Polski.
Sprawa się dramatycznie pozytywnie zmieniła w momencie wyboru pana prezydenta Dudy. Ja się spotkałem jeszcze z panem prezydentem Dudą i z panem Kwiatkowskim, zanim jeszcze były wygrane wybory przez PiS. I wtedy żeśmy trochę rozmawiali, jak wspólnie tę politykę historyczną Polonii i Polski skleić tak, żebyśmy działali wspólnie. I wtedy zresztą powstała koncepcja tego biura polonijnego przy prezydencie, bo żeśmy nie wiedzieli jeszcze wtedy, że PiS wygra wybory. To się zmieniło, rzeczywiście sporo, kiedy PiS wygrał wybory, i ja bym powiedział, że to się zmieniło bardzo pozytywnie, idąc w kierunku wspólnego działania. Niemniej, władze w Polsce mają, moim zdaniem, tyle problemów różnych, że jeśli chodzi o te czynniki, które decydowały o tym, one nie uważały tego za priorytetowe sprawy polonijne. Ponieważ, jak może Państwo zauważyli, pierwszym posunięciem był powrót funduszy przeznaczonych na Polonię do Senatu, w tej chwili jest to z powrotem w gestii Senatu, poprzednio było w MSZ-ecie.
Ale tutaj trzeba powiedzieć, że po prostu Senat nie był przygotowany do tego, nie miał aparatu, żeby tym się właściwie zająć, i to trochę trwa. W związku z tym, co nastąpiło? Nastąpiło to, że Senat zostawił to tak trochę w rękach Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” i ono nadaje troszkę charakter tej współpracy polonijnej. Zresztą wydaje mi się, że dojdziemy do tego tematu, bo będziemy mówili, jak można by było poprawić i co powinniśmy zrobić. Jednym z elementów powinno być to, żebyśmy mieli większy wpływ na Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”.
– A co z większym wpływem na nie tyle politykę krajową, co wnoszeniem naszych problemów pod dyskusję parlamentu polskiego? Był taki projekt zmiany ordynacji wyborczej, żeby tam było trzech posłów ze środowisk polonijnych. To jakoś jest teraz zupełnie pomijane. Natomiast jak Pan uważa, czy politycy krajowi w ogóle znają problemy polonijne i na ile znają te problemy i na ile znają środowiska polonijne?
– Ja bym powiedział inaczej. Jest parę osób w tym środowisku poselskim, które trochę już problemy Polonii znają, choćby dlatego, że albo tutaj bywały albo miały wiele kontaktów z różnymi osobami ze środowiska polonijnego. Niemniej wracając do Pana pytania o posłów polonijnych itd., ja osobiście mam troszkę inną opinię na ten temat.
– To jest rozwiązanie stosowane przez inne narody, w Portugalii na przykład.
– Tak, z tym że ja tu używam argumentu takiego, co będzie, jeśli będziemy mieli dwóch posłów polonijnych? Czy to coś zmieni? Moim zdaniem, niewiele. Przepraszam, że użyję analogii, ale mieliśmy dwóch posłów polonijnych w Kanadzie, i co się zmieniło? Niewiele, prawda? Chcieliśmy podnieść sprawę Katynia, ale została nieruszona, sygnalizowaliśmy sprawę odszkodowań za ofiary holokaustu, też została w ogóle niedotknięta. W związku z tym, ja bym powiedział, że należy zdawać sobie sprawę, że dwie czy trzy osoby, ale tak naprawdę niewiele będą mogły zmienić. A poza tym dojdzie chyba jeszcze jeden element, że znając środowisko polonijne, będziemy jeszcze bardziej podzieleni, bo w jaki sposób tych posłów wybrać? Pomijając już taki fakt, merytoryczny, że to wymaga zmiany ustawodawstwa w Polsce, tak że to trochę potrwa.
Z związku z tym, odpowiadając Panu na to pytanie, ja bym powiedział tak, owszem, wydaje mi się, że może powinniśmy zadbać o to, żeby polonijni działacze z pewnym stażem i doświadczeniem, ja bym powiedział z takim szerszym spojrzeniem, mieli możliwość uczestniczenia w pracach sejmowej komisji współpracy, senackiej komisji współpracy, ale przede wszystkim na obecnym etapie w Stowarzyszeniu „Wspólnota Polska”. Proszę Państwa, w Stowarzyszeniu „Wspólnota Polska” nie ma ani jednego przedstawiciela Polonii. A jest to największe skupisko, kilkadziesiąt osób, ma podobno cztery tysiące członków w skali kraju. Więc wydaje mi się, że gdyby udało się „Wspólnotę Polską” przekształcić, bo – co tu dużo mówić – „Wspólnota” powstawała w okresie 89–90. Tam są różni ludzie, tam nie trzeba daleko szukać, ale wystarczy porozmawiać z pracownikami IPN-u.
– Tak jak różne było rozgrywanie Polonii, bo to jest kolejny temat, że te wszystkie problemy, które mamy, po części wynikają z zaszłości, a te zaszłości były związane z agenturą, która tutaj działała, w Ameryce, w Kanadzie, również w Europie Zachodniej, po to żeby Polonia nie mówiła jednym głosem i po to żeby Polonia nie bruździła w polityce.
– Tak. Poza tym „Wspólnota”, jeżeli już tak rozmawiamy otwartym tekstem, chciała mieć duży wpływ na to, jak będzie organizowana Polonia, czego przykładem było moje doświadczenie bezpośrednie. Kiedy w ostatniej chwili praktycznie zgłoszono mnie jako kandydata na przewodniczącego Rady Polonii Świata, to już od pół roku wcześniej się mówiło w Stanach, że przewodniczącym jest pan Frank Spula, bo tak to było przygotowywane. Tak że zaskoczenie było bardzo duże, kiedy rzeczywiście prawie że nieznana osoba w tym środowisku zostaje przewodniczącym i przegrywa prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej. Zaskoczenie było bardzo duże, we „Wspólnocie” głównie. I stąd się zaczęły potem te moje problemy, ale powiedziałbym, że to świadczy tylko o tym, że powinniśmy mimo wszystko dążyć do pewnego zmodyfikowania tego i mimo wszystko domagania się od władz w Polsce, żebyśmy mieli na przykład dwudziestu reprezentantów polonijnych w tych znaczących fundacjach, to jest np. Fundacja „Pomoc Polakom na Wschodzie”, które mają 80 czy 80 parę procent środków, które idą na Polonię. Tak sobie to wyobrażam.
– We wrześniu będzie zjazd Polonii, teraz jest zjazd 60 Milionów, na południu, pani Anders tam jest.
– Tak, w Krynicy zorganizowany.
– Więc będzie się o tych wszystkich problemach dużo mówić. Ja myślę, że to jest porządkowanie chaosu, dlatego że właśnie różnice interesów, różnice samych nas tutaj, bo przecież różne fale imigracji, różny stopień przywiązania czy identyfikowania się z Polską, ale jakby Pan mógł zrobić taki wspólny mianownik, to czego, Pana zdaniem, my powinniśmy oczekiwać od Polski i czego Polska może oczekiwać od nas? Taka podstawa.
– Jeśli chodzi o oczekiwania Polski wobec nas, wydaje mi się, bo nikt tego mi nie powiedział otwarcie, ale ja chciałbym i uważam, że naszym podstawowym zadaniem Polonii na świecie jest obrona wizerunku Polski i Polaków. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy.
– I w tym Polska powinna nam pomagać.
– Tak jest. I tę pomoc żeśmy sygnalizowali wielokrotnie.
– Bo jest to wspólny interes, to nie jest sprawa tylko Polaków mieszkających w Polsce, bo to my jesteśmy postrzegani, odbierani przez ludzi innych nacji, mieszkając tutaj.
– Mnie się wydaje, że przynajmniej w okresie, kiedy miałem wpływ na to, chciałem, żeby to środowisko polonijne było tak naprawdę strategicznym partnerem Polski w kreowaniu wizerunku Polski poza granicami i obrony tego wizerunku, żeby była właśnie apolityczna współpraca.
– Bez żadnych wielkich słów, Polacy mieszkający poza granicami to jest wielki potencjał dla Polski. Są to ludzie zaangażowani w pracę różnego rodzaju instytucji, są to ludzie w korporacjach, są to ludzie, którzy posiadają wiedzę, którą można wykorzystać, tworząc most między krajem a nami.
– Odpowiadając Panu na drugą część pytania, czego my oczekujemy od Polski. Ja bym powiedział, że oczekujemy przede wszystkim pomocy merytorycznej, czyli jeśli chodzi o szkolnictwo, wspomóżcie nas jakoś, żeby były pomoce naukowe, żeby ta młodzież trochę łatwiej sobie z tym wszystkim radziła.
– Uważam, że jeżeli tysiące ludzi uczy się tutaj języka polskiego, to dlaczego nie na przykład wycieczka do Polski fundowana dla tego, który jest najlepszy w tej nauce itd., żeby poznał kraj.
– Wręcz przeciwnie, dobrze Pan powiedział, ja uważam, że powinny być corocznie subsydiowane wycieczki tam dla polonijnej młodzieży na dwutygodniowe poglądowe lekcje, jak naprawdę wygląda w tej chwili Polska.
– Nawet coś takiego jak wymiana młodzieży. Tu są domy, które by bardzo chętnie przyjęły młodzież, tak jak przy wymianie językowej.
– Żeby nikt tutaj ludziom nie wmawiał – tak jak tutaj czasem słyszałem, bo w Polsce to już nie ma demokracji, skończyła się demokracja. To jest to, co możemy tym młodym ludziom pokazać, jak Polska wygląda. To jest jeden z elementów.
Drugi element, czego możemy oczekiwać od Polski, przede wszystkim pomocy merytorycznej w zakresie obrony dobrego imienia. Powinniśmy mieć możliwości uzyskania materiałów w języku angielskim z Instytutu Pamięci Narodowej. Jeśli coś się mówi o czymś, jako źródło historyczne. Żebyśmy nie argumentowali na argumenty bez podstaw, tylko na argumenty oparte na faktach, na dokumentach.
– Bo my jesteśmy jak gdyby bezzębni.
– Właśnie. Poza tym, co tu dużo mówić, to wymaga pewnej pracy, a jeśli to wymaga pewnej pracy, to nie może to być wolontariat w stu procentach, to musi być ktoś, kto profesjonalnie, na co dzień się tym zajmuje, grzebie, jak ja to mówię kolokwialnie, w dokumentach.
– Powinniśmy mieć to po prostu czarno na białym.
– Dokładnie. A przynajmniej dzień po czymś takim powinniśmy już dostać taki dokument, żeby można było reagować w prasie. Zresztą to się trochę poprawiło, trzeba przyznać, w momencie ostatnich zmian w Polsce trzy lata temu, bo już w tej chwili widzę, że i ambasada szybciej reaguje, i szybciej konsulat reaguje na tego typu historie. Myśmy zawsze mówili, że najlepiej by było, gdybyśmy ze sobą współpracowali, gdyby konsulat, my razem i tak dalej.
– My wciąż przełamujemy ten okres sprzed lat trzydziestu czy więcej, może nawet lata 90. można zaliczyć do tego okresu, kiedy właśnie konsulat był nam „obcy”, czyli działał przeciwko inicjatywom polonijnym.
– W tej chwili, moim zdaniem, to się zmieniło.
– Bo przecież na przykład Kongres Polonii Kanadyjskiej występował w sprawie Koniuchów i tu żadna polska dyplomacja nie wspierała takiej inicjatywy.
– Niemniej to się zmieniło. Jako przykład ciągle podaję, może Państwo pamiętają, ten obelisk smoleński został w pewnym momencie przewrócony. Jest to zresztą podejrzana dla mnie historia.
– Podobno ktoś tam samochodem wjechał.
– Tak. Byłem pierwszy, który przyjechał na to miejsce, tablice rejestracyjne były, a do dzisiaj nie wiemy, kto to zrobił. W każdym razie skończyło się to tym, że myśmy dość szybko wystąpili do miasta. To trochę się wlokło, niemniej jednak interwencja konsula wtedy pomogła, miasto wkroczyło i dosłownie po tygodniu wszystko było uporządkowane. Tak że tu widzimy, że możemy współpracować.
Z takich spraw, które warto może na przyszłość również zaadresować, to jest sprawa pewnego zadbania o tę przeszłość polską tutaj w Kanadzie, że jednak ona wymaga trochę opieki, żeby te popadające w ruinę pamiątki po Polakach...
– Nasz wkład w budowę tego kraju.
– Tak. I tutaj ja bym powiedział, jak najbardziej Polska powinna pomóc.
– Pan jest członkiem Stowarzyszenia Polskich Inżynierów, i tu jest olbrzymie pole, ilu inżynierów ten kraj rozwijało.
– Oczywiście. Na przykład grób Gzowskiego przy Sherbourne, on jest w stanie rozpadającym się. To jest rodzinny grób byłego gubernatora i nawet ostatnio była taka dyskusja, że może powinniśmy my. Mówię słuchajcie, to jest fajne, ale my możemy być pośrednikiem i zwrócić się do władz Kanady, bo to był gubernator Ontario, to nie jest tylko sprawa polska. Tak że tutaj bym widział nasze wspólne wysiłki.
A wracając do pomocy z Polski, to uważam, że właściwie głównie transparentność jest istotna. W tej chwili przydział środków odbywa się na zasadzie takiej, że to jest konkurs. Składa się projekt itd., itd. W tych komisjach konkursowych, tam powinni być przedstawiciele Polonii.
– Tak, bo wieść gminna niesie, że jak pan ma pewnych znajomych, zwłaszcza że część z tych pieniędzy tam w Polsce zostaje, więc ludzie są zainteresowani.
– Powinni tam być przedstawiciele Polonii. Tutaj wracamy do tego pierwszego zagadnienia, jaka powinna być reprezentacja, na co ja sobie odpowiedziałem, że uważam, że jeśli chodzi o posłów, senatorów, ja bym to zostawił na razie, natomiast bym się na poziomie roboczym do tego wszystkiego bardziej włączył.
Po pierwsze, to by spowodowało pewną zmianę percepcji środowiska polonijnego, że nie dostaje się po znajomościach, układach itd., tylko że jednak mimo wszystko nasi przedstawiciele biorą udział w komisjach kwalifikacyjnych. Powiedziałbym, że jest pewne światełko w tunelu, powoli się o tym mówi, no, zobaczymy, co z tego będzie.
– Panie Janie, zjazd we wrześniu, podobno jest to pierwszy taki zjazd w historii, zjazd otwarty, że każdy, jeżeli jest zainteresowany, może się zarejestrować i pojechać sobie. Czego Pan oczekuje po tym spotkaniu, co to poprawi w naszej sytuacji, we wszystkich problemach, o których rozmawialiśmy?
– Mam też troszkę odmienne zdanie, że chyba ten zjazd wiele nie poprawi.
– Kolejna narada, na której napiją się, poklepią...
– Może aż tak nie, ale to jest kolejny, piąty zjazd. Ja uczestniczyłem w dwóch poprzednich, w 2007 r. był trzeci, w 2012 czwarty.
– Ten się odbywa w 100. rocznicę odzyskania niepodległości Polski.
– Tak. Mnie się wydaje, że ten zjazd ma w sobie bardziej symboliczny charakter. To jest stulecie odzyskania niepodległości, Polonia miała wkład w to, razem z narodem itd. Z tego, co mi wiadomo, bo nie jestem w komitecie organizacyjnym, będzie około 600 uczestników, 300 miejsc zostało przeznaczonych na delegatów, Kanada otrzymała 22 miejsca. Zarząd Główny chyba kilka miejsc wziął, oprócz tego będą prezesi okręgów, organizacji centralnych itd. Ja uczestniczę z puli marszałka Senatu, która jest oddzielną pulą, jako Rada Konsultacyjna Polonii. Oprócz tego pewną liczbę miejsc mają konsulowie i ambasadorowie i osoby spoza zorganizowanej Polonii, którymi dysponuje marszałek, może minister itd., te pozostałe 300 miejsc. Oczywiście duży udział również w tym jest polonijnego duchowieństwa.
Z takich rzeczy nowych, tobym powiedział, że ten zjazd będzie w sumie zjazdem głównie takim celebrującym i podkreślającym wspólnotę narodową z Polakami. Natomiast ta część dyskusyjna zjazdu praktycznie została ograniczona do jednego dnia.
– Czyli nie ma co oczekiwać, że coś się tam narodzi?
– Nie ma co za dużo oczekiwać, zwłaszcza że dla mnie, po doświadczeniach poprzednich zjazdów, bo w 2012 tak się złożyło, że prowadziłem komisję obrony dobrego imienia Polaków, zaskoczeniem było, kiedy na ostatnim zebraniu naszej Rady Konsultacyjnej była krótka informacja, ale w ogóle nie ma w tym roku panelu obrony dobrego imienia Polski i Polaków. Tak że jest to pewne zaskoczeniem.
– Uznano, że zbyt wiele kontrowersji?
– Trudno mi powiedzieć dlaczego właśnie.
– Czy Pan to wiąże z tym, że akurat Izrael w sprawie ustawy o IPN tak oponował?
– Powiem inaczej, podniosłem tę sprawę na spotkaniu z marszałkiem. Marszałek był rzeczywiście zaskoczony. – Tak? Naprawdę nie ma? To ja spróbuję – i tak dalej. No, nic nie działo się przez miesiąc, wysłałem list w imieniu kilku kolegów jeszcze, bo uzgodniłem tekst listu z prawie dziesięcioma osobami. Wysłaliśmy ten list do pana marszałka, odpowiedzi nie uzyskaliśmy do dzisiaj. Mam nadzieję, że coś się zmieni. W każdym razie jeśli chodzi o sprawy zjazdowe, to w tej chwili paneli jest sześć czy siedem, jest m.in. edukacja, oczywiście sprawy duchowieństwa, sport i turystyka, jest nauka – zresztą będę w tym panelu.
– A tej najważniejszej rzeczy, która wszystkim doskwiera, nie ma!
– W naszej Radzie Konsultacyjnej jest również sekretarz Rady Polonii Świata, pan Tadeusz Pilat, i on jest w komitecie organizacyjnym, w związku z tym zadałem pytanie odnośnie do obrony dobrego imienia Polski. Uzyskałem odpowiedź taką, że te sprawy będą trochę we wszystkich panelach, co dla mnie odpowiedź była jednoznaczna, że jak są wszędzie, to znaczy, że nie będzie nigdzie. Jedynym panelem, na którym być może to będzie trochę akcentowane, to jest panel organizacje polonijne. Ale to jest znów tak szeroki wachlarz, że nie wyobrażam sobie, żeby tam za bardzo było miejsce na dyskusje.
– Obrona dobrego imienia Polski wynika z tego, że przez 40 lat, a może i dłużej, Polska nie prowadziła własnej polityki historycznej.
– Dokładnie.
– Czyli prawda była położona na ołtarzu polityki historycznej wszystkich innych państw, w tym zwłaszcza tych państw, które mają siłę.
– Poza tym, wydaje mi się, że została troszkę uśpiona czujność, nawet Polonii, w tym zakresie, bo co tu dużo ukrywać, tutaj w Ontario mamy dalej komiks „Mouse”, mimo że walczymy, a można powiedzieć, przecież my tu istniejemy od dziesiątków lat.
– Pan mówi mamy, mamy to w programach szkolnych, to jest najgorsze.
– Tak, do tego zmierzam.
– To samo zaczyna też być w Polsce. To jest bardzo niepokojące, że również w Polsce są środowiska, które nie widzą problemu i nie widzą konieczności obrony przed tego rodzaju potwarzą.
– Tym bardziej jest to właśnie argument, że to zagadnienie – ja to szerzej nazywam, bo to jest kreowanie właściwego wizerunku Polski i Polaków – powinno być ciągle akcentowane i powiedziałbym, że to jest chyba najważniejsza rola Polonii i Polaków poza granicami kraju.
– Czyli co, sądzi Pan, że Warszawa się przestraszyła?
– Moje prywatne zdanie, wydaje mi się, że Warszawa ten zjazd troszkę pozwoliła organizować „Wspólnocie Polskiej” i Radzie Polonii Świata. Obie te organizacje, w moim rozumieniu, w tej chwili jakoś nie rozumieją tego, nie chcą rozumieć lub są inne czynniki, dla których ten element nie jest poruszany.
– Dziękuję, że mogliśmy te tematy poruszyć, bo to jest ta koszula bliska ciału.
– To ja dziękuję za możliwość upublicznienia moich przemyśleń. Dziękuję Państwu, miło mi było się spotkać.
Life is beautiful - nurkowanie na Roatan
Napisane przez Maciek Czapliński
Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętnie odwiedzane przez licznych turystów. Roatan jest w ostatnich latach uznawana za mekkę nurków z całego świata.
Zbliżamy się do końca wakacji i może dziś dla odmiany napiszę tak trochę w wakacyjnym nastroju. Nie ukrywam, że mam wiele hobby i pasji. Rodzina, praca, architektura, fotografia, podróże, wędkowanie, nurkowanie i wiele innych. Moje podróże są często bardzo specyficzne, bo albo nurkuję, albo wędkuję (o czym już pisałem). Wróciłem właśnie z krótkiego wypadu na Roatan i chciałbym się podzielić kilkoma refleksjami.
Lubię podróżować, ale nigdy moje podróże nie polegają na leżeniu na plaży. Jak wspomniałem, jedną z moich ogromnych pasji jest nurkowanie i często wybieram się w różne egzotyczne miejsca na świecie, właśnie by ponurkować. Tych wszystkich, którzy jeszcze tego sportu nie spróbowali, gorąco do tego namawiam. Jedyne ostrzeżenie – jest to sport bardzo wciągający, ale warto spróbować. Tym razem wybrałem się na bardzo małą wyspę zaliczaną do Karaibów, ale znacznie oddaloną od głównego skupiska Wysp Karaibskich. Nazywa się ona Roatan i formalnie należy do Hondurasu. Jest oddalona od głównego lądu (mainland) o 75 kilometrów – dzięki czemu znacznie różni się od reszty kraju. Na całe szczęście. Honduras jako kraj nie cieszy się zbyt dobrą reputacją. Napady, porwania, morderstwa – najgorsze statystyki na świecie. Wyspy dzięki oddaleniu są inne. Owszem, nadal można paść ofiarą kieszonkowca albo drobnego oszusta, ale większość ludzi jest nastawiona do bardzo licznych turystów wyjątkowo pokojowo i przyjaźnie. Wyspy te zostały odkryte przez Kolumba w 1502 roku, ale już były zaludnione. Od tej pory wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk pomiędzy Hiszpanią i Anglią. Do dziś oba języki są powszechnie używane i widać po ludziach, jak są przemieszani. Jest tu też ogromna procentowo grupa ludzi czarnych, z czasów kiedy wyspa ta była plantacją uprawianą przez niewolników. Roatan ma około 50 kilometrów długości i średnio około 1,5 km szerokości. Populacja jest szacowana na od 50 tysięcy do 110 tysięcy lokalnych mieszkańców, choć nikt tak naprawdę tego nie wie, bo nie ma tu żadnych powodów, by to policzyć. Wyspy te były też znane z licznych piratów szukających tutaj schronienia i w okolicy wysp można ciągle natrafić na liczne wraki, gdzie nawet współcześni poszukiwacze skarbów próbują szczęścia.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=1176#sigProId7a400103ba
Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętnie odwiedzane przez licznych turystów. Roatan jest w ostatnich latach uznawana za mekkę nurków z całego świata. Ponieważ wszystkie trzy wyspy nie mają zbyt dużo przemysłu, otaczające je rafy są ciągle w bardzo dobrym stanie. W porównaniu do wielu innych Wysp Karaibskich, gdzie miałem okazję nurkować – rafy na Roatan są zdecydowanie w lepszym stanie.
Była to moja pierwsza wizyta na tej wyspie i mam nadzieję, że nie ostatnia. Miejsce, w którym się zatrzymałem, nazywa się West Beach i znajduje się w odległości 30 minut jazdy od bardzo skromnego portu lotniczego. West Beach to bardzo atrakcyjna piaszczysta plaża (około 3 km długości) z dobrym wejściem do oceanu oraz z licznymi mniejszymi lub większymi ośrodkami turystycznymi. Wiele z nich to „all inclusive”. Praktycznie w każdym ośrodku znajduje się „diving centre”, a naprzeciw każdego hotelu zacumowane są liczne łodzie do nurkowania. Widać gołym okiem, że jest to poważna gałąź biznesu (nurkowanie). Dodatkiem do plaży są liczne drobne restauracje, w których można zjeść lub się schłodzić dobrym lokalnym piwem. Obok West Beach znajduje się bardzo atrakcyjna inna plaża, nazywana West End. Jest to właściwie małe miasteczko, znane oczywiście z nurkowania, ale głównie z atrakcji nocnego życia. Liczne bary i restauracje z muzyką ściągają nie tylko turystów, ale również lokalnych klientów.
Problem jednak dla lokalnych potencjalnych uczestników imprez jest taki, że nie stać ich na to. Niestety, dla nas te wyspy to „raj na ziemi”, dla lokalnych ludzi jest tu niezwykle drogo. By dowiedzieć się więcej o wyspie z pierwszej ręki, rozmawiałem z licznymi tubylcami, oferując im piwo czy posiłek (co często było bardziej doceniane). Średni dochód na wyspie to 400 USD (istnieje tu lokalna waluta lempira, ale wszyscy używają dolarów amerykańskich). Większość tubylców nawet nie marzy o takim dochodzie. Ceny są jak w Kanadzie (praktycznie te same), ale jak tu kupić piwo, kiedy nie ma dochodu? Jak kupić burgera, kiedy to jest całodzienny zarobek? Absurdy są takie, że energia jest astronomicznie droga. Kiedy odwiedziłem jedną z lokalnych rodzin, to opowiedzieli mi, że by zapłacić za energię za dwie żarówki palące się wieczorami, lodówkę oraz kuchenkę – potrzebują każdego miesiąca około 100 dol. Jest to dla nich tak dużo, że często nie płacą rachunków i są odcinani od zasilania. Innymi słowy, ten RAJ NA ZIEMI jest głównie dla turystów. Lokalni mieszkańcy, jeśli nie mają układów, by dostać pracę w jednym z hoteli – muszą żyć bardzo skromnie – i często marzą o raju takim, jak my mamy – ze śniegiem i mrozem, ale za to z perspektywą na przyszłość.
Opowiem teraz o samym nurkowaniu. Tak jak wspomniałem, jest to w tej chwili magnes, który ściąga na wyspę tysiące turystów i nurków rocznie. Muszę przyznać, że nurkowanie tutaj jest niezwykle przyjemne i rafy są bardzo ładne i mało zniszczone. Mój problem polega jednak na liczbie nurków. Często jest zabieranych na łódź nawet do 30 nurków na jeden wyjazd. Najgorsze jest to, że są to często ludzie o różnym stopniu zaawansowania w nurkowaniu. Nurkowanie jest sportem bardzo pięknym, ale też ryzykownym. Łatwo jest o wypadek, a pomyłki można przypłacić zdrowiem, lub nawet życiem. Jako przykład z tego wyjazdu podam sytuację, kiedy wzięto całą 30-osobową grupę na nurkowanie na wraku, który znajdował się na 110 stopach pod wodą. Nurkując na sprężonym powietrzu na takiej głębokości, można maksymalnie spędzić w wodzie 12-15 minut bez narażenia się na potrzebę dekompresji. To bardzo krótki czas, który musi być ściśle kontrolowany i przestrzegany. Proszę sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy niefrasobliwi nowicjusze zupełnie nie przestrzegali reguł, narażając innych na duże niebezpieczeństwo. Na szczęście obyło się bez wypadków, ale zdecydowanie wolę nurkować w mniejszych grupach i z ludźmi, których znam i którym ufam.
A dla wszystkich zainteresowanych tym tematem przygotowałem niespodziankę. Nakręciłem 20-minutowy film z moich nurkowań na Roatan, który jest już na YouTube. Można go łatwo znaleźć, wpisując w wyszukiwarce w YouTube dwa słowa „CZAPLINSKI ROATAN”. Zresztą można to również zrobić w Google i też zadziała. Zachęcam do zobaczenia tego filmu z dwóch powodów. Jest tam bardzo wiele ciekawych ryb i dobra muzyka, ale również prawie każda ryba jest opisana i to może być przydatne. Kiedy będąc na południu, zechcą Państwo spróbować nurkować lub zrobić snorkeling, będziecie od razu wiedzieli, jak rybki mają na imię.
Podsumowując – uważam nadal, że Kuba jest miejscem, w którym się czuję bezpieczniej i bardziej wypoczywam, ale jak ktoś lubi przygodę, to naprawdę Roatan jest warta poznania. Jest tam zresztą bardzo wiele innych rzeczy do robienia, niekoniecznie tylko nurkowanie. Są liczne atrakcje związane z lokalną przyrodą (dżunglą tropikalną), bardzo dobre lokalne jedzenie, doskonałe miejsca na wspinaczkę. Gorąco polecam.
Maciek Czapliński