Gdy wyruszyliśmy w drogę, i w kilku, lub kilkunastu, zapadaliśmy w mrok, to zdawało mi się, że idziemy zanurzeni w wodzie. Jak żeglarzom groziły nam różne niebezpieczeństwa, lecz sprytnie wymijaliśmy je i docieraliśmy do przystani. Gdyby zrzucić w głuchą, jesienną noc z granicy welon mroku, zobaczylibyśmy, na dłuższym odcinku, ciągnące ku granicy partie przemytników... Idą po trzech, po pięciu, a nawet po dziesięciu i kilkunastu. Większe partie prowadzą doskonale znający granicę i pogranicze "maszyniści". Małe partie chodzą przeważnie "na swoją rękę". Idą nawet kobiety, po kilka naraz, aby za złoto, srebro i dolary kupić w Polsce towary, które można sprzedać ze sporym zyskiem w Sowietach. Są i partie uzbrojone, lecz ich bardzo mało. Przemytnicy broni nie noszą. A jeśli ktoś z nich i bierze ze sobą komin, to w razie zatrzymania, jeśli widzi, że ma do czynienia z "chamami", których otriezów przemytnicy najbardziej się boją, to odrzuca broń od siebie. Z bronią chodzą Alińczuki, Saszka i jeszcze niektórzy przemytnicy, mający ku temu bardzo ważne powody.
Po zdjęciu osłony mroku z pogranicza, zobaczylibyśmy rekinów granicy, "chłopów" z otriezami, karabinami, rewolwerami, siekierami, widłami i drągami, czyhających na zdobycz. Zobaczylibyśmy czasem i bandę dywersyjną, złożoną z kilkunastu, lub kilkudziesięciu ludzi, uzbrojonych w rewolwery, karabiny a nawet i karabiny maszynowe. Zobaczylibyśmy i skamiejeczników, przemycających kradzione konie z Polski do Sowietów, a z Sowietów do Polski. Zobaczylibyśmy wreszcie niezwykłą postać... człowieka, który samotnie przemierza pogranicze i przekracza granicę... Często idzie najniebezpieczniejszymi drogami. Kroczy z rewolwerami w rękach, z granatami za pasem, ze sztyletem u boku. To szpieg... Stary, wytrawny, cudem ocalały z dziesiątków zajść, zdecydowany jak diabeł, szalenie śmiały korsarz granicy!... Obawiają się go wszyscy: i przemytnicy i strażnicy, i agenci wszelkich instytucji wywiadu i kontrwywiadu, i chłopi... Złapać przemytnika – wymarzona gratka! ale wleźć na takiego szatana – najstraszniejsza rzecz!... Zobaczylibyśmy i wiele innych, ciekawych rzeczy... O niektórych z nich opowiem dalej.
Od pewnego czasu zaprzyjaźniłem się bardzo z Pietrkiem Filozofem. Jest to młody chłopiec lat 19. Ma takie niezwykłe oczy: uważne i poważne. Nie widziałem nigdy, aby Pietrek pił wódkę, lub hulał z chłopcami w miasteczku. Owszem i on pił, lecz robił to "na rozgrzewkę" lub "dla humoru", a nie dla zabawy. Nie żartował. Prawie zawsze milczał, nie biorąc udziału w ogólnych rozmowach. Gdy go o coś pytano, odpowiadał wyczerpująco i bardzo poważnie. Zauważyłem, że nawet w drogę zabiera ze sobą książki, które czyta gdy ma czas po temu. Julek Wariat zawsze się trzymał w pobliżu Pietrka i często o czymś rozmawiali. Słyszałem od chłopaków, że Pietrek jest wykształcony i że na pograniczu osiadł w roku 1920, gdy w czasie ofensywy bolszewików na Warszawę zgubił ojca i matkę. Mieszkał wraz z Julkiem Wariatem u pewnego emigranta, Mużańskiego, który tanio i dobrze reperował zegarki, a którego uważano za bzika.
Opowiem trochę obszerniej o początku mojej przyjaźni z Pietrkiem Filozofem. Wspomniałem już o tym, jak mi Józiek Trofida pokazał na niebie siedem gwiazd, które kilka razy dopomogły mi odnaleźć drogę za granicę. Przywiązałem się bardzo do nich i zawsze, gdy niebo było bez chmur, patrzyłem na nie i było mi tak wesoło, jakbym patrzył w oczy najlepszego druha. Gdy niebo przesłaniały chmury, odczuwałem smutek.
Pewnego razu, w piękną, cichą noc, gdy niebo skrzyło się gwiazdami, zwróciłem się do Wańki Bolszewika, który wypoczywał w pobliżu mnie, oparty o rzuconą w trawę noskę. Wskazałem mu dokładnie tamte siedem gwiazd. Gdy wreszcie zrozumiał, o które gwiazdy mi chodzi, to zapytał:
– No, widzę je... Więc co z tego?
– Co one przypominają ci swym wyglądem?
Bolszewik dłuższy czas milczał, patrząc przymrużonymi oczami na niebo. A potem wydął wargi i rzekł:
– Gęś... Tłusta gęś z długą szyją...
To mnie obraziło. Nagle spostrzegłem, że ma brzydko sterczące uszy, długi, sinawy nos, grube wargi i że jest... głupi... Poczułem do niego odrazę i wstręt fizyczny. Nie rozmawiałem z nim więcej.
Innego razu zadałem to pytanie Felkowi Marudzie. Długo nie mógł się zorientować, o które gwiazdy mi chodzi, a gdy wreszcie zrozumiał, rzekł:
– ...Widzę... Tamten rondel!...
Ten mnie rozgniewał. Jemu zawsze tylko rondle z żarciem na myśli. Zresztą, czy można pytać o gwiazdy ludzi, którzy nigdy na niebo nie patrzą i poza wódką i żarciem nic innego nie widzą!
Przez dłuższy czas miałem chętkę zapytać o te gwiazdy Pietrka Filozofa, który imponował mi swym wyglądem i powagą. Pewnego razu znalazłem dobrą sposobność ku temu i zwróciłem się do niego z pytaniem. Pietrek w lot zrozumiał mnie i odpowiedział:
– Te gwiazdy mają wspólną nazwę. Nazwę konstelacji. Nazywają się Wielki Wóz.
– Wielki Wóz? – powtórzyłem radośnie.
– Tak. Jest jeszcze jedna nazwa, łacińska: Ursa Major.
– Tego nie rozumiem.
– To znaczy: Wielka Niedźwiedzica... i to jest właściwą nazwą konstelacji.
Wielka Niedźwiedzica! Wielka Niedźwiedzica! Jak ludzie uczeni mogli dać jej tak śliczne imię!... Wielka Niedźwiedzica! – powtarzałem zachwycony. – Pan się interesuje gwiazdami? – zapytał mnie Pietrek. – Mogę pożyczyć panu kosmografię. Tam przeczyta pan wiele ciekawego o gwiazdach.
– Nie... Nie trzeba – odrzekłem. – Mnie tylko tamte gwiazdy zaciekawiły.
Od tego czasu zaprzyjaźniłem się z Pietrkiem Filozofem i jego nieodłącznym kompanem, Julkiem Wariatem.
7
Siedzimy na melinie w stodole u Bombiny. Jesteśmy po obiedzie. Jedzenie nas rozgrzało, a wódka podnieciła. Palimy papierosy. Nagle się odzywa Julek Wariat i mówi pełnym zachwytu głosem:
– Wiecie chłopaki, czytałem ja wczoraj jeden kawałek o orleańskiej dziewicy... To chłopaki baba! To baba!
– No i cóż tam, ta... ormiańska dziewica – zainteresował się Wańka Bolszewik – zdrowo się puszczała? Do rozmowy wtrącił się Pietrek Filozof, przychodząc z pomocą przyjacielowi, którego pytanie Wańki po prostu oszołomiło:
– Wcale się nie puszczała! Bo, jak widać z samego imienia, była dziewicą. A nazywała się nie ormiańską, a orleańską dziewicą, od nazwy miasta Orleanu we Francji.
Wańka Bolszewik pokiwał powątpiewająco głową i rzekł:
– No, no! Tu coś nie tak!... Kto ją tam badał!... A jeśli była dziewicą, to czemu całym miastem nazwana? Wówczas Julek Wariat zaczyna opowiadać historię o Joannie d'Arc. Zapala się coraz bardziej. Gestykuluje. Plącze się... Wreszcie dochodzi do tego, jak spalono ją na stosie. Tu pijany przemytnik nie wytrzymał i nagle zapłakał. Nikt nie spodziewał się tego. Chwilę milczeliśmy patrząc na płaczącego chłopca. Potem posłyszałem jak Wańka Bolszewik parsknął krótko, jakby pytająco. Tego było dość, aby pobudzić nas wszystkich do wybuchu szalonego śmiechu.
Julek przestał płakać. Zbladł. Szeroko otwartymi oczami, w których lśniły łzy, patrzył na nas. Potem wstał z miejsca i powiedział:
– Wiecie co?... Wiecie co?... Ja wam tego nie mówiłem, ale myślałem... Tak... A teraz wam powiem: jesteście chamy! chamy! chamy!... Bo z tego śmiać się nie można... Tak... chamy jesteście!... Tylko Pietrek...
– Taki sam fioł, jak i ty – spokojnie odezwał się Szczur, przesuwając ruchem warg w drugi kąt ust papierosa. – Mądrze! – potwierdził jego zdanie Lord.
Mnie zrobiło się wstyd, bo i ja się śmiałem z Julka. Potem zacząłem bardziej uważać na siebie, aby go czymś nie urazić.
Wieczorem przychodzi do stodoły Józef i zwraca się do mnie:
– Chodź Władku, pomożesz "bandaże" dla noszczyc robić. Jest towar z trzech partii. Lowka i Bombina nie nadążą. Zarobisz tak, jakbyś z partią szedł. Po chwili namysłu wstaję i wychodzę wraz z Józefem ze stodoły. Kierujemy się ścieżką obok sadu. Z dala widzę sporą chałupę. Wokoło panuje czystość i porządek.
Gdy wychodziliśmy ze stodoły, Bolszewik krzyknął:
– Pozdrowienie dla Bombiny!... Powodzenia! – trzasnął w dłonie i znacząco kaszlnął.
Bombina spotkała nas w sieniach. Zaraz wróciła do mieszkania i z przesadną żywością zaczęła mówić do mnie:
– Tyle roboty, a nie ma komu pomóc. Józef doradził mi, żeby wziąć pana do galopu!...
Józef uśmiecha się kącikiem warg. Łapię ten uśmiech i robi mi się wstyd. Zrozumiałem, że wszyscy kłamią. A Bombina trzepie dalej językiem:
– Pan mi nie odmówi... To łatwa praca... Bandaże dla noszczyc robimy... Tyle tego się zebrało... Nie można już towaru przyjmować!...
– Owszem. Ja pomogę. Nie wiem tylko, czy potrafię to robić?
– Nic trudnego. Zobaczy pan.
Z dużej izby wchodzimy do małego, narożnego pokoiku. Jedyne okno jest osłonięte dużą, kobiecą chustką. Nad długim stołem pali się zawieszona u pułapu lampa i przy jej świetle widzę pochylonego nad stołem Żyda Lowkę. Wokoło niego leżą stosy różnych rzeczy: pończochy, szelki, rękawiczki, szaliki, grzebienie, brzytwy, maszynki do strzyżenia, paski, chrom, giemza, lakier...
Przy naszym wejściu Żyd się prostuje i zaciera chude dłonie:
– Już ja mam tego dość! Niech cholerja wszystko bierze! Co ja mam z tego? Głupi procent!
Pogardliwie sapnął nosem i znów pochylił się nad stołem. Józef również wziął się do roboty.