Wśród Polaków najpopularniejsze były "Oddziały (czy też drużyny) drogowe". Z biegiem tygodni ilość tych organizacji rosła i stały się one wreszcie jakąś bachanalią. Mieliśmy więc "Organizację wielkiej księżny Marii Pawłówny" (organizację tę zwano żartobliwie gwardią sanitarną, gdyż jej członkowie nosili epolety niczym się nie różniące od epoletów oficerskich i mające nadto cyfrę "M.P." z mitrą wielkoksiążęcą); mieliśmy organizacje opieki nad tzw. hurtami, tj. stadami krów, które również były przymusowo ewakuowane razem z ludnością; mieliśmy Związek Miast i Związek Ziemstw (przetłumaczony przez Leo Belmonta w powieści Ałdanowa na "związek ziemian"!); mieliśmy wreszcie organizację rozciągającą pieczę nad wygnańcami, których nazywano "bieżeńcami", a po polsku "uciekinierami". Nazwa była błędna, drobna bowiem część tych ludzi uszła dobrowolnie: w istocie byli to wygnańcy, a nie uchodźcy. Organizacja nosiła długą nazwę "Północo-pomoc dla organizacji uchodźców frontu zachodniego". Rosjanie, których zmysł humoru nie ustępował wtedy zmysłowi humoru u Polaków, przekręcili nazwę tej organizacji na "Północo-niemoc dla dezorganizacji uchodźców frontu zachodniego". Wyliczyłem tylko kilka typowych organizacji, naprawdę było ich znacznie więcej. Odnotuję jedno jeszcze curiosum. Ktoś wymyślił, że szlachta pracująca w jakiejkolwiek z owych organizacji ma prawo noszenia specjalnych złotoczerwonych naramienników. Trwały te mundury "szlacheckie" w Mińsku dość długo, zanim nie zjawił się groźny i krewki pułkownik, komendant placu miasta Mińska, który bezprawnie umundurowanych szlachciców zapraszał do bramy i tam bez ceremonii zdzierał z nich epolety.
Sierpień. Tadeusz Irteński przeżywał w Baćkowie chwile trwogi. Co będzie, jeżeli Niemcy zajmą Mińsk i Baćków? Może Tadeuszowi, jako będącemu w wieku poborowym, grozi internowanie przez Niemców? Wieści z zachodu były coraz groźniejsze. Żydzi w Sielibie wiedzieli o wzięciu Wilna na kilka dni przed oficjalną wiadomością i szeptem dawali do zrozumienia, że z dnia na dzień czekają oddania Niemcom Mińska. Przez Baćków, który przez rok cały leżał w strefie, gdzie o wojnie niemal zapomniano, nagle powiało groźnym "tchnieniem Bellony". Do wsi i dworu zajechał z ciężkimi wozami "park artyleryjski". Po drodze sunęły obozy. Poczciwa dobra "gruntowa" droga koło Małego Lasku, po której jechało się lekko, a bez kamiennego stuku, teraz była przemielona kołami armat, jaszczów i ciężkich wozów, konie grzęzły w niej po kostki, a koła po osie. Oficerowie parku artyleryjskiego byli mili i kulturalni. Z jednym z nich, porucznikiem Pawłowem, zawarł Tadeusz krótką przyjaźń opartą na obustronnej pasji łowieckiej. Choć do sezonu jesiennego brakowało paru tygodni, zaproponował nowemu przyjacielowi zapolować z gończymi. Gdy stali na wyschłej na pieprz, a zwykle błotnistej drodze przez Sterczynę – sierpień był suchy tego lata – i słuchali dalekiego gonu sześciu ogarów – nadciągnął mały oddział piechoty eskortującej jakieś wozy. Żołnierze wlekli się, miętosząc ciężkimi buciskami rozmieloną drogę i z tępą ciekawością przyglądali się cywilowi i oficerowi z dubeltówkami w rękach. Jeden z żołnierzy spojrzał z ukosa na epolety Pawłowa i powiedział głośno, patrząc w inną stronę:
– Panowie oficerowie z artylerii zabawiają się (batujutsa), a piechota za wszystko odpowiada.
Był to pierwszy zauważony przez Tadeusza przykład niesubordynacji. Rok temu podobne odezwanie się szeregowca wobec oficera było nie do pomyślenia.
"Tchnienie Bellony" miało również aspekt akustyczny. Wystarczyło zejść z alei z miejsca, gdzie był grób stryja Ludomira, i po przejściu dwustu kroków stanąć między drzewami lasu uroczyska Makowje, aby od czasu do czasu usłyszeć, jak leciutki wietrzyk z zachodu przynosi wyraźny pomruk armat.
Gdy Tadeusz słuchał tej muzyki wojennej razem z Pawłowem, zauważył, że na twarzy artylerzysty odbił się niepokój.
– Jak daleko dochodzi odgłos strzałów armatnich? – spytał Tadeusz.
– Strzałów najcięższej artylerii przy najbardziej sprzyjających warunkach atmosferycznych nie słychać dalej niż 30-40 wiorst – odparł rzeczoznawca.
(Jak się później okazało, rzeczoznawca się mylił i Tadeusz był świadkiem niezwykłego fenomenu akustycznego: strzały grzmiały gdzieś pod Baranowiczami, czyli w linii powietrznej o jakieś 200 wiorst od Baćkowa).
Tymczasem z Mińska przyjechał pan Irteński. Przyniósł groźną wiadomość o załamaniu się frontu pod Nowo-Święcianami i ukazaniu się oddziałów niemieckich na wschód od Mińska, bo aż pod Borysowem. Dopiero później się dowiedziano, że nie było to przerwanie frontu, a tylko słynny "nowoswiencianskij proryw" – rajd kawalerii dokonanej przez niemieckich "huzarów śmierci". Husarzy ci narobili porządnego popłochu, zjawiając się istotnie w okolicach Borysowa, po czym wycofali się z powrotem na zachód.
Na razie jednak rodzina Irteńskich była mocno zaalarmowana. Po naradzie familijnej, w której uprzejmi oficerowie parku artyleryjskiego brali udział z głosem doradczym, postanowiono zaopatrzyć Tadeusza w odpowiedni zapas gotówki – na wypadek dłuższego odcięcia od ogniska rodzinnego – i wysłać go końmi na wschód do stacji Stary Bychów (100 wiorst!), aby stamtąd koleją jechał do Petersburga. Wybrano taką niezwykłą marszrutę, gdyż koleje na Mińsk były zatłoczone.
Życie gospodarcze i towarzyskie Baćkowa ciążyło ku zachodowi, północy i południowi. Wschód był stroną świata, gdzie słońce wschodziło – i niczym więcej. Z czasów najwcześniejszego dzieciństwa i pierwszej młodości Tadeusza utrwaliło się w nim przekonanie, że na wschodzie – za ciemnosinym pasem starzyn i borów – nic już nie ma i że się tam świat kończy. Los zrządził, że teraz miał poznać ten "koniec świata".
Droga, przeważnie leśna, biegła przez Kliczew, Olsę, Czeczewicze i Horodziec. W Horodźcu był nocleg w jakimś starym zajeździe. Były prześliczne dni babiego lata. Bory, nagrzane za dnia, pachniały wieczorem żywicą, grzybami i nieuchwytnym aromatem wczesnej jesieni. Po niebie bez chmurki ciągnęły na południo-zachód, ozłocone skośnymi promieniami słońca, kliny żurawi. Ich klangor podobny do jękliwych kurantów biegł przez czyste powietrze to zamierając, to dźwięcząc na nowo jak mickiewiczowska harmoniki sfera. A "południując" w cieniu sosen rosochatych na mchu i wrzosach przysłuchiwano się głuchym, jakby podziemnym pomrukom dalekich armat. Ten odgłos nieprzyjemny przypominał, że jest wojna i że podróż przez te bory prześliczne odbywa się nie w celach krajoznawczych, a dlatego że "wojenka" (co za pieszczotliwy eufemizm!) wypruwa ludzi z nagrzanych, pachnących myszką i suszonymi jabłkami kątów.
A las dokoła żył własnym życiem. "Obojętna przyroda jaśniała wiecznym pięknem". Telegrafista boru dzięcioł wystukiwał w próchnie osiny odwieczny, niosący dobre nowiny alfabet leśny. Jękliwie skarżył się krążący nad borem koniuch myszołów. Gdzieś bardzo daleko dźwięczał jak dzwonek gon ogarów goniących lisa czy zająca. Późnym popołudniem pierwszego dnia podróży odbyła się przeprawa przez rzekę Druć.
Rzeka Druć... Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu Polaków "Druć" zabrzmi tylko, jak nic nie mówiąca nazwa geograficzna. A szkoda. Druć jest właśnie dla Polaków rzeką godną zapamiętania. Linią bowiem tej rzeki biegła granica pierwszego rozbioru (1772). Dalej na zachód nie śmiały jeszcze wedrzeć się szpony Katarzyny II. Zabrała tylko spory szmat tych ziem między Drucią i Dnieprem. Zabrała oczywiście nie w celach imperialistycznych, lecz dla oswobodzenia ludności nękanej przez "jarzmo polskie", no i dla celów strategicznych. Była więc Druć pierwszym cofnięciem się Rzeczypospolitej Obojga Narodów z reduty dnieprowskiej na zachód. I była Druć pierwszą w dziejach Polski – osiemnastowieczną – "linią Curzona".
Rozdział IV
PIERWSZE ZJAWIENIE SIĘ
WITOLDA DUSIACKIEGO-RUDOMINY
Gdyby historią rządziła logika, lub – ściślej – gdyby istniał, jak nas uczą historycy, których historia niczego nie nauczyła, logiczny związek przyczynowy między zdarzeniami historycznymi, rewolucja rosyjska powinna była wybuchnąć o półtora roku wcześniej, tj. w końcu lata lub na początku jesieni roku 1915. Może zresztą działała tu jakaś delayed action, jak mina wybuchająca w wiele godzin lub nawet dni po jej założeniu.
W każdym razie dynamit pod rewolucję 1917 został założony 1 sierpnia 1914 roku, a lont podpalony jesienią 1915 po niepowodzeniach oręża rosyjskiego latem tego roku. Cóż z tego, że pomimo niezdarów na wyższych stanowiskach wojskowych żołnierze bili się dzielnie i że się cofnęli o kilkaset kilometrów na wschód nie tylko bez paniki, ale we wzorowym porządku? Porażka spowodowana bądź niedołęstwem, bądź "zdradą" była oczywista. Z ław poselskich Dumy państwowej, od czasów Stołypina tak ugodowej i potulnej, i z foteli, w których zasiadali, wierni tronowi starcy w Radzie państwa, zagrzmiały głosy krytyki i oburzenia. Po raz pierwszy od dnia wybuchu wojny rozległ się i roztaczał coraz szersze kręgi pomruk o "ciemnych siłach". A tymi "ciemnymi siłami" byli: Rasputin, o którym głucho było w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy wojny, i różni "nieodpowiedzialni" zausznicy przy dworze.
Krytykowano nie armię, nawet nie pechowego w. ks. Mikołaja Mikołajewicza, lecz rząd i dwór. Plotka węszyła szpiegów na najwyższych stanowiskach – i nie w armii, lecz w Petersburgu i Carskim Siole. Cesarz, lub raczej jego doradcy skanalizowali "gniew ludu" (właściwie był to gniew inteligencji) w sposób dość prosty. Przepędzono ministra wojny Suchomlinowa za zaniedbanie zaopatrzenia armii w broń i amunicję. A jeszcze wcześniej znaleziono kozła ofiarnego w osobie pułkownika Miasojedowa, którego sądzono za zdradę i powieszono w cytadeli warszawskiej. Wreszcie usunięto Mikołaja Mikołajewicza ze stanowiska wodza naczelnego i wysłano go na dowódcę frontu kaukaskiego. Usunięcie Mikołaja Mikołajewicza, popularnego pomimo niepowodzeń wojennych w armii i kraju, było zresztą robotą carowej (Rasputina), która bała się, że Mikołaj Mikołajewicz dokona przewrotu pałacowego i wsadzi ją do klasztoru.
Naczelne dowództwo objął sam cesarz. O ile powieszenie "zdrajcy" Miasojedowa i dymisja Suchomlinowa trochę uspokoiły opinię publiczną, o tyle objęcie naczelnego dowództwa przez cesarza, który oczywiście miał jeszcze mniej od stryja kwalifikacji na wodza, wywołało powszechną konsternację. Czy dobrze czyni cesarz, biorąc na swe barki nie tylko ciężki trud, ale i odpowiedzialność za dalszy przebieg wojny, a więc za możliwe porażki? – pytali ludzie jak najwierniejsi tronowi. Ale i pesymiści nie przeczuwali wtedy najgorszego: że stały pobyt cesarza w "namiocie" naczelnego wodza w Mohylowie odda rządy stolicą i państwem w ręce nieoficjalnej "regentki" cesarzowej Aleksandry Fiedorówny osoby bardzo ograniczonej, histeryczki, otoczonej w Carskim Siole bandą karierowiczów, mistyków, łobuzów lub niedołęgów.
Petersburg mało się zmienił. Tyle tylko, że na ulicach spotykało się dużo "bieżeńców" i język polski słychać było wszędzie. Gdy przyszły dni chłodne i Polacy ubrali się w bekiesze, nie goniły ich już okrzyki "futuryści", jak przed wojną, a tylko pełne współczucia szepty: "bieżeńcy". Patriotyzm pierwszego roku wojny, nazwany później przez poetkę Marinę Cwietajewą "wołowym patriotyzmem", przygasł. Koledzy Tadeusza – Rosjanie, którzy rok przedtem zapowiadali solennie, że wstąpią do wojska jako ochotnicy, jakoś pa dawnemu nosili mundury studenckie. "Romantyzm" wojenny ulotnił się bez reszty. I jaki tam mógł być romantyzm, skoro się widziało rekrutów Izmajłowskiego pułku ćwiczących publicznie na Rotach z pałkami w ręku zamiast karabinów.
– No, mogliby przynajmniej dla oka wytrzasnąć kilkaset starych berdanek; a nie kompromitować się na oczach stolicy, wymachując tymi kijami – mówił Toluś Rusiecki, gdy szli z Tadeuszem do Kuchni studenckiej.
W Kuchni było tłoczniej i gwarniej niż zwykle. Przy tych lub innych stolikach zbawiano Polskę po dawnemu, ale dyskusje strategiczno-wojenne wyszły z mody. Wojna najwyraźniej zaczynała wszystkich nudzić. Zjawiło się sporo nowych twarzy, świeżo upieczeni studenci, a wśród nich ci, co w trybie ułatwionym i przyśpieszonym ukończyli gimnazja wileńskie.
Wtedy to Tadeusz Irteński spotkał się po raz pierwszy z Witoldem Dusiackim-Rudominą.
Zjawienie się Wicia Rudominy przezwanego Rudym, choć włosy i oczy miał ciemne, poprzedziła legenda. Zdolny, bystry i dowcipny miał wstręt do nauki, pracę uważał za najcięższą karę Boską i już w latach bardzo młodych lubił karty, miał pociąg do kieliszka i lgnął do towarzystwa starszych od siebie. Lubiano go powszechnie, na giełdzie bowiem walorów ludzkich wesołe usposobienie i dowcip są bardzo poszukiwane.
Na wiosnę 1913 roku pozostał na drugi rok w 8 klasie gimnazjum Winogradowa w Wilnie.
ciąg dalszy za tydzień