Czasopisma drukowały wiersze patriotyczne. Nawet hedonista i "egofuturysta" Igor Sjewierianin pisał: Kto ruszit Giermaniju skoreje na stanciju; Tam pojezd za pojezdom stremitsa wpieriod... albo gromił Wilhelma II: Winiu tiebia za to, czto ty, nachmuriw browi; Wozdwig w swojej stranie gonienije na sławian...
W teatrach i teatrzykach obowiązywał też repertuar podniosły. Stawiano więc sztukę Leonida Andrejewa "Król, prawo i wolność" na tle bohaterskiej postawy Belgii. Tytuł wzięto z refrenu Brabansony. Publiczność tłumnie waliła na tę sztukę, ale Tadeusz nie poszedł instynktownie przeczuwając szmirę. O repertuarze teatrzyków wspomniałem w rozdziale poprzednim.
Gazety i tygodniki pitrasiły opowiadania na temat bohaterstwa "szarych żołnierzyków" oraz reportaże, również w bohaterskim tonie utrzymane, własnych korespondentów z frontu. Ci właśni korespondenci z frontu oraz właśni korespondenci "z Kopenhagi" z reguły nie ruszali się od swych biurek w redakcjach petersburskich. Pisma humorystyczne kpiły z Wilhelma, z Franciszka Józefa, z Turków. Niektóre kawały były niezłe. Warto przypomnieć jeden.
Instruktor niemiecki ogląda twierdzę turecką i wytyka dowództwu tureckiemu jej braki. W pewnej chwili widzi z przerażeniem, że armaty jednej z baterii są drewniane.
– Ależ z tych armat strzelać nie można! – wykrzykuje.
– Istotnie – przyznaje Turek – te armaty nie nadają się do strzelania.
– A więc po co w ogóle tu stoją?!
– O, my mamy na to cały regulamin – objaśnia Turek – do każdej armaty jest przydzielona załoga złożona z trzech żołnierzy. Jeden z nich zaciąga się papierosem i wypuszcza kłąb dymu. Drugi mówi "bum". A trzeci bierze do ręki pocisk i rzuca go wprost w mordę nieprzyjacielowi.
Poza tym humor wojenny kręcił się wkoło prostego przepisu, że Rosjanin jest dzielny i sprytny, Niemiec głupi i okrutny, Austriak – tchórz. O Turku w ogóle szkoda mówić. Głupota niemiecka była najczęstszym tematem dowcipów. Czy można było się temu dziwić, skoro pisarz tej miary co Adolf Nowaczyński pisał w "Świecie" Krzywoszewskiego: "Niemiec prochu nie wymyślił i nigdy go nie wymyśli; on tylko filozoficznie istnienie jego udowodni".
"Okrucieństwa niemieckie" stanowiły szczególny temat zarówno artykułów prasowych, jak i gotowanych przez kancelarie dyplomatyczne ksiąg tego lub innego koloru. Polacy ze zgrozą czytali o spaleniu Kalisza przez majora czy pułkownika Preuskera. Ku końcowi wojny i w czasie rewolucji, a zwłaszcza w obliczu rodzimych – słowiańskich – okrucieństw, o "okrucieństwach (zwierstwach) niemieckich" zapomniano. Dopiero w okresie bolszewizmu, który coraz bardziej dawał się we znaki "niedorżniętej burżuazji", puszczono w Petersburgu taki dowcip: "Słyszeliście o ostatnim okrucieństwie niemieckim? Nie chcą zająć Petersburga!".
Tak jesienią 1914 roku wyglądał Petersburg – do niedawna Sankt-Petersburg. Życie toczyłoby się zupełnie normalnie, gdyby nie zakaz sprzedaży alkoholu. W soboty, niedziele i święta na ulicach nie było już pijanych. A jeżeli zdarzył się pijany, to przechodnie patrzyli na niego z sympatią i zazdrością pytając się w duchu, a czasem i głośno: "I gdzie się on tak nalizał?". Bo o zdobycie alkoholu było bardzo trudno. Z narażeniem na ślepotę pito "oczyszczony" denaturat. Pito politurę i wodę kolońską. Pito mydło spirytusowe do włosów. Opowiadano nawet – może zresztą był to ponury żart – że pito "niemowlak", czyli spirytus skradziony w gabinetach anatomicznych z preparatów, w których konserwowano zdeformowane zwłoki martwo urodzonych niemowląt. Od tych wszystkich koktajli prohibicyjnych ludzie chorowali na oczy. Przed klinikami oftalmologicznymi stały kolejki. Alkoholicy, którzy nie mogli lub nie chcieli zadowolić się niemowlakiem lub politurą i byli skazani na przymusową abstynencję, dostawali przewlekłych bólów mięśni i byli leczeni masażem.
W Polskiej Kuchni Studenckiej na Zabałkańskim nr 20 po staremu przystojna kuchareczka zaróżowiona pod białym czepkiem rzucała na skwierczącą patelnię befsztyk, który po staremu kosztował 30 kopiejek. Jak zawsze było gwarno. Może trochę gwarniej niż przed wojną, gdyż wszystkie stoliki, przy których – jak mawiał wieczny student Krasowski – na różny sposób "zbawiano Polskę", huczały, jak gniazda szerszeni od dyskusji strategicznych i politycznych. Dyskusje odbywały się ze śmiertelną powagą.
Gdy raz Franek Szystowski z Mińszczyzny, świeżo upieczony student Instytutu Dróg Komunikacji, odważył się wtrącić do dyskusji mówiąc z miną poważną, że "według pogłosek Niemcy chcą zwyciężyć Francję" spotkał się z niezadowolonym wzruszeniem ramion. Spokojnie tylko zachowywał się stolik Litwinów, czyli ludzi nie przejmujących się sprawą zbawiania Polski. Czytali w milczeniu swoje gazety, na których na pierwszej stronie widniał tłustymi literami wyraz "karas", co po litewsku znaczy "wojna". Odtąd paczka przyjaciół Tadeusza nazywała Litwinów "karasiami".
Zabawy alkoholowe uległy na razie przerwie. Za to pilnie uczęszczano na "biega", tj. wyścigi kłusaków, a wieczorami grano w karty. Do kompanii Tadeusza, do której wkrótce przylgnęła importowana z Mińska nazwa "Cempść", należeli po dawnemu: Toluś Rusiecki, Wiktor i Wojciech Korsakowie, Sewerek Odyniec, Władek Krecz, Mietek Goryniewski.
Ze świeżo upieczonych studentów przyłączył się do nich Henio Węcławowicz o przezwisku Buton oraz wspomniany Franek Szystowski. W miarę potrzeby odwiedzano na ulicy Sadowej na wprost Biblioteki publicznej kawiarnię "Empire", gdzie się zbierała giełda "dziennych" a więc dobrych prostytutek. Krecz wprowadził ich też do zacisznego i przytulnego domku publicznego na ulicy Oficerskiej, w którym panował nastrój familijny, gdzie gospodynią i pensjonarkami były Estonki i gdzie można się było napić – za dość drogie pieniądze – koniaku. Aby nie ugrząźć po uszy w "złotomłodzieżowej" rozpuście i w celu otrzymania posiłku dla ducha Tadeusz, Toluś i Buton chodzili mniej więcej raz na tydzień do Muzykalnej dramy, gdzie w "Eugeniuszu Onieginie" śmiertelnie ranny w pojedynku Lenski padał na watowany pagórek imitujący śnieg i gdzie w "Pikowej damie" partię starej hrabiny grała pani Dawydowa – ta sama, która potrafiła być młodą, giętką i płomienną Carmen i ta sama, która w 50 lat później grała rolę starej hrabiny w Paryżu w fantazji wokalno-tanecznej Lifara pt. "Pikowa dama".
W końcu listopada Tadeusz wyruszył z powrotem do Mińska. Na dworcu warszawskim zwracał uwagę wagon sypialny z tabliczką "Pietrograd-Lwow".
Wspomnienia myśliwskie to album magiczny, do którego powraca się z dreszczem poprzedzającym pierwszą schadzkę miłosną. Dla myśliwego nie ma wspomnień niemiłych. "Haniebne" pudła i tym podobne czarne karty dziennika myśliwskiego sprawiają przykrość chwilową: nie unikniesz "szyderstw towarzyszy", jak oni nie unikną twoich szyderstw jutro lub pojutrze. Nie unikniesz ironicznego uśmiechu siostry, żony, ciotki, córki lub zgoła kucharki, gdy z pustymi rękami powrócisz z łowów. Czy będziesz tłumaczył tym przedstawicielkom "niemyśliwego narodu", że dusza pełna wrażeń droższą jest od torby pełnej zwierzyny? Machniesz tylko ręką, pomyślisz: co mnie i tobie, niewiasto – z apetytem wilczym zabierzesz się do posiłku, a gdy sen ukoi chwilową gorycz niepowodzenia i ześle odpoczynek strudzonym mięśniom – zerwiesz się wesoły jak dziecko i zaczniesz układać plan jutrzejszych łowów.
– Jedziemy na łosie do Łohojska!
Z takim okrzykiem wpadł wieczorem do Tadeusza Henio Roztropowicz. Tadeusz nie pytał, co i jak. Kożuszek, decha, dubeltówka w futerale, kilka ładunków "żakanowskich" do kieszeni – i już siedział z Heniem w bryczce niemiłosiernie trzęsącej się po kocich łbach. Wkrótce miasto i kocie łby skończyły się, ale zaczęła się męka straszliwej grudy: listopad był mroźny i bezśnieżny w owym roku. Po wielu godzinach, wytrzęsieni i głodni, ujrzeli czarną masę parku łohojskiego, a z tej masy tu i ówdzie gościnnie i przytulnie błyszczały światełka.
Nazajutrz powitał ich prześliczny poranek. Niebo bez chmurki, słońce, lekki mróz, cisza. Kompania myśliwska składała się z sześciu osób: dwaj panowie z administracji łohojskiej, z których jeden nadleśny pan Cybulski, szlachcic zagrodowy pan Kandyba, przemysłowiec miński pan Staronie-wicz ("karciarz"), Henio Roztropowicz i Tadeusz. Pociągnięto numerki.
Pierwszy stanął Henio, potem Tadeusz, potem pan Kandyba i inni. Knieję stanowiła "półmszaryna", gdzie prócz łóz i karłowatej sośniny, rosły pojedynczo większe sosny i brzozy. Pierwszy stanął Henio, Tadeusz zaś ruszył dalej za grupą myśliwych, starając się iść możliwie cicho, wybierając kępy mchu, których powłoka zmarznięta łamała się, ukazując czarne błoto. Po ujściu kilkudziesięciu kroków myśliwi zatrzymali się. Pan Staroniewicz naradzał się po cichu z panem Cybulskim, który mu pokazywał coś na mchu. Wreszcie pan Cybulski zbliżył się do Tadeusza i spytał szeptem:
– Pachnie panu łoś?
– Pachnie.
– A nie spudłujesz pan?
– Postaram się.
– No to stawaj pan tutaj.
Trzask kroków oddalających się myśliwych ucichał powoli. Tadeusz widział, jak pan Kandyba sadowił się za krzakiem łozy. Spojrzawszy na lewo dojrzał Henia opartego o pień sosny. A gdy przypadkowo skierował wzrok na ziemię, zrozumiał, co pan Cybulski pokazywał panu Staroniewiczowi i zrozumiał, dlaczego właśnie w tym miejscu miał mu "pachnąć" łoś. Na posrebrzonym od szronu szarozielonym kobiercu wyraźnie widniały wejściowe tropy łosia.
Chwile płynęły. Ścięta mrozem mszaryna jak gdyby drzemała w przedzimowym letargu i skośne promienie listopadowego słońca nie rozgrzewały jej. Cisza była tak wielka i powietrze tak czyste, że wyraźnie słychać było szczekanie psów w dalekiej wiosce. Nagle – zabrzmiało to jak trąbka... nie – jak dzwonek. Gdzieś z głębi mchów rozległo się raz i drugi jękliwe doławianie się. Ciepła fala uderzyła Tadeuszowi do skroni i na chwilę odebrała mu słuch. A gdy odzyskał słuch już wyraźnie słyszał urywany, wysoki, trochę zachrypnięty gon pojedynczego psa. Gon zbliżał się wyraźnie. Nie było to melodyjne granie rasowego gończaka: raczej zajadły dyszkant kundla, który oszczekuje kota.
Ujrzał wreszcie to, o czym nieraz marzył, a co dotychczas znał tylko z obrazów Weyssenhoffa. Na prawo od jego stanowiska, wprost na pana Kandybę sunął łoś. W ogromnym wzruszeniu, które ogarnęło Tadeusza, znalazło się miejsce na refleks, jak gdyby rozczarowania, że wszystko wygląda właśnie tak, jak na obrazku. Równym, posuwistym kłusem szedł łoś przez najrzadszą partię mszaryny, jakby łączką. Brakowało tylko stogu siana, a byłby żywy plagiat "Tęsknoty" Weyssenhoffa.
Pan Kandyba musiał się poruszyć, bo nagle łoś skręcił prawie pod prostym kątem i ruszył na sztych na Tadeusza. Z Kandybowego krzaka wykwitł jeden, potem drugi pióropusz błękitnego dymu i zagrzmiały dwa strzały. Łoś szedł dalej na Tadeusza.
Tadeusz zełgałby ordynarnie, gdyby powiedział, że nie pamiętał, co było dalej. Owszem, pamiętał wszystko jak najdokładniej. Pierwszy raz strzelił na sztych o jakieś piętnaście kroków celując (o wstydzie!) nie w pierś, lecz w ogromny łeb z rosochami. Gdy dym się rozwiał, ujrzał łosia defilującego spokojnym kłusem już na lewo od niego. Strzelił drugi raz na kroków dziesięć na łopatkę. Łoś nie zmienił tempa równego kłusa i migając białymi nogami oddalał się spokojnie, aż znikł w gęstwie łóz i bośniaków. Po chwili szczekając jękliwie i z trudem przeskakując przez kępy i zwały zjawił się gończak, którym był zwykły pokurcz wielkości foksteriera z zakręconym w obwarzanek, jak u świni, ogonkiem. Ten dziwny okaz białoruskiej łajki przebiegł obok Tadeusza nie zwróciwszy na strzelca uwagi i pogonił dalej tropem spudłowanego łosia.
Wściekły, bezsilny, bardzo bliski płaczu żal chwycił Tadeusza za gardło. A przecież to był dopiero początek udręki, bo oto od stanowiska pana Kandyby zbliżali się do niego ożywioną i gwarną czeredą – bracia myśliwi!
– Panie! – krzyczał czerwony jak burak pan Staroniewicz – a wiesz pan, co dawniej robiono myśliwemu, który zwierza wypuścił z ostępu? Nie wiesz pan?
– Trudno. Spudłowałem – mruknął Tadeusz bez przekonania.
– Że spudłowałeś pan, to widzimy. Ale nie w tym rzecz, że pan spudłowałeś. Pudła zdarzają się najlepszym strzelcom. Rzecz jest w tym, że wypuściłeś pan zwierza z ostępu!
– A cóż miałem robić?
– Jak to: "cóż miałem robić"? Musiałeś pan krzyczeć, machać rękami, słowem zawrócić zwierza do ostępu...
Po raz pierwszy w życiu zrozumiał Tadeusz, ile jest groźnej przestrogi w słowach wieszcza o myśliwcu, który zwierza wypuścił z obławy. A pan Staroniewicz perorował dalej:
– Panie! Ciesz się pan, że minęły dawne czasy, gdy za takie rzeczy dostawało się stęflem w dupę.
Henio, któremu żal się zrobiło Tadeusza, rzucił hipotezę:
– A może łoś dostał?
Milczący dotąd pan Cybulski zainteresował się i zwrócił do Tadeusza:
– A co łoś zrobił po strzale?
– Jak to – co? Nic.
– Ja się pytam, czy biegł dalej kłusem, czy zagalopował.
– Biegł kłusem.
– No to nie dostał, bo ranny łoś zawsze zagalopuje.
ciąg dalszy za tydzień