W głupawym artykule pt. „Nowa narodowa klasa średnia vs opozycyjne zombie” Jan śpiewak zamartwia się nad przyszłością polskiej sceny politycznej. Czytelnik, który chciałby się dowiedzieć, co najbardziej martwi pana Jana, może się jednak poczuć srodze zawiedziony, ponieważ do końca nie wiadomo, czy są to sukcesy nowego rządu, czy też „przerażająca miałkość opozycji”.
Na wszelki wypadek (a może przez rutynę), śpiewak nie omieszkał opluć Jarosława Kaczyńskiego i zapłakać nad Hanną Gronkiewicz-Waltz, co w jego mniemaniu ma zapewne poświadczyć o bezstronności wywodu. Po przebrnięciu przez 5 kolumn zaKODowanej pisaniny nas, czytelników, najbardziej martwi przyszłość dziennikarska pana Jana, który jest „za, a nawet przeciw”. Wcześniej czy później ktoś kiedyś musi go zapytać: „Co pan tak naprawdę myśli, panie śpiewak?”. I cóż wtedy pocznie nasz bohater? Dokona poglądowego „zwrotu o 360 stopni?”.
Uwaga Wałęsa – konkurencja rośnie i krzepnie. Już niedługo nie będzie pan jedynym człowiekiem widocznym z kosmosu.
Jacek Mazur
Mississauga
Odpowiedź redakcji: Szanowny Panie, tekst nie był głupawy, lecz przedstawiał punkt widzenia przeciwnika obecnego rządu. Autor widzi,jak głupawo zachowuje się opozycja, czym de facto przyznaje rację rządowi.
***
Różnie się na tym świecie plecie
Taki tytuł nasunął mi się przy lekturze „Gońca” i innych publikatorów pisanych, mówionych oraz wizualnych. Od prawa do lewa i z powrotem.
I tak, z dużym zainteresowaniem czytam wspomnienia S. Zaborowskiego. To cenne uzupełnienie wiedzy historycznej o walkach tego regionu – kolebki państwa polskiego – z pruskim zaborcą. Cenny jest tu dodatkowo niejako prywatny, kameralny punkt widzenia autora wspomnień na dziejące się wówczas na tych terenach przemiany. Był to ważny moment dla tych ziem.
Tak się jednak złożyło, że w okresie międzywojennym ton polityce i historycznym opracowaniom nadali piłsudczycy o „wschodnich odchyleniach”, a Poznańskie zdominowane było przez ich politycznych przeciwników, narodowców R. Dmowskiego.
Serce ciągnęło Marszałka do Wilna, rodzinnego Zułowa, a nawet śladami Chrobrego do Kijowa. Gorący patriota chciał wskrzesić Rzeczpospolitą trojga narodów. O naszej dawnej wielkości tak pięknie ku pokrzepieniu serc w latach rozbiorów, pisał H. Sienkiewicz, też odchylony na wschód w dzikie pola i oczerety, których nawet okiem sokolim nie zmierzysz. Ani Litwos (Sienkiewicz), ani Ziuk (Piłsudski) nie mogli sobie nawet wyobrażać, jak rzeczywiście dzikie i okrutne staną się te tereny w chaosie II wojny światowej. Obficie spłynęły one krwią Polaków, którzy mieszkali tam od pokoleń. Tych dziesiątków tysięcy okrutnie mordowanych nigdy nie policzymy, a PiS, kierując się politycznymi kalkulacjami, sprawy nagłaśniać zdecydowanie nie chce. Błąd? Jak chybione mogą być takie kalkulacje polityków napiszę dalej. Właśnie Ukraińcy m.in. przewidywali (błędnie), że podobnie jak po poprzedniej wojnie odbędą się plebiscyty decydujące o przynależności terenów. Chcieli więc pozbyć się z Wołynia, Podola, Lwowskiego – elementu polskiego. Ba, zapędzili się nawet w Przemyskie i Bieszczady.
Naszą część Europy krajano jednak w latach 40. ub. wieku inaczej. Bez zbędnych plebiscytów. Po prostu Józef Wissarionowicz, pykając swoją fajkę, wziął ołówek i zakreślił nim na mapie, gdzie będzie Polska, gdzie Ukraina i gdzie Niemcy. A ludność? Tych się przesiedli. W tym Związek Zdradziecki wprawiał się od dawna. A i nasze ówczesne władze „poczęstowały” Gojków i Łemków akcją „Wisła”. Zresztą paradoksalnie władza ludowa, ponoć ateistyczna, kierowała się przesłankami religijnymi. Kto chodzi do kościoła, zostaje, a kto do cerkwi – brać tobołki i wynocha! Ze swoich kurnych chat do murowanych gospodarstw poniemieckich. Historia utkana jest więc z paradoksów, o czym znów w dalszym ciągu będzie.
Cofając się nieco w czasie, kiedy Polska była rozebrana, a właściwie jej nie było, na dawnych terenach I Rzeczpospolitej rodziło się, celowo podsycane przez zaborców (dziel i rządź) poczucie odrębności narodowych. Jeszcze w roku 1834 w „Panu Tadeuszu” nasz wieszcz pisał: „Litwo ojczyzno moja!” – po polsku. Wg dzisiejszych standardów, autor z uwagi na miejsce urodzenia byłby Białorusinem z matki karaimki (odłam judaizmu). Ani on, ani jemu współcześni nie widzieli jednak tu żadnych sprzeczności. Bo wtedy ich jeszcze nie było. Dopiero się rodziły. Stety czy niestety, w roku 1918 sytuacja była już inna. Dostrzegał to R. Dmowski, któremu niesłusznie przypina się głównie łatkę antysemity. On czuł rodzące się złe uczucia i antagonizmy, czego Marszałek (sam pochodzenia litewskiego?) nie chciał dostrzegać.
O trudnościach, jakie napotykają polityczne kalkulacje niszczone potem przez fakty, pisze m.in. S. Zaborowski. Wielkopolanie, a także ślązacy napotykali kłody rzucane im pod nogi przez Anglię. Brytyjski premier Lloyd George w swej przenikliwości (!) sprzeciwiał się przydzielaniu tych ziem Polsce (która nie miała dla niego żadnego znaczenia) – bo to osłabiało Niemcy. A te w przyszłości miały być, wg tego mądrali z Albionu, przeciwwagą dla zbyt potężnej Francji. Gra na równowagę sił na kontynencie europejskim. Kto wtedy mógł przewidzieć, że już niebawem Londyn będzie bombardowany przez Luftwaffe, a nieba nad nim będą bronić ofiarnie i skutecznie polscy lotnicy z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach swoich samolotów. A Francja? Anglia wówczas też jakoś obstawała przy naszej wschodniej granicy na Bugu. Linia lorda Curzona. Tę zaklepał paradoksalnie w 1944 roku sam Stalin. W 1920 roku dokerzy brytyjscy nie chcieli załadowywać statków z bronią dla walczącej z Armią Czerwoną Polski, tego burżuazyjnego bękarta traktatu wersalskiego, który walczył z pierwszym szlachetnym państwem wyzwolonych robotników i chłopów. A już wtedy niewiele brakowało, aby mołojcy Trockiego i Tuchaczewskiego (obu Stalin potem zamordował), czyli po czesku Ruda Armada – doszła do Berlina.
Tak to zmieniają się polityczne kalkulacje i sojusze formowane przez mających się za wielkich strategów – polityków. Zmieniają się jak w kalejdoskopie. Weźmy to pod uwagę w temacie Ukrainy.
Tu dorzucę, że nie wszystko się zmieniło. To wieczna przyjaźń narodów polskiego i węgierskiego. Polak – Węgier dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki! W 1920 roku honwedzi dostarczyli naszej armii sporo broni i amunicji. To wówczas nad Wisłą był dar bezcenny! Friend in need is a friend indeed!
A na Zachodzie, jak pisze S. Zaborowski, Wielkopolanie dozbrajali się, odbierając „gewery” zagubionym po przegranej wojnie żołnierzom niemieckim. Dzielni Poznaniacy nie tylko wywalczyli przyłączenie swoich ziem do Polski, ale przesłali też Piłsudskiemu kilka świeżo zorganizowanych dywizji. Wtedy każdy karabin się liczył.
Paradoksów ciąg dalszy. Dwie ściśle splecione ze sobą gwiazdy – pięcioramienna czerwona i sześcioramienna niebieska żydowska, zabłysnęły nad zrewolucjonizowaną Rosją i Niemcami, osłabiając skutecznie oba państwa. Dobrana para Karl Liebknecht (Żyd niemiecki) i Róża Luksemburg (polska Żydówka) próbowali budować w Berlinie bolszewicką republikę rad. Ale szybko nieboraków z nurtem Szprewy spławiono. Lepiej powiodło się dwu rosyjskim Żydom – Trockiemu i Kamieniewowi, którzy skutecznie stojąc na czele Armii Czerwonej, rozgromili i Kiereńskiego, i białogwardzistów. Gdyby nie to, to trudno byłoby oczekiwać poparcia dla nas ze strony Ententy (Anglii, Francji i USA), która długo uważała, że sprawa polska to wewnętrzna sprawa Rosji. Myśmy bolszewików nad Wisłą pokonali, ale to, że zwyciężyli w Moskwie i Piotrogradzie, to nasze (tak, tak) szczęście! Kolejny paradoks? Następny, ale nie ostatni. Mój długopis się teraz buntuje i nie chce tego napisać, ale trudno, choć nie chcem, ale muszem! Polskę niepodległą, II Rzeczpospolitą, pośrednio zawdzięczamy pożarom, jakie na Wschodzie i na Zachodzie wskrzesili rewolucjoniści. Niepodległość zawdzięczamy więc żydokomunie!!! Sytuacja powtórzyła się zresztą w latach 1944/45, bo przecież wbrew twierdzeniom bywszego prezydenta USA Billa Clintona, to nie Amerykanie nas spod okupacji niemieckiej wyzwalali. Fakt, a do tego bolszewicy podarowali nam wielkodusznie tzw. ziemie odzyskane i Prusy Wschodnie (niestety bez Królewca!). Czy muszę dodać, że znów wbrew negatywnym opiniom Anglii i USA, bo to osłabiało Niemcy, jako przeciwwagę ZSRS? Potęgi Francji nie brano tym razem pod uwagę (sic!). Deja vu.
Chcę w tym temacie uczulić płodnego publicystę, kolegę Ola Pruszyńskiego, który pisze wiele o wielowarstwowych stosunkach polsko-żydowskich. Gdzie byłaby i czy w ogóle byłaby Polska, gdyby nie postponowana przez nas żydokomuna? Komu tak wiele zawdzięczamy, no komu? Najważniejsze, że „my som” dzisiaj wolni, suwerenni (co cieszy Prezesa) i sprawiedliwi.
To my, ale cóż z naszymi starszymi braćmi w wierze? Niby to naród wybrany (wybrakowany?), a sprawiedliwości dla nich na tym świecie nie masz. Mówią wszak, że Żydzi z uwagi na swoją skromność i nieśmiałość, z których to cech są znani szeroko – nie podkreślają pewnych aspektów dotyczących zasług, jakie poczynili dla Polski. Rozwalili skutecznie Imperium Romanowów. Nie tylko nasz kraj, ale i inne uzyskały dzięki temu niepodległość, a za to przeciw nim jest tylu wrogów. Why? Nawet ich semiccy kuzyni, Arabowie, chcieliby Izraelczyków do morza zepchnąć, a nie ma pewności, czy bez Mojżesza by się znowu rozstąpiło.
Karygodne też jest, że krnąbrna i niewdzięczna Polska nie chce nowojorskim Żydom odpalić tych parudziesięciu miliardów dolarów za mienie zagrabione i zniszczone przez Niemców. A kto winien? Polska winna i płacić szybko powinna! Trochę to dziwi, czemu nasz kraj ma płacić amerykańskim Żydom, którzy nad Wisłą nigdy nie mieszkali, za mienie utracone przez Polaków w Polsce? Czy wystarczające jest uzasadnienie, że wielu tych obywateli było podobno – jak to się eufemistycznie dziś stwierdza – pochodzenia (wyznania) żydowskiego? Ale jak mawiają wschodni sąsiedzi, tego bez wodki nie razbieriosz.
Ot i gotowy następny paradoks. Boć starozakonni robią ukłon, mimochodem chyba, w stronę zwykle tak przez nich krytykowanych polskich narodowców, nacjonalistów, a więc oczywiście faszystów! Bo dzielą starozakonni pełnoprawnych obywateli naszego kraju na dwie kategorie, tj.: Polaków – Polaków i Polaków – Żydów. Czyli inny sort, obrzezany. Niestety dla nich, taki podział w obowiązującym polskim czy międzynarodowym prawie nie istnieje. Może trzeba by sięgnąć głęboko do osławionych (rasistowskich – a fe!) hitlerowskich ustaw norymberskich. W nich próbowano dość skutecznie te zagadnienia rozwiązywać, definiując je z niemiecką dokładnością (do trzeciego pokolenia?). Gestapo najpierw patrzyło na nos, a potem kazało spuszczać spodnie. Poza wszystkim tych metod nie da się dzisiaj zastosować, bo pozbawieni mienia polscy obywatele dawno już opuścili ten ziemski padół. I jak tu nie lubić paradoksów – a zwłaszcza czytania między wierszami?
Ostojan
Toronto, czerwiec 2016
PS Felieton bez peesu byłby jak obiad bez deseru, a więc z ostatniej chwili. Po powrocie z odczytu dr. M. Ciesielczyka, przy całym szacunku dla jego lustracyjnych prac, muszę skonstatować, że przyjechał do nas z paru ciężkimi działami – w dodatku wymierzonymi w Polonię (?) naszego południowego sąsiada. Wiadomo, tam skala wszystkiego jest większa. Na nasze podwórko torontońskie zwłaszcza, bo nawet nie całej Kanady, wystarczyłaby chyba wiatrówka, lub nawet proca.
Była mowa o deportacji zdrajców. To chyba za współpracę na szkodę Stanów z dawnym KGB i współczesnymi rosyjskimi służbami? To temat wielkiej polityki. Nie wiem, jak inni słuchacze, ale ja oczekiwałem na ujawnienie ewentualnej skrywanej przeszłości przez brykających wśród nas działaczy środowiska polonijnego, obecnie często pierwszego sortu „patriotów”, którzy kiedyś, w innych politycznie czasach, przed wyjazdem z Polski, w zamian za paszport coś tam podpisywali, zobowiązywali się do informowania ówczesnych władz polskich, kto jest im i jak dalece nieprzychylny. Ot, godzili się być kapusiami, może nawet za to brali srebrniki? Zaszkodzić mogli właściwie tylko tym, co po krótkim pobycie tu wracali do Kraju, a tutaj ośmielali się krytykować kryształowy PRL. Nikt ich nigdzie deportować za to nie będzie, ale dlaczego mają się kryć? Nie ma obawy, włos im z głowy nie spadnie.