Zygmunt Maria Przetakiewicz to człowiek pod wieloma względami fascynujący – swego rodzaju „resztówka” polskich elit czynu – mówiąc profesorem Chodakiewiczem, który twierdzi, że po katastrofie II wojny światowej polskie elity czynu zostały zastąpione elitami przetrwania.
Ojciec Zygmunta, również Zygmunt – przyjaciel szefa przedwojennego ONR-u Bolesława Piaseckiego, szef pałkarzy, „polskich faszystów” – czyli oddziałów bojowych i wywiadu ONR Falanga, jedna z kultowych postaci polskiej Endecji, wrócił po wojnie do Polski i wraz z Piaseckim budował PAX. Wielu oenerowców poszło tą drogą i mimo grzechów jakie można samemu Piaseckiemu zarzucić, nie można mu odmówić uratowania wielu ludzi od enkawudowskich płytkich grobów. To zresztą temat na osobne dywagacje. Piasecki zapłacił za to m.in. spektakularnym zamordowaniem 15-letniego syna, Bohdana, w 57 roku. Jak się sądzi, sprawcy wyjechali do Izraela.
Takim ocalonym był ojciec Zygmunta Marii. środowisko PAX-owe opływało w peerelu w dostatki, ponieważ pozwolono mu prowadzić quasi-prywatny koncern INCO, produkujący m.in. wyroby plastykowe. środowisko to miało też doskonałe kontakty z kolegami na emigracji, głównie w Wielkiej Brytanii, i przez to było wykorzystywane operacyjnie przez PRL-owskie służby specjalne. Te kontakty pozwoliły Zygmuntowi Przetakiewiczowi seniorowi na gruntowne wykształcenie dziecka. Zygmunt Przetakiewicz junior w czasach głębokiego Gomułki, w roku 1968, skończył londyński college.
Należał do PAX-owskiej młodzieżówki (wspólnie z Romualdem Szeremietiewem), w 1975 roku wraz z J. Królem i Hniadewiczem podpisał się pod dokumentem „Cele programowe PAX-u”, który przekazano Piaseckiemu, a w którym nawoływano do rozluźnienia politycznej smyczki PRL-u. Stare i ciekawe czasy.
Dlaczego o tym piszę? Otóż Zygmunt Maria Przetakiewicz napisał niedawno autobiograficzną książkę pt. „Spowiedź grzesznika”, w której niby to rozlicza się z przeszłością.
http://www.goniec24.com/goniec-reportaze/itemlist/user/64-andrzejkumor?start=1146#sigProIdf59b16312d
Tą PAX-ową, tą solidarnościową i tą z III RP. Bo Zygmunt Przetakiewicz wraz znanym tutaj byłym rajdowcem Robertem Muchą, zaraz na progu młodej republiki wrócił do kraju do pracy w firmie księgowej i konsultingowej Arthur Andersen (dziś już nieistniejącej), prowadzonej przez lata przez pochodzącego ze Sri Lanki Anglika Duleepa Aluwihare. Arthur Andersen wszedł do Polski przebojem za sprawą śp. Barbary Piaseckiej-Johnson, która wynajęła ją do zbadania możliwości kupna Stoczni Gdańskiej – to oczywiście też temat na osobny tekst. Miliarderka Stoczni nie kupiła, ale Duleep Aluwihare uznał, że Polska to superżerowisko, wystarczy tylko znać odpowiednich ludzi, którzy potrafią ułatwiać deale i znają wszystkich ważnych graczy. I tu pojawili się repatrianci z Kanady Zygmunt Przetakiewicz – były właściciel agencji handlu nieruchomościami Sherlock Homes, i Robert Mucha – były rajdowiec, a w Toronto sprzedawca samochodów, znajomy Zasady, Jaroszewicza, były attache w ambasadzie PRL w Londynie. Przetakiewicz przeszedł później do Ernst and Young, a następnie KPMG. Po drodze, za zasługi w Arthur Andersen, dostał od Kwaśniewskiego Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Co się wówczas działo z Polską, dzisiaj wszyscy wiemy. Wiele z tych historii pozostaje nieopowiedzianych. Być może nieco światła rzucą ujawniane archiwa IPN ze zbioru zastrzeżonego dotyczące wywiadu PRL. Ponoć mamy się ich doczekać w 2017 roku.
Zygmunt Przetakiewicz o wielu sprawach opisanych w książce mówił podczas spotkania promocyjnego w Warszawie, na które przybyli ludzie z tak różnych kosmosów, jak Jan Pietrzak, który spotkanie oprawiał muzyką, czy Jan Bisztyga – pułkownik peerelowskiego wywiadu, były ambasador PRL w Londynie, a potem jeden z architektów stanu wojennego i doradca premiera III RP Millera. Przetakiewicz przedstawił go jako przyjaciela i prawego Polaka (odmówił mu na propozycję „kręcenia lodów”, z jaką przyszedł).
Uczestniczył w promocji również syn Bolesława Piaseckiego, Ładek Piasecki. Mówiono dużo o Polsce.
Cóż, rzeczywiście, pokolenie Zygmunta Przetakiewicza wiele przeciwko Polsce nagrzeszyło i jest się z czego spowiadać. Dobra spowiedź wymaga nie tylko wyznania grzechów, ale również zadośćuczynienia i postanowienia mocnej poprawy.
Tymczasem podczas spotkania Zygmunt Przetakiewicz wręcz chełpił się grzechami – chwalił się, jak to pomógł Wałęsie uzyskać 11-12 proc. przeciwko Tymińskiemu w wyborach na prezydenta Polski, przez to że pomógł zrobić szkalujący Tymińskiego film, w którym oskarżano kandydata z Kanady o głodzenie dzieci i bicie żony. Torontońska telewizja Przetakiewicza (odsprzedana później Credit Union) użyczyła ekipy, a całość złożyła znana peerelowska szuja telewizyjna, autor propagandówek ze stanu wojennego. Tymiński wygrał z TVP proces potem, po wyborach, teraz zaś Przetakiewicz opowiadał ze swadą, jak to jego była żona, pracownica torontońskiego kuratorium, ponoć dowiedziała się, że żona Stanisława Tymińskiego przyszła do szkoły z podbitym okiem i jak on tę informację wykorzystał, angażując się po stronie Bolka w wyborach (notabene film wyemitowała telewizja kierowana przez TW Drawicza). Dla każdego, kto ma dziecko w szkole, jest to oczywista bzdura. Przemoc w rodzinie jest w Kanadzie ścigana z urzędu. Jeśli w aktach szkolnych jest informacja o pobiciu, z automatu zawiadamia się policję i odpowiednie agencje.
A więc „grzesznik” kłamie.
Inną „rewelacją” ujawnioną przez Przetakiewicza ma być wizyta Tymińskiego w budynku sztabu Układu Warszawskiego, opisana przez samego Tymińskiego na stronie 162. w „Przyczynku do wolności”.
Publiczna spowiedź jest ciekawa, jeśli jest prawdziwa. Zwłaszcza w przypadku człowieka, który tak wiele widział i tak wiele słyszał. Jest jeszcze ciekawsza, jeśli obejmuje skruchę.
Dlaczego jestem rozczarowany Zygmuntem Marią Przetakiewiczem? Dlatego, że tak wiele otrzymał, a mimo całej swej niesamowitej wręcz aktywności tak mało dla Polaków zrobił. A przecież wyrósł w polskim domu.
Andrzej Kumor
Droga Redakcjo,
Oto moja opowieść z potrzeby serca. Jeśli to możliwe, pragnę podzielić się nią z czytelnikami waszego pisma.
Pozdrawiam,
Aneta R.-Woznowski
BOCIAN CZY (I) KACZKA?
To pytanie zrodziło się po raz pierwszy w moim sercu ponad rok temu.
Razem z trzema córkami wybrałyśmy się na wycieczkę rowerową z kanadyjskich Kaszub do Barry’s Bay. Była śliczna pogoda, podziwiałam piękno przyrody, śpiew ptaków. Jak zawsze przebywając tu, czułam, że jestem we właściwym miejscu i czasie, jak część puzla, który dopełnia cały obrazek. „Mój kawałek Polski w Kanadzie” – pomyślałam.
Dojeżdżałyśmy powoli do Barry’s Bay, które powitało nas hasłem „Barry’s Bay welcome you” wraz z obrazkiem loonie – kanadyjskiej kaczuszki, którą można spotkać na malowniczych jeziorach, dzikich terenach Kanady.
Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, ale właśnie wtedy przemknęła mi przez głowę myśl, a właściwie pytanie: „Co jest bliższe memu sercu? Bocian czy kaczka?”.
Przypomniałam sobie piosenkę, którą śpiewałam jako dziecko, przebywając na wakacjach u Babci i Dziadka, gdzie podczas żniw, sianokosów, beztroskich wędrówek można było zobaczyć bocianie gniazda.
Kle,kle boćku, kle kle,
Witaj nam bocianie,
Łąka ci szykuje, łąka ci szykuje
Żabki na śniadanie.
Kle, kle boćku, kle, kle
Usiądź na stodole,
Chłopcy ci zrobili, chłopcy ci zrobili
Gniazdo w starym kole.
Kle, kle boćku, kle, kle
Witaj nam bocianie,
Gdy zza morza wrócisz, gdy zza morza wrócisz
Wiosnę nam sprowadzisz.
Wycieczka do Barry’s Bay potrząsnęła moimi emocjami, przywróciła wspomnienia beztroskich chwil dzieciństwa i młodości spędzonych w Polsce. Przywołała jedną czwartą wieku przeżytą w różnych okresach dziejów Polski – mojej Ojczyzny.
Niedługo po powrocie do Toronto nasze trzy córki oświadczyły jednogłośnie: „Jedziemy na światowe Dni Młodzieży do Krakowa!”.
„Dobrze” – stwierdziliśmy z mężem jednogłośnie. „Jeśli taka jest wasza wola – jedźcie.”
Przez cały rok trwały przygotowania w parafii Maksymiliana Kolbego. Po niedzielnej, wieczornej Mszy świętej odbywały się przepiękne rekolekcje dla młodzieży mające na celu przygotowanie tych pięknych, młodych, wrażliwych ludzi urodzonych w Kanadzie, kraju Kaczki Loonie, na spotkanie z Papieżem Franciszkiem. Ja również w nich uczestniczyłam. To był niezwykły czas.
Nie myślałam, że będę we Wrocławiu i Krakowie, że doświadczę czegoś pięknego, że zobaczę Polskę po ponad sześciu latach. A tak się stało. W ostatniej chwili wsiadłam do samolotu lecącego do Monachium.
Pierwszym polskim miastem, które odwiedziliśmy, był Wrocław – Europejska Stolica Kultury 2016. Wstyd powiedzieć, ale nigdy przedtem we Wrocławiu nie byłam. Co za urocze miejsce! Przepiękny rynek, odnowiony dworzec główny, tańczące fontanny przy Hali Ludowej, Ostrów Tumski, muzea, zabytki. A pośród tego nasza polska młodzież urodzona w Kanadzie. Przybyła tu, do polskiego Bociana, z pozdrowieniami od Kaczki Loonie, aby się spotkać wraz z młodzieżą z całego świata i przygotować na spotkanie z Papieżem Franciszkiem.
Kościoły wypełnione po brzegi, rekolekcje, śpiew, tysiące kolorowych flag. „Dzięki Ci święty Janie Pawle II, który zapoczątkowałeś to dzieło” – pomyślałam.
Wśród tych wszystkich wydarzeń niezapomniane smaki polskiego nabiału i owoców. Ostatnie truskawki, czerwone i czarne porzeczki, agrest, wiśnie i czereśnie. Wszystko to takie proste, a zarazem niezwykłe. Nawet chleb smakował inaczej. Tak po swojsku. Zupka wiśniowa ze śmietanką i młodymi ziemniaczkami z koperkiem to zasługa Cioci Irenki. Wrocław mnie rozbroił, rozczulił, wstrząsnął emocjami, ale to miał być dopiero początek tego, co miało nastąpić tydzień później w Krakowie.
Już sam przejazd był niezwykły. Tysiące policjantów, wojska, radiowozów na trasie wiodącej do miasta królów. Wszędzie logo światowych Dni Młodzieży. Na dworcu głównym w Krakowie niezliczone tłumy młodzieży z czerwonymi, żółtymi i niebieskimi plecakami, maszerującej dumnie z podniesioną głową, trzymającej w dłoniach flagi narodowe. „Tak, przyjechali tu spotkać się z Piotrem naszych czasów – Papieżem Franciszkiem, ale i do Ciebie święty Janie Pawle II, nasz Wielki Polaku. To przecież Twoje miasto, gdzie »każdy kamień i każda cegła« były Ci drogie” – pomyślałam.
Los rzucił mnie do Łagiewnik, gdzie poznałam piękno kaplicy Miłosierdzia Bożego, Dom Jana Pawła II, sanktuarium świętej Faustyny. Uczestniczyłam w spotkaniach Papieża Franciszka z młodzieżą na Błoniach. Byłam na Franciszkańskiej, gdzie po raz pierwszy ujrzałam Papieża Franciszka na żywo. Jakie to było wzruszające, spontaniczne i ludzkie usłyszeć, z jakim przejęciem i miłością rozpoczął światowe Dni Młodzieży od prośby o modlitwę za zmarłego na początku lipca Macieja Szymona Cieśli – wolontariusza Ś.
Połączenie czternastu stacji Drogi Krzyżowej z Siedmioma Uczynkami Miłosiernymi do ciała oraz Siedmioma Uczynkami Miłosiernymi co do ciała było czymś unikatowym.
Punktem kulminacyjnym były Brzegi. Malownicza trasa wiodła przez podkarpackie wioski i miasteczka. Młodzież szła z każdego kierunku. Mieszkańcy częstowali wodą ze studni, której smaku nigdy nie zapomnę. Pryskali dla ochłody, dodawali otuchy pielgrzymom. To, co się tam działo, większość zna z przekazów telewizyjnych. Każdy doświadczył czegoś szczególnego, swojego, niepowtarzalnego.
Po długim powrocie z Brzegów chodziłam jeszcze długo po Krakowie. Szkoda mi było stąd wyjeżdżać.
Poszłam na Rynek. Padał deszcz. Nie było już tam tłumów młodzieży, a pomnik Adama Mickiewicza można było wreszcie zobaczyć w pełnej okazałości. Przez tydzień bowiem mieszkali na nim przedstawiciele różnych narodowości. Wdrapywali się aż na samą głowę naszego wieszcza narodowego, śpiewając przy tym piosenki z różnych stron świata i wieszając narodowe flagi. Kościół Mariacki niby ten sam, ale jakże inny bez tłumów młodzieży... Kraków zawsze miał swój klimat, ale takiego klimatu, jaki tu panował podczas światowych Dni Młodzieży, jeszcze tu nie było i nie będzie. „To Ty zapoczątkowałeś tę historię, święty Janie Pawle II” – pomyślałam.
Zajrzałam do Sukiennic. Chodzę, patrzę i co widzę? Drewniany Bocian. Mały, średni, malutki.
„Bocian czy kaczka?” – znów to pytanie, ta myśl zagościły w mym sercu.
Lecąc do Toronto, byłam rozbita. W domu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Rozłożyłam na stole dwie flagi: na jednej stronie kanadyjska, na której ustawiłam pięć Kaczuszek Loonie, a na drugiej polska, na której dumnie stoi Bocian zakupiony w Sukiennicach.
„Pani Aneto, ten duży kaczor to Pani mąż, obok niego ta kaczuszka to Pani, a te trzy kaczątka to Państwa córki” – skwitował moją zadumę chłopak jednej z naszych latorośli.
I chyba pomógł mi częściowo się pozbierać. Kocham Bociana, pokochałam też Kaczkę Loonie, choć wolałabym chyba nigdy nie opuszczać bocianiego gniazda.
„Mamy jeszcze kilka dni wolnego, jedźmy na Kaszuby” – zawołały dzieci. „Kaszuby? – to dobry pomysł. Jedźmy pozdrowić Kaczkę Loonie od Bociana.”
Gdyby nie fakt, że wyjechałam z Polski, nigdy nie powstałaby ta opowieść. Dedykuję ją wszystkim Polakom w Kanadzie, którzy tak jak ja, z różnych powodów, opuścili swe bocianie, polskie gniazda. Dedykuję ją także wspaniałej polskiej młodzieży urodzonej w Kanadzie, gnieździe Kaczki Loonie.
Żyjąc w Kanadzie, nie zapominajcie o swych polskich korzeniach i odwiedzajcie czasem Bociana w Polsce, kraju waszych przodków.
Aneta R.-Woznowski
Opowieść napisana została 23 sierpnia 2016 roku nad jeziorem Halfway Lake na kanadyjskich Kaszubach.
***
Szanowny Panie Redaktorze,
Niezmierną radość sprawił mi list Ojca Łucjana Królikowskiego zamieszczony w 32 numerze „Gońca”. Tak się szczęśliwie składa, że większość moich znajomych to autorowie książek. To nie są przypadkowe książki i znajomości. O, co to, to nie. Solennie Państwa zapewniam. Z przeogromnej palety książek wybieram tę jedną jedyną, najlepszą, wyselekcjonowaną. Tym razem prezentuję Państwu książkę „Skradzione dzieciństwo” (printed in the USA by Computoprint Corporation, 335 Clifton Ave. Clifton, N.J. 07011), i jej autora, Szacownego Ojca Łucjana Królikowskiego.
Autor opisuje w niej losy przeszło 1,5 miliona Polaków zesłanych w 39–40 r. w głąb Rosji i ich tułaczkę po świecie. Zesłańcy, w łagrach Workuty i Kołymy, marli z zimna i głodu i wycieńczali się w ponadludzkiej pracy przy karczowaniu lasów. Do 42 r. zginęła jedna trzecia więźniów. W 1941 r. rządy polski i bolszewicki podpisały umowę, na mocy której Polacy na zesłaniu, z więzień i łagrów, odzyskali wolność. Stalin nazwał to „amnestią”. Po pewnym czasie zaprzestano zwolnień i około miliona Polaków zostało już na zawsze na tej nieludzkiej ziemi. Na zawsze zostali także jeńcy wojenni w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. O „amnestii” dowiedziały się także polskie dzieci umieszczone w domach dziecka w Rosji. Niezliczone rzesze Polaków ciągnęły na południe, uciekając przed śmiercią z głodu i zimna. Napływ dzieci był tak duży, że zaczęto tworzyć ochronki i sierocińce. Wyniszczone dzieci masowo umierały na tyfus i dur brzuszny. Stalin zgodził się na ewakuację deportowanych Polaków. Niestety, nie wszystkich. Uratowała się tylko niewielka część z nich. Po wyjściu z Rosji znaleźli schronienie u szacha perskiego. Wkrótce okazało się, że Persja nie jest w stanie gościć dłużej tysięcy przybyszów. Gościny dla części tułaczy udzieliła w swoich afrykańskich koloniach Wielka Brytania. Reszta była odtransportowana do Indii, Meksyku, Nowej Zelandii i Libanu. Ojciec Łucjan został opiekunem sierot skierowanych do Afryki. Tylko nielicznym dzieciom towarzyszyły matki bądź krewni.
Transporty dzieci były kierowane do Ugandy, Tanganiki, Rodezji i Unii Południowej Afryki. Osiedla, w których umieszczano dzieci, były oddalone od siebie o setki mil, rozsiane po całej Afryce, z dala od miast, nierzadko w buszu. 22 afrykańskie osiedla liczyły 19 tysięcy mieszkańców, w tym połowę stanowiły dzieci i młodzież, reszta to kobiety i niezdolni do walki mężczyźni. Komendantami osiedli byli Brytyjczycy, a kierownictwo i administracja były w rękach Polaków. Brakowało lekarzy i pielęgniarek. Było tylko 18 księży. Osiedla miały charakter wypoczynkowy, dający możliwości odpoczynku po przebytej traumie. Nikogo więc do pracy nie zmuszano, ale kto chciał, pracował: na farmie, w szpitalu, magazynach, warsztatach, szkolnictwie, kuchni itp. Dzieci sporadycznie spotykały się z miejscową młodzieżą z okazji zlotów harcerskich i imprez teatralnych. Dla dzieci starszych organizowano safari, zbyt męczące i niebezpieczne dla młodszych dzieci, które zawiedzione, że dotychczas nie widziały dzikich zwierząt, wymykały się same do dżungli „na zwierzęta”. Oto relacja jednego z chłopców: „Chodziliśmy po dżungli i buszu, lecz nie widzieliśmy żadnego dzikiego zwierza prócz pana kierownika”. Kierownik istotnie śledził dzieci, które miały zakaz oddalania się od obozu.
Nie lada wyzwaniem było zorganizowanie szkolnictwa. Ogółem założono 57 szkół: powszechnych, średnich, ogólnokształcących, zawodowych i nawet muzycznych. Kadrę nauczycielską często uzupełniały absolwentki tych szkół. Językiem wykładowym był język polski, a dodatkowym angielski. Sukcesywnie zaopatrywano szkoły w podręczniki i pomoce naukowe. Dla nauczycieli organizowano kursy dokształcające z zakresu psychologii, gdyż dzieci po przebytym piekle miały wiele problemów natury psychologicznej: często były wybuchowe, krnąbrne i pragnęły zemsty. Dużą pomocą w ich wychowaniu było harcerstwo. Ale też przebyte cierpienia sprawiły, że dzieci miały dużo współczucia dla cierpiących, były silne moralnie, zahartowane duchowo, zaradne i nad swój wiek dorosłe.
Oto spostrzeżenia 10-letniej dziewczynki: „Zbliża się uroczystość Chrystusa Króla. Jest wieczór. Na dworze tropikalna ulewa. Matka, nauczycielka, siedzi nad poprawianiem zadań, gdy jej córka przygotowuje się do spowiedzi i rozmyśla. Wtem pada z ust dziewczynki pytanie: Jakie właściwie grzechy mają dorośli? Matka zdziwiona, a i zakłopotana, odpowiada, iż nie rozumie pytania. Na to mała: – Bo przecież dorośli nie mają tatusia i mamusi, nie potrzebują ich słuchać, więc nieposłuszeństwem nie grzeszą. Kiedy kłamią, mówią, że żartują; kiedy źle mówią o innych, to nazywa się konferencja, a jak powiedzą brzydkie słowo, zaklną – są zdenerwowani”.
Ponadto dzieci były zdolne. Szkoła nie zawsze wychodziła im naprzeciw. Przede wszystkim nie doceniono ważności poziomu szkół zawodowych dla chłopców. Brakowało fachowych nauczycieli i sprzętu technicznego. Uczniowie szkół mechanicznych pracowali na prymitywnym i zużytym sprzęcie. Wykradali się więc potajemnie z obozu do zakładów mechanicznych, których właścicielami byli Włosi. Tam poznawali tajniki rzemiosła. Oto co się zdarzyło w Tengerze w Tanganice: Przywieziono z dżungli do szpitala chłopca z przestrzeloną piersią. Towarzyszący mu kolega zdał relację z tego, co się wydarzyło. Otóż zamiast iść do szkoły, uczniowie pojechali rowerami na wycieczkę do dżungli. Nagle ktoś strzelił. Okazało się, że chłopcy, wzorując się na kowbojskich filmach, urządzili pojedynek rewolwerowy. Podczas przeprowadzonego śledztwa okazało się, że broń była domowej roboty. Chłopcy zrobili ją przy pomocy prymitywnych, skradzionych ze szkoły narzędzi. Angielscy eksperci nie mogli wyjść z podziwu: „Broń bębenkowa odpalała bez zacinania, luty dobrze wytoczone lśniły, rękojeści były zdobione płaskorzeźbami z kości słoniowej, przedstawiającymi sceny z życia zwierząt, np. lwa czołgającego się do ofiary. Każdy mięsień zwierzęcia był na rzeźbie widoczny. Inne rzeźby przedstawiały polskie orły. Na samą myśl jednak, że ci młodzi chłopcy mogli rozpocząć produkcję broni na większą skalę i zaopatrywać w nią po niskiej cenie Hindusów lub Murzynów, każdemu cierpła skóra”. Szkołę zamknięto na miesiąc i zmieniono jej kierownictwo.
Jak we wszystkich społeczeństwach, poza młodzieżą zdolną czy wręcz utalentowaną, niesprawiającą kłopotów wychowawczych, były jednostki o słabych charakterach, podatne na złe wpływy środowiska. A środowiska obozowe nie należały do wzorcowych. Przede wszystkim brakowało mężczyzn będących modelem dla dorastającej męskiej młodzieży. Mężczyźni, którzy znaleźli się w obozach, to jednostki chore, stare bądź zwykli kryminaliści wydaleni z wojska, którzy ukrywali swą przeszłość i często dostawali nawet funkcje wychowawców.
W roku 1947 komuniści polscy domagają się zwrotu polskich sierot.
Ich sprawą zajął się utworzony przez polski komunistyczny rząd Komitet Opiekuńczy, który wywierał naciski, aby sprowadzić dzieci do Polski. Same dzieci, które doświadczyły dobrodziejstw komunizmu na sobie, zagroziły ucieczką do buszu. Po długich pertraktacjach sieroty zostały zaakceptowane przez Kanadę. Tu zostały szczęśliwie dowiezione, pokończyły szkoły, założyły rodziny. A ciąg dalszy jest wszystkim znany.
Choć Ojciec Łucjan przeszedł przez to samo piekło co Jego podopieczni, dzielił z nimi ten sam los, nie pisał o sobie. Pisał o swoich dzieciach. Walczył o każde z nich jak nastroskliwszy ojciec. Troszczył się o ich zdrowie, wyżywienie, ich rozwój fizyczny i duchowy, zabiegał o edukację każdego dziecka stosownie do jego zainteresowań i pomagał im w ułożeniu sobie życia w Kanadzie.
Książka Ojca Łucjana jest bogato ilustrowana – przeszło sto zdjęć sierot na wszystkich kontynentach. Książka tyle piękna, co tragiczna, jedyna w swoim rodzaju. To Ojcu Łucjanowi zawdzięczamy utrwalenie na jej kartach tułaczki polskich dzieci, która nie ma precedensu w historii narodów.
Dziękujemy Ci, Wielebny Ojcze, za ten wspaniały prezent. I życzymy Ci zdrowia i wielu radosnych dni.
Z poważaniem
Ewa Pietras
Montreal, 9 września 2016
Od redakcji: Pani Ewo, bardzo dziękujemy!
Byłem na polskim festiwalu na Roncesvalles w Toronto – największej takiej imprezie w mieście.
Pierwszy dzień był niezbyt udany, bo od wczesnego popołudnia rozpadało się i ulica wymiękła, w drugim jednak ładna pogoda przyciągnęła tłumy.
Podobnie jak w roku ubiegłym festiwal zaszczycili obecnością premier prowincji Kathleen Wynne i posłowie partii rządzącej. To dobrze, niezależnie od tego co sądzimy o polityce liberalnego rządu, widać, że nasza społeczność jest przez prowincję dostrzegana – Kathleen Wynne była na początku lata na Dniu Polskim w Mississaudze, teraz przyszła na Roncesvalles – a więc jest OK.