Kobieta, której nie pytałem, kim jest, bo wystarczył mi podpis "Bartosza", opowiedziała mi, że na Żoliborzu przy ulicy Promyka w piwnicy jednopiętrowego domu siedzi siedmiu powstańców warszawskich: pięciu mężczyzn i dwie kobiety, i że grozi im niechybna śmierć, gdyż w kamienicy tej w przeciwległym szczycie Niemcy rozpoczęli budować umocnienia i w każdej chwili mogą dojść do piwnicy kryjącej powstańców. Dodała przy tym, że powstańcy mają broń i trochę amunicji, ale to ich nie uratuje. Na moje pytanie, skąd ona to wszystko wie – odpowiedziała, że i ona tam była, ale przed paroma dniami wyrwała się stamtąd z koleżanką, aby po drugiej stronie frontu dla odciętych od świata i ludzi szukać pomocy. Co dzieje się z koleżanką, nie wie, ona zaś dotarła do Grodziska Mazowieckiego (28 kilometrów od Warszawy) i tam w Polskim Czerwonym Krzyżu szczęśliwym trafem zetknęła się z dr. Bartoszem, który wskazał mój adres: Boernerowo, ul. Boernera 33 i podał moje imię i nazwisko oraz powiedział, aby nie pomylić osoby, jak ja wyglądam, wskazując na charakterystyczną moją sylwetkę ze szpiczastą bródką i strzyżonymi wąsami oraz okularami i do góry zaczesaną czupryną.
Decyzja zapadła. Naszkicowałem w pamięci dokładny plan działania. Byłem gotów do wydawania rozkazów, a raczej nie do wydawania rozkazów, lecz do zanoszenia próśb, które w konspiracji często więcej znaczyły niż rozkazy.
Nadeszła kobieta, z którą natychmiast udałem się do mojego szpitalika znajdującego się w willi przy sąsiedniej ulicy – P.O.W. 39. Znalazłszy się w szpitaliku, poprosiłem starszą siostrę, Jadwigę Markiewicz, późniejszą dyrektorkę gimnazjum, o tak zwany czarny zeszyt, w którym były zapisane wszystkie imiona i nazwiska (często fikcyjne) osób pracujących w szpitaliku i moje notatki.
Gdy tylko "czarny zeszyt" (a był on rzeczywiście w czarnych okładkach) znalazł się w moich, rękach, wybrałem siedem nazwisk. Do akcji wprawdzie potrzebowałem tylko pięciu osób, ale nie byłem pewny, czy wszyscy wytrzymają próbę, jaką obmyśliłem dla oceny dzielności, ofiarności i poświęcenia najlepszych z dobrych.
Jaki był wtedy nastrój patriotycznego bohaterstwa, niech poświadczy następny krok w organizowaniu błyskawicznej pomocy dla grupy powstańców.
Oto każdą z siedmiu osób prosiłem osobno do siebie do pokoiku i zadawałem bez żadnych wyjaśnień jedno krótkie pytanie: "Czyś gotów(a) na śmierć?". Stojąca przede mną osoba w pierwszej chwili zachowała się jakby uderzona obuchem w ciemię, w następnej zaś sekundzie odpowiadała bez zająknienia "tak". W ten sposób przepuściłem siedem osób. Byłem oszołomiony, zdumiony i umocniony w swej powadze i w swym przedsięwzięciu postawą całej siódemki, bo – jak jedno – cała siódemka gotowa była na śmierć. Wtedy poprosiłem ową siódemkę do pokoiku razem z kobietą, która przybyła z Grodziska Mazowieckiego, i krótko, prawie po żołniersku, wypowiedziałem kilkanaście słów: "Wszyscy jesteście drodzy, kochani, ofiarni, bezcenni, ale ja potrzebuję tylko pięciu osób do akcji, wobec czego pozwólcie, że już sam zdecyduję o tych, którzy za chwilę nie będą mogli nieść swego życia i składać na ołtarzu ofiarnym Ojczyźnie". Nastała bardzo krótka chwila milczenia, jakby dla uczczenia umarłych, po czym wskazałem palcem dwie osoby i poprosiłem je, aby wyszły. Widziałem w nich wahanie i łzy w oczach, a u siebie coś, co czułem tak jakbym za chwilę miał zapłakać. Ale nie!
Pozostałej w pokoju szóstce wyłożyłem możliwie jasno, choć krótko całe przedsięwzięcie. Brzmiało ono mniej więcej tak: przede mną jest wybrany patrol wypadowy. Na dowódcę wyznaczyłem pana Syłkiewicza. Jemu wszyscy są podlegli. Weźmiecie ze sobą dwie pary noszy. Udacie się (tu wskazałem na mapie drogę) na ulicę Promyka na Żoliborzu i pod przewodem tej pani (wskazałem kobietę przybyłą z Grodziska) wejdziecie do środka domu. Tam znajdziecie siedmiu powstańców (dwie kobiety i pięciu mężczyzn). Zmienicie ich w możliwy sposób w zwykłych cywilów. Dwie najsłabsze osoby położycie na noszach i jak najprędzej – w tej chwili w sile już dwóch patroli – wycofacie się z pozycji, którą uważam za najniebezpieczniejszą. W drodze na ulicę Promyka zachowujecie się tak jak wielokrotnie dotychczas, gdy chodziliśmy po rannych bądź chorych. Miejcie opaski Czerwonego Krzyża na rękawach. W zetknięciu się z wartami niemieckimi – czego należy unikać – trzeba dowodzić – w razie potrzeby – że działamy z rozkazu oficera niemieckiego, który był w szpitalu i polecił zabrać natychmiast chorych ze wskazanego miejsca. W przypadku, gdyby Niemcy chcieli towarzyszyć patrolowi, nie iść do powstańców, pójść pod inny byle jaki adres. Nie rezygnować z pokonywania nawet dużych trudności. Zachowanie się patrolu ma być śmiałe, jasne, odważne, bo wynikające jakoby z chęci spełnienia rozkazu oficera Niemca. Naturalnie to jest zasadnicza linia postępowania. W drodze być może zajdzie potrzeba wprowadzenia poprawek bądź modyfikacji, zróbcie to, ale z wielką rozwagą i przebiegłością.
Poszli. Była chyba godz. 10. Poszli, aby przebyć drogę wyboistą, zrytą pociskami, przez gruzy i zgliszcza, a może nawet i pola minowe. Nad ich głowami od czasu do czasu przelatywały kule posyłane Niemcom z armat sowieckich stojących na prawym brzegu Wisły. Poszło ich sześcioro: Kazimierz Syłkiewicz, jego żona Maria Syłkiewicz, Barbara Kinkiel, Zbigniew Ściwiarski, Janusz Osęka i Alina (kobieta przybyła z Grodziska Mazowieckiego).
Kiedy krótki listopadowy dzień zbliżał się ku końcowi, wpadła łączniczka i z okrzykiem radości powiedziała: "są".
Przy spożywaniu kolacji wysłuchałem sprawozdania z przebiegu wyprawy, a następnie pouczyłem, jak należy zachować się w przypadku, gdyby Niemcy wpadli do szpitalika i pytali, co to są za ludzie, na co chorują i skąd pochodzą. Pouczyłem też, że już od jutra, kto będzie chciał, będzie mógł opuścić szpitalik i na własną rękę kierować sobą, że w razie koniecznym gotów jestem zaopatrzyć opuszczających szpital w odpowiednie dokumenty i że bardzo słabi, wyczerpani trudami, a właściwie chorzy – było ich trzech – pozostaną tu dwa od pięciu dni, po czym zostaną przetransportowani do sąsiedniego szpitalika, jaki był zorganizowany i prowadzony przez kolegę dr. Kazimierza Zaleskiego w Jelonkach pod Włochami, wsi oddalonej od Boernerowa o pięć kilometrów.
Z opowiadania ekipy wypadowej i grupy uratowanych powstańców wynikało, że przewidywania moje i zasady podyktowane ekipie przed wyprawą były jak najbardziej słuszne, a przy tym wszystkim i ci, którzy szli z pomocą, i ci, którzy oczekiwali na pomoc, niepozbawieni byli przysłowiowego łuta szczęścia, ale jakże ważnego. Bo oto, gdy patrol dotarł do ulicy Promyka, Niemców przy domu nie było, poszli na obiad. Alina pierwsza weszła do piwnicy i dała sygnał, aby przygotować się do opuszczenia tak zwanego dumnie bunkra, to jest schowka powstańców znajdującego się za płaską szafą z półkami bez zamknięcia. Za Aliną do piwnicy weszła reszta patrolu, pozostawiając na zewnątrz na straży jednego z członków ekipy. Powstańcy, co mogli zrzucili z siebie, aby upodobnić się do zwykłych robotników. Przede wszystkim pozbyli się broni i skąpych resztek amunicji. Na nosze, pod koce, poszli najsłabsi: jak później okazało się, adwokat Zygmunt Warman, chłop olbrzymi, dłuższy od noszy, który wtedy był naprawdę chory, i podobny do półtrupa Marek Edelman. Pozostali z ekipy, która powiększyła się do jedenastu osób, dźwigali na zmianę leżących na noszach, przy czym dowódcą wyprawy przez cały czas pozostał wyznaczony przeze mnie Syłkiewicz, a przymusowe rozmowy z wartami, których niestety nie uniknięto, prowadziły postawne, rosłe, eleganckie i przystojne, mile prezentujące się, biegle władające językiem niemieckim dwie siostry szpitalne: jasna blondynka Maria Syłkiewicz i ciemna szatynka Barbara Kinkiel. Trzykrotne zetknięcie się z wachami niemieckimi, dzięki sprytowi połączonemu z humorem i szybkiej orientacji oraz dobrej znajomości języka niemieckiego i ujmującej, śmiałej postawie sióstr Marii i Barbary, a szczególnie Marii, chociaż Niemcy coś węszyli – ekipę z opaskami Czerwonego Krzyża puszczali wolno, być może z obawy przed durem plamistym lub z szacunku dla oficera niemieckiego, który wydał rozkaz, aby pójść na Żoliborz i zabrać stamtąd chorych. Te dwie koncepcje z durem plamistym i oficerem niemieckim naprawdę były udane, a w ustach sióstr Marii i Barbary okazały się bardzo pomocnym środkiem przy kontaktach z frontowymi strażami niemieckimi.
Nowo przyjęci do szpitala, a właściwie goście, i to bardzo drodzy, po umyciu się i przebadaniu lekarskim razem z ekipą ratunkową i ze mną zasiedli do kolacji.
Kim byli uratowani, ja nie dochodziłem. W książce szpitalnej, która niestety zaginęła, podobnie jak i "czarny zeszyt", starsza siostra zapisywała imiona i nazwiska według oświadczenia osoby przyjmowanej do szpitala. Dowodów tożsamości nigdy nie żądaliśmy. Dopiero po paru latach, gdy zetknąłem się z adwokatem Zygmuntem Warmanem, poznałem imiona i nazwiska wyprowadzonych z Żoliborza z piwnicy pp. Glińskich przy ul. Promyka 43, ich pseudonimy, wiek, stan cywilny oraz narodowość i przynależność do organizacji. Wtedy adwokat Warman poinformował mnie, że kobietą przybyłą z Grodziska Mazowieckiego była Alina Margolis (sanitariuszka, lat 23, panna, Żydówka, która później wyszła za mąż za Marka Edelmana i należała do AK). Personalia zaś wyprowadzonych z piwnicy, która mogła stać się grobem siedmiu osób, przedstawiały się następująco: Icchak Cukierman ("Antek"), Celina (Cywia) Lubetkin-Cukierman ("Celina"), Marek Edelman, Tuwie Borzykowski ("Tadek"), Julian Fiszgrund ("Julek"), Zygmunt Warman ("Zygmunt"), Teodozja Goliborska, Polka, doktor medycyny.
Stanisław Śwital
Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego nr 65-66 (1968)