http://www.goniec24.com/goniec-reportaze/item/2032-opowie%c5%9bci-pana-z-orkiestra-ko%c5%84-i-rogatywka#sigProId5e3ac6b7cb
Na placu rysowaliśmy linie kolejowe łączące miasta, a ich ilość rosła wraz z naszą wiedzą o miastach w Polsce. A potem na świecie. Jechaliśmy po tych liniach. Po jakimś czasie rozbudowaliśmy je poza plac apelowy, pojechaliśmy za puste budynki, dotarliśmy do jakichś lochów, miały to być nasze tunele, dopóki nie pogubiliśmy się w nich i, odnalezieni przez żołnierzy, otrzymaliśmy surowy zakaz chodzenia w tamte rejony.
Nasi ojcowie wciąż byli jakby na wojnie. My też. Całymi dniami toczyliśmy boje, a oni chodzili po tych swoich koszarach, właściwie niczym się nie zajmowali, tylko stawali grupkami na skrzyżowaniach koszarowych uliczek i rozmawiali w obłokach papierosowego dymu. Palili i gadali, mój ojciec miał od tego brązowe palce i zęby. Przerywali tylko wtedy, gdy pędem mijaliśmy ich, gnając w boju przeciwko tamtym z drugiego budynku. Patrzyli tak, jakby też chcieli ruszyć.
Czasami biliśmy Niemców pod Budziszynem, wtedy trzeba było zasięgnąć ich rady i bywało, że któryś z ojców coś tam podpowiedział. Niemcy zawsze przegrywali. Nigdy nie powiedzieli nam, jak dostali pod Budziszynem w skórę, jak Niemcy przejechali Drugą Armię WP, pozostawiając jej strzępy po lasach. Gdyby wojna się nagle nie skończyła, nawet tych strzępów by nie było. Ale nasza bitwa pod Budziszynem kończyła się zawsze zwycięstwem.
Przerywali te swoje gadanie i palenie papierosów na chwilę, żeby spojrzeć na nasze zacięcie. Lubiłem to: pędziliśmy z krzykiem tam, gdzie stali, mijaliśmy ich, miażdżąc naszym rozpędem i powodowaliśmy, że przez chwilę milczeli. Nawet nie ćwiczyli wojska. Tym zajmowali się młodzi oficerowie, którymi dowodził ojciec Bartka, najbliższy przyjaciel mojego taty. Obaj wraz ze wszystkimi oddziałami partyzanckiej Rzeczypospolitej Szóstowieckiej latem 1944 roku poszli do Chełma, do regularnego wojska, żeby dalej bić Niemców.
W pierwszym bloku, zaraz przy bramie, mieszkały rodziny frontowców. W drugim – samotni i z rodzinami oficerowie świeżego narybku, niekoniecznie młodsi wiekiem, ale na pewno stażem wojskowym. Po dwuletniej szkole oficerskiej, bez jakiejkolwiek innej szkoły. Pisać potrafili. Nasi tatowie różnili się sposobem chodzenia, zawsze maszerowali. Tamci – łazili. Nasi byli ważniejsi. Dzieciaki tamtych w bitwie musiały być Niemcami.
Mieliśmy swoje karabiny, w ich wycięciu z desek pomagali nam wojskowi stolarze, mieliśmy granaty i niewielką, ale liczącą się artylerię, zbudowaną na poniemieckich taczkach. Tamci strugali karabiny sami. Dział w ogóle nie mieli.
Nasi ojcowie nie zatrzymywali się, żeby z tamtymi pogadać. Chodzili w butach z cholewami, zawsze elegancko wyczyszczonymi, świecącymi. Tamci nosili długie spodnie i trzewiki. Wszystko u naszych tatów było lepsze. Nawet wojnę wygrali. Niepokoiło tylko, że tych nowych mundurów było coraz więcej. Czapki nosili okrągłe, jakby rogatywek w magazynie zabrakło.
Każda najlepsza gonitwa albo bijatyka kończyła się nagle, gdy z placu apelowego dochodził do nas głos orkiestry pułkowej. Wszystko przestawało być ważne. Gnaliśmy tam, żeby nie uronić ani jednego taktu, zobaczyć, jak maszerują i grają, słuchać rytmu bębna i głosu złotych trąb, który też był chyba złocisty – tak wspaniały. Szli po placu, tamburmajor szedł z przodu albo przyglądał się orkiestrze z boku, czasami przerywał marsz, orkiestra przestawała grać, coś im tłumaczył i zaczynali od początku. Przepadałem za tym, dla mnie to było zawsze najpiękniejsze widowisko świata.
Na święto pułku szykowała się defilada. Od wielu dni trwało futrowanie koszar, a na plac wychodziły pododdziały piesze i ćwiczyły przy orkiestrze równy marszowy krok. Ćwiczyły też oddziały konne, choć nieliczne, ale prezentowały się bardzo okazale. Na początku maszerowała konna formacja zwiadowców, którą prowadził mój tato. Jechał na koniu prawie czarnej maści; była to jego klacz z czasów wojny – Germanka – na pewno przez mojego tatę zdobyta. Bywało, że siedziałem na jej grzbiecie, a czasami nawet w siodle. Wysoka, smukła i bardzo wyćwiczona w marszu, szczególnie gdy grała orkiestra. Inne konie w zaprzęgach ciągnęły działa, które też przywędrowały z frontu i były szczególnie pielęgnowane, należały do tradycji pułku; armaty większego kalibru ciągnięte były przez odkryte samochody i gąsienicowe ciągniki.
Wszystko co na koniach było w pułku najważniejsze. Zwiad był pododdziałem szwoleżerów armii, wychodził przed artylerią i niósł własny, jeszcze wojenny, proporzec. Zwykle przed paradą widziałem go w domu, stał oparty o szafę, kiedy mój tato glansował buty, przypinał do munduru ordery i zakładał na głowę rogatywkę, patrząc w lustro. Lekko przechylał ją na lewo, co go od reszty żołnierzy zawadiacko wyróżniało. Mama była zachwycona.
Pędziliśmy całą zgrają chłopaków na plac, zanim jeszcze wkroczyły tam pododdziały. Wprowadzała je wojskowa orkiestra. Dla mnie najważniejsza część armii. Byłem zafascynowany. Tak dokładnie znałem na pamięć wszystkie marszowe utwory, że kiedy nasza podwórkowa armia maszerowała, wydymając poliki, grałem sam za całą orkiestrę. I nie popełniałem błędów.
Tamburmajor był kolegą mojego taty, moim trochę też, od niego wiedziałem, że byłem niezły. W czasie wieczorowych imprez w domu, gdy nasi ojcowie tęgo popijali, graliśmy obaj, tamburmajor i ja, za całą orkiestrę. Warszawiankę, Marsz generalski, Okę. Nawet Pierwszą Brygadę, dopóki nam nie zabronili.
Plac był na tyle wielki, że mieścił się tam cały pułk, chyba z dziesięć kompanii, poczet sztandarowy, trybuna i orkiestra, czasami nawet dwie, kiedy na uroczystość przyjeżdżało wielu generałów. Tak było tym razem.
Święto pułku w 1949 roku było najważniejsze z dotychczasowych. Kiedy orkiestra zaczęła grać Marsza generalskiego, na plac wjechał na koniu marszałek Rokossowski. Znałem go ze zdjęć. Wjechał na koniu mojego taty. Może nie miało to dla nikogo znaczenia, ale ja znałem tego konia. I byłem pewien, że ani tacie, ani Germance wcale się to nie podoba. Nieraz widziałem, jak zrzucała innego jeźdźca. Bałem się, że zrzuci marszałka, ale potem tato powiedział, że to dobry jeździec. Widziałem, jak poklepywał Germankę, i trochę mnie to niepokoiło.
Marszałek przejechał przed pododdziałami i kiedy poszedł na trybunę, jakiś żołnierz przeprowadził konia do plutonu zwiadowców. Obaj się ucieszyliśmy, a tato mrugnął do mnie, zanim wskoczył na siodło.
Orkiestra zagrała hymn Polski. Marszałek Rokossowski i wszyscy oficerowie salutowali do rogatywek. Tato pochylił proporzec. Germanka również stała na baczność, tak była nauczona. Potem z trybuny kapelan pułku pobłogosławił wojsko. Oficerowie nadal salutowali. Tych z okrągłymi czapkami w ogóle nie było widać, stali gdzieś z tyłu.
Druga orkiestra zagrała hymn ZSRS. Salutowali nadal.
W krótkim czasie rogatywki zniknęły. Należąca do taty przez lata leżała na półce w szafie, przymierzałem ją przed lustrem i wciąż była za duża. Pachniała potem i papierosami.
Pluton zwiadowców przestał być komukolwiek potrzebny i Germankę gdzieś zabrali. Tacie powiedzieli, że jeśli ją zostawią, pójdzie do prac gospodarczych i będzie ciągnęła wóz ze zlewkami ze stołówki do świniarni, gdzieś za koszary. Odpowiedział, że osobiście ją zastrzeli. I chyba miał taki zamiar, bo chodził wieczorem do stajni i widziałem, jak do kabury wkładał pistolet. Nie mogłem się napatrzeć, jak dokładnie go przedtem czyścił i oliwił. Któregoś dnia Germanki już tam nie zastał.
Pojawił się tamburmajor, żeby się pożegnać. Powiedział, że dzisiaj wieczorem możemy zagrać razem Pierwszą Brygadę, ale żebym potem sam tego nigdy nie robił. Obiecałem. I więcej już orkiestry w pułku nie było. Mówili, że przenieśli ją do dowództwa garnizonu, do jakiegoś innego miasta.
I kapelana też gdzieś przenieśli...
Wszystkie rodziny dostały mieszkania w mieście. Nie było tam żadnego placu, jedynie gruzy dookoła. Prędko potem mojego ojca skierowali do innego pułku, a po roku zwolnili do cywila. W tym sobie już nie poradził.
Pan Z.
Kolejna pogawędka za tydzień