Tak się złożyło, że miałem okazję kupić stare BMW z 2000 roku i mimo ostrzeżeń płynących z wnętrza rozsądnej części mojego motoryzacyjnego rozumu jednak rzuciłem się na głęboką wodę.
Wiem, wiem, stare BMW to może być urwanie głowy, stare BMW to może być dren założony wprost do naszego portfela, mimo to jest to samochód, który daje kierowcy uczucie bliskie pełnego scalenia z maszyną. Słowem, można być do BMW uprzedzonym przez dresiarski stereotyp i wiele horror-historii zazwyczaj spowodowanych przez szpanujące dzieci z górnych klas licealnych, ale w sumie jest to bardzo dobrze ułożone auto.
Jak już kiedyś pisałem, zazwyczaj kupuję stare samochody "po ludziach", a nie po modelach. Jak to działa? Po pierwsze, sprawdzam – o ile to możliwe – gdzie kto mieszka i gdzie pracuje. – Jeśli ktoś jest chirurgiem – małe prawdopodobieństwo, że właśnie będzie nam chciał ożenić jakiegoś lemona, jeśli ktoś przez długie lata trzymał samochód w rodzinie – zwłaszcza samochód luksusowy – jak BMW – jest duże prawdopodobieństwo, że o niego dbał. To dbanie można prosto sprawdzić u dilera lub mechanika. Zresztą wiele BMW jest dobrze serwisowanych, bo od lat przy kupnie nowego auta dostaje się pakiet darmowego serwisowania – niekiedy do 60 tys. km – a więc do tego przebiegu auto z pewnością było zadbane – o ile tylko właściciel był osobą normalnie myślącą. Tak więc jeśli ktoś dba o auto, nie jest profesjonalnym handlarzem samochodów, trzymał samochód przez długie lata, ma dokumentację napraw i serwisowania – z miejsca staje się dobrym partnerem do rozmów.
O czym rozmawiać? Moje BMW zachowywało się bardzo poprawnie podczas jazdy, więc prócz informacji o dacie wymiany płynu w automatycznej skrzyni biegów i dyferencjale, opisach poszczególnych małych usterek lakieru oraz kilku innych, zaczęło mi się zapalać zielone światło. W ramach negocjacji zażyczyłem sobie i dostałem jeszcze e-test, no bo podłączenie do komputera powinno wykazać ewentualne usterki czujników – a ponieważ wszystko było OK i żadne Diagnostic Trouble Codes nie wyskoczyły, ja sam z duszą na ramieniu wyskoczyłem ze stosownej liczby studolarówek, za które dostałem kluczyki do kieszonkowej rakiety drogowej, zbornej i nieroztelepanej, plus zestaw opon zimowych na felgach.
Mankamentem tego niemieckiego samochodu jest niestety łatwość zwiększania prędkości – utrzymanie się w ryzach 120 km/h na autostradzie bez ulegania pokusom, by krótkim zrywem zmieścić się w przerwę daleko z przodu, dochodząc do 160...
Piszę o tym, ponieważ wielu z nas nie stać na nowe samochody, a stare potrafią służyć całkiem nieźle przez długie lata. Jak to mówią po angielsku, śmieci jednego człowieka mogą być skarbem drugiego.
Przechodzone BMW z niskim przebiegiem, zadbane, kupione od kogoś, kto tym autem się nie ścigał ani go nie modyfikował, może dać wiele satysfakcji, za jedną dziesiątą kosztów nówki.
A teraz z innej beczki
Z niejakim zdziwieniem zauważyłem opracowanie własnego tekstu w naszym miłym lokalnym konglomeracie prasowym "Związkowcu-Fakcie-Angorze"; wywiadu na temat syrenki meluzyny p. Arkadiusza Kamińskiego, do tego zilustrowanego konkurencyjną i "nielegalną" syrenką z Kutna. Redaktor naczelny "Związkowca" Staszek Stolarczyk wyjaśnił naszemu naczelnemu, że to strona z polskiej Angory, co wprawiło mnie w jeszcze większe zdziwienie, no bo do Angory nie piszę. A więc jeśli już ktoś przedrukowuje, to ładnie byłoby zaznaczyć skąd. Ja tam nadmiernych ambicji nie mam, Sienkiewiczem nie jestem, ale jakaś przyzwoitość musi być, tym bardziej że wszystkie swoje teksty odstępuję za "Bóg zapłać". To tyle na dzisiaj.
Sobiesław Kwaśnicki