farolwebad1

A+ A A-
Andrzej Kumor

Andrzej Kumor

Widziane od końca.

URL strony: http://www.goniec.net/

Tej elicie naród śmierdzi

piątek, 24 sierpień 2012 16:41 Opublikowano w Andrzej Kumor

kumorAW "Gońcu" zaszły przez lato zmiany, mimo to, dzięki uprzejmości i wsparciu Placówki 114 Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej, nasz doroczny piknik odbędzie się bez przeszkód – tym razem w sobotę, 8 września – zapraszamy od godz. 11.00.
Atrakcje są in statu nascendi, ale wiadomo, że do tańca będzie grał rewelacyjny zespół "Non-Stop", znany już Państwu z poprzedniego pikniku bodajże dwa lata czy trzy lata temu – ostatnio życie mi przyspiesza i tracę rachubę lat.
Zapowiadać mam nadzieję osobiście ("nie ma takiej tuby na świecie, której nie dałoby się odetkać"). Będą być może loterie, będzie licytacja i – jak zapewnia Grzegorz Fabrykowski – ściągną też polscy motocykliści. Jak co roku zapraszamy wszystkich sympatyków, ale też takich, którym zaleźliśmy za skórę. Nieskromnie powiem, że na tym rynku "Goniec" najszerzej udostępnia łamy ludziom, którzy normalnie – jeśli nie skaczą sobie do gardła, to z pewnością patrzą na siebie wilkiem. Dla nas ważne jest jedno – by wierzyli w to, co mówią, i by wierzyli w sens Polski. Dlatego zapraszamy wszystkich na wspaniałą zabawę do godziny 21.00. Po tej godzinie czar pryska i wszystkie księżniczki jadą do domów.
Jak co roku zapraszamy też właścicieli motorów i aut ukochanych, czyli takich, które dawno temu powinny już być przerobione na nowe blachy, a jednak dzięki naszym heroicznym wysiłkom nadal lśnią i grzmią.
Tu chciałbym prosić o kontakt telefoniczny pana, który ma w Mississaudze odrestaurowanego willysa z ciężkim karabinem maszynowym i radiostacją. – Kiedyś poznaliśmy się na pikniku Wojska Polskiego. Jak zawsze zapraszamy też posiadaczy polskich marek samochodów i motocykli.
Do zobaczenia na pikniku!


• • •


Tyle na poważnie, a teraz będzie na wesoło – czyli o polityce – oto jedna z zakonserwowanych chirurgicznie szansonistek polskiej estrady używająca ksywki KORA sprowadziła sobie na adres własnego psa trochę – powiem staromodnie – ziela. Coś musiało nie zgrać się w towarzysko-politycznych zegarach, bo oto nagle szansonistce zrobiono kipisz w mieszkaniu i odkryto – kilka gramów suszu konopi indyjskich, których to żywica zawiera środek odurzający THC.
Teraz naszej divie grozi aż do trzech lat zakładu karnego. Nic strasznego się nie dzieje, kobietę nieco tylko przeczołgają po sądach, a papugi dziobną jej majątek. Dostanie wyrok w zawiasach i wszystko będzie OK.
Ale, jakże to, żeby tak straszliwie torturować celebrytkę – gdyby to chodziło o jakąś tam sprzątaczkę czy może nieznane nikomu studenckie dziewczę – no to wiadomo, że prawo ma być egzekwowane z całą surowością, ale żeby tak KORZE takie rzeczy?!
No nie mieści się w głowie! Artystka jest w tak wielkim szoku, że wypowiadać się za nią musi jej konkubent, czyli eufemistycznie rzecz ujmując "partner życiowy" Ów partner leci zaś takim tekstem:
– Ja proszę bardzo o trochę rozsądku. Przynajmniej chciałbym trochę zrozumienia z Platformy Obywatelskiej, bo to jest partia, którą my z żoną żeśmy popierali, i premiera, i partię, i prezydenta. Żeby ci ludzie się zastanowili, bo to są nasi równolatkowie – powiedział w TVN24 Sipowicz.
Tu mamy na dłoni cały kabaret polski. Gostek woła oburzony, że przecież popierał partię rządzącą, więc on w tym państwie powinien mieć lepiej; on powinien być ponad głupie prawa, ponad przepisy; na niego i jego konkubinę policja III RP powinna przymykać czy.
No przecież nie po to się jest celebrytą, by być traktowanym jak zwykły człowiek – no nie?!
Żenujące.


A jeszcze smutniejsze jest to, że ludzie ci mają szerszy wpływ niż krąg sąsiadów i przyjaciół – ich się pokazuje w telewizorach i puszcza w radiu.
Najlepsze też jest to, że ów Sipowicz nie zdaje sobie sprawy, że mimo wygodnego życia, mentalnie tkwi w Trzecim Świecie. On po prostu apeluje do "uczciwości" kacyka – bo przecież za udzielone poparcie jest nam coś winien.
No i jak tu kraj odradzać, gdy całkiem wykształceni ludzie plotą takie androny?


• • •


Nie kijem go, to pałką – głosi stare przysłowie i w ten właśnie sposób załatwiono na cacy IPN. Metoda jest peerelowska – za bardzo podskakuje i krzyczy? Daj mu domiar, wyrzuć z pracy albo mieszkania – jednym słowem, zajmij go jakąś konkretną sprawą życiową, niech wie, kto tu rządzi. Koteria tajnych współpracowników dała znać o sobie. Przecież panowie z SB obiecywali, że nikt się nie dowie, no nie? A taki prosty sposób się znalazł. Pytanie, dlaczego wcześniejsze rządy np. koalicji PiS-owej nie zabezpieczyły IPN-u, wpisując instytucji siedzibę na własność. Nikt nie pomyślał?


• • •


Demokracja polska nie istnieje – to fakt. Obecny skostniały układ praktycznie – z powodów finansowych – uniemożliwia wprowadzenie na scenę polityczną nowej partii, a ordynacja wyborcza całkowicie obezwładnia wyborcę, uniemożliwiając mu wybieranie ludzi, których zna i lubi, z własnej okolicy. Rozczarowanie "jakością" polskich posłów od czasu do czasu sprawia, że ludzie zastanawiają się, jak to zmienić, ale niestety imają się karkołomnych pomysłów w rodzaju wprowadzenia jakichś poprzeczek dla posłów, żeby mieli wyższe wykształcenie albo sprawdzane IQ. Są to pomysły z gruntu niedemokratyczne. Te problemy od ręki likwiduje jednomandatowa ordynacja wyborcza, w której głosuje się na jednego przedstawiciela z okręgu, a nie na partie polityczne. Pomysł prosty, tylko polska elita go nie chce, gdyż musiałaby się co wybory całować z narodem, ściskać dzieci i kwestować od drzwi do drzwi – a tej elicie naród śmierdzi.


Andrzej Kumor
Mississauga

Widziane od końca: Grzebią mu w kieszeni a on nic

piątek, 17 sierpień 2012 23:10 Opublikowano w Andrzej Kumor

kumorAPiramidki finansowe zostały przećwiczone w Polsce na wszelkie możliwe sposoby. Polaków ograbiano za przyzwoleniem "ich" państwa, tłumaczono, że taki jest koszt "transformacji ustrojowej". Oprócz prostych kradzieży, na wydrę, typu afera FOZZ, wypada przypomnieć (bo rodzice rzadko chwalą się przed młodzieżą, jak się dali oszukać) syfonowanie dolara na początku lat 90. Polegało to na tym, że w ramach planu Balcerowicza ustalono kurs złotego względem dolara na stałym poziomie, gdy tymczasem w kraju szalała inflacja, a oprocentowanie lokat bankowych przewyższało 120 proc.

Oznaczało to, że bez wielkiego ryzyka, dokonując operacji przewalutowania, można było uzyskać co najmniej 120 proc. rocznie od zainwestowanych dolarów. Jedynym zagrożeniem było to, że w Warszawie coś rypnie i kurs zostanie z dnia na dzień zmieniony – no ale tego rodzaju informacje można było mieć zawczasu za całkiem śmiesznej wysokości łapówki. Takie ustawienie kursowe skłoniło miliony Polaków do zamiany trzymanych pod bielizną dolarów na złotówki, zaś zainwestowany zagraniczny kapitał spekulacyjny z wielkim mlaskaniem i oblizywaniem się im te kilka miliardów dolarów "zagospodarował" i ujechał "szukać swego Pacanowa". Oczywiście, w tym samym czasie były setki pomniejszych przypadków masowego okradania, różne banki Grobelnych, afery Drew-Budu itp.


Zostańmy jednak przy tych wielomiliardowych.
Klasyczną piramidką było uruchomienie polskiej giełdy. Handlowano na niej papierami dwudziestu kilku firm. Jednocześnie w środkach przekazu, zwłaszcza telewizji, ruszyła olbrzymia machina propagandowa o tym, jak to można na giełdzie łatwo się dorobić. Pokazywano młodych ludzi, którzy kupowali IPO za oszczędności wyciągnięte z SKO, a już po miesiącu jeździli (to w Polsce działało na wyobraźnię) najnowszym modelem BMW. Naród pozbierał z kont PKO i skarpet co tam jeszcze zostało i rzucił się do okienek domów maklerskich. Przed lokalami tychże ustawiały się długie kolejki, niczym w PRL-u po mięso. W kinach puszczano ad hoc dokręcone filmy fabularne o nowych Polakach, którzy weszli na giełdę przebojem, a teraz żyją jak królowie.


W głowach nowych inwestorów, którzy w większości wypadków nie potrafili odróżnić akcji od obligacji, a dorobili się ciężką pracą i oszczędzaniem, szumiało niczym na dansingu w remizie, przed oczami przesuwały się kolorowe obrazy dobrobytu.
Run na akcje przedsiębiorstw notowanych na warszawskiej giełdzie stworzył to, co miał w założeniu, wielką piramidę finansową – bąbel, który pęczniał do momentu, aż zaczął wysychać strumień ludzi donoszących mamonę w darze. W tym czasie kapitalizacja giełdowa spółki Telegraf (halo, halo, kto ją jeszcze pamięta?) przewyższała kapitalizację koncernu Daimler-Benz. Jednocześnie zyski Telegrafu w porównaniu z zyskami niemieckiej firmy były rodem z krainy krasnoludków.
I nagle zręcznymi ruchami kierownicy przekrętu przestawili zwrotnicę, wycofali się, kradnąc Polakom kilka miliardów oszczędności. No ale wiadomo, Polak, dumny gość, okiem nawet nie mrugnął, spłynęło to po nim jak po kaczce... Gdyby naród nie miał dziur w mózgu po komunizmie, to w takiej sytuacji, całkowitego braku ochrony państwa przed oszustami, ruszyłby na Warszawę, żądając głów co bardziej prominentnych i bezczelnych polityków-złodziei.


Niestety, niczym dobry macher ofierze gry w trzy karty, propaganda państwowa wytłumaczyła biedakom, że to ich wina – zostali walnięci w rogi ponieważ w porę się nie zorientowali, a takie są "reguły rynku".
W Polsce dzisiaj afera to normalność. Jeśli pojawia się jakaś na medialnych radarach, to znaczy, że została zamówiona przez ten czy inny interes grupowy ludzi, którzy terenem Polski realnie zawiadują.
Nie inaczej z Amber Gold, która to firma wcale nie musiała uruchamiać piramidy finansowej. Ceny złota rzeczywiście szły i pójdą w górę. Panowie weszli jednak komuś między wódkę a zakąskę. A w Polsce to duży błąd.
Ponieważ zaś praca w państwowym nadzorze finansowym przypomina robotę sapera – bo trzeba poruszać się ruchem konika szachowego między polami, których ruszać nie wolno – polski pożal się Boże inwestor pozostawiony jest samemu sobie, oscylując nocnymi myślami między żądzą pieniądza a zdrowym rozsądkiem.


Wszystko to pokazuje, ile polskie rodziny tracą na tym, że nie mają własnego państwa; że nie mogą liczyć na opiekę instytucji państwowych przed oszustami; że ustawy są krojone przez podpłacone partie na użytek złodziei krajowych i zagranicznych.
I co? Gucio w zoo.
Bo jeśli normalnemu człowiekowi wkłada się rękę do portfela, a on nic, to znaczy, że jest bardzo źle; to znaczy, że pozbawiono go instynktownych odruchów.
Z czego by tu jeszcze okraść Polaków... Może z bogactw naturalnych? Głupi na nie nie zasługują.
Andrzej Kumor
Mississauga

Tutaj lubią takich ludzi...

piątek, 17 sierpień 2012 18:35 Opublikowano w Wywiady

 

Z dr. Rafałem Augustyniakiem, młodym polskim biochemikiem pracującym na stażu na Uniwersytecie Torontońskim rozmawia Andrzej Kumor

– Co jest Twoją pasją?


– Nie ma jednej. Myślę, że są trzy. Jedna to chemia, czy nauka bardziej ogólnie, drugą są góry, no i gitara.


– Ta główna, z której żyjesz, to chemia?


– Tak.


– Jak to się zaczęło, kiedy wiedziałeś, że to jest to, czym się będziesz zajmował w życiu?


– Zaczęło się bardzo wcześnie, w szkole podstawowej, w zasadzie na pierwsze lekcji chemii, kiedy dowiedziałem się, co to jest chemia. Miałem pomysł, że muszę sobie w domu zorganizować laboratorium chemiczne. Po pierwszej lekcji chemii wróciłem do domu i powiedziałem rodzicom, że będę miał takie laboratorium. No i pierwsza odpowiedź, to było że nie, no coś ty, przecież...


– To wylatuje w powietrze.


– Tak, dokładnie. Chemia to są wybuchy, spalisz nam mieszkanie. No trudno. Po chwili refleksji rodzice stwierdzili, że lepiej mu pozwolić, bo tak to się gdzieś będzie chował w szafie, pod łóżkiem i rzeczywiście nie będziemy wiedzieli, kiedy to wyleci w powietrze. A jak będzie jawnie, to będziemy mieć większą kontrolę.
Więc rodzice się zgodzili i kilka dni później miałem pierwszą menzurkę, kolbkę, probówkę i stojaczek, no i jakieś pierwsze kolorowe substancje, które mogłem sobie przelewać.


– Gdzie to było?


– W Warszawie.W bloku.


– Powiedz, jak to się dzieje – pracowałeś przez długi czas w Paryżu – że młody człowiek, który nie ma 30 lat, wyjeżdża sobie ot tak na zagraniczne stypendium. Gdzie studiowałeś?

rafal1

– Na Akademii Medycznej, teraz po zmianie nazwy jest to Warszawski Uniwersytet Medyczny.Miałem szczęście do ludzi, którzy zarażali mnie pasją. Na początku to była właśnie pani w szkole podstawowej, pani od chemii, później w liceum, kiedy to zainteresowanie nie zostało stłumione, tylko raczej rozbudzone przez chemika. Na studiach też miałem szczęście spotkać jedną panią profesor, która właśnie podchwyciła mój pomysł, że jak się jest młodym, to warto gdzieś pojeździć, zobaczyć, jak to jest na świecie, i pomogła mi nawiązać kontakty z laboratorium we Francji w Orleanie. Ja z kolei znalazłem ofertę stypendialną ambasady francuskiej w Warszawie i razem z panią profesor udało nam się przygotować solidną teczuszkę i dostać stypendium.

– Znałeś francuski?


– Uczyłem się, już gdy ten pomysł dojrzewał, w Warszawie chodziłem na zwykły kurs francuskiego. Początki we Francji były jednak bez płynnej znajomości języka.


– Po angielsku?


– Starałem się po francusku, Francuzi doceniają, że mówi się w ich języku. Wiadomo, jak to wychodzi na początku. Rzeczywiście to było docenione zarówno przez sekretarki w nowym laboratorium, jak i przez profesorów, którzy widzieli, że rzeczywiście, ktoś przyjeżdża z Polski i stara się mówić po francusku, a nie tak po prostu po angielsku, zwłaszcza że sami do angielskiego nie pałali miłością. Tak że było to ciepło przyjęte.


– Byłeś tam aż przez pięć lat, dostałeś kolejne stypendium?


– Miałem rok na zrobienie pracy magisterskiej w Orleanie, którą potem przywiozłem to do Polski, obroniłem, ale podczas tego roku właśnie zrodził się pomysł, dlaczego by nie pójść na doktorat.
No i tu kolejny profesor na mojej drodze, też pasjonat, z którym zresztą mam kontakt do dzisiaj, mówił, że skoro udało ci się dostać to stypendium, dlaczego miałbyś nie dostać kolejnego; jesteś Polakiem, widać, że jesteś mobilny, tutaj lubią takich ludzi. I rzeczywiście, udało się, znalazłem miejsce w Paryżu na kolejne cztery lata.


– Czym się zajmujesz, czym żyjesz, gdzie jest ta Twoja pasja w chemii?


– W zasadzie to nie jest czysta chemia, ponieważ studiowałem na wydziale farmacji w Warszawie, a to jest taka dziedzina, która łączy sporo wiedzy z dziedziny biologii, chemii, fizyki i matematyki. Bo w zasadzie, żeby zrozumieć, jak funkcjonuje żywy organizm, to jednak tych kilka dyscyplin naukowych trzeba połączyć.
Także to, czym się zajmuję w tej chwili, i w zasadzie od początku mojej działalności naukowej, czyli od tego wyjazdu do Orleanu, potem przez doktorat w Paryżu i teraz tutaj, w Toronto, jest poznawanie budowy cząsteczek chemicznych, które budują organizmy żywe, to są głównie białka, przy pomocy metod fizycznych.
Te cząsteczki są za małe, żeby je dostrzec gołym okiem, tak że trzeba stosować różne sztuczki i te sztuczki to są właśnie metody fizyczne, które pozwalają nam tę budowę na poziomie atomowym odkryć.
Na podstawie tej budowy wnioskujemy o różnych właściwościach białek. A te właściwości odpowiadają za pojawianie się różnych chorób, czyli takich zjawisk, które mogą się przełożyć na jakiś zysk...


– Jesteś teraz stypendystą Uniwersytetu Torontońskiego?


– Po prostu jestem zatrudniony jako pracownik uniwersytetu.


– Gdzie masz zajęcia, co robisz?


– Nie mam zajęć dydaktycznych, zajmuję się pracą czysto naukową w dwóch miejscach. Pierwszym jest Wydział Genetyki Molekularnej Uniwersytetu w Toronto, a drugie to szpital Sick Kids.
W szpitalu jest laboratorium biochemiczne, gdzie otrzymujemy białka, czyli hodujemy bakterie – to jest właśnie ta strona biologiczna – natomiast na uniwersytecie w laboratorium rezonansu magnetycznego badamy te białka i opracowujemy nowe metody otrzymywania informacji na temat struktury takich cząsteczek.


– Co to znaczy, że otrzymujesz taki efekt tego rezonansu, co to znaczy od strony białka – czyli jakie ono jest, czy ono jest zdrowe, czy jest chore, jakie ma właściwości?


– Spektroskopia magnetycznego rezonansu jądrowego polega na tym, że cząsteczki chemiczne oddziałują z promieniowaniem elektromagnetycznym. Na podstawie tego, jak te cząsteczki oddziałują, wnioskujemy o tym, jak atomy łączą się ze sobą, tworząc daną cząsteczkę chemiczną, to białko. Badamy strukturę tych białek i na podstawie tego, jaka jest ta struktura, wiemy, czy to białko odpowiada za chorobę. Gdy ma inną strukturę, odmienną, jest uszkodzone, to wtedy źle funkcjonuje, powoduje jakąś chorobę. I dzięki tej informacji naukowcy są w stanie zaprojektować takie cząsteczki chemiczne, które przyłączą się do danego białka i albo naprawią je, albo zupełnie zahamują jego aktywność, która może być na przykład wzmożona.


– Czy to jest stosowane głównie w onkologii?


– Tak. To jest generalnie ogólny mechanizm nie tylko raka, ale wszelkich chorób. Większość chorób polega na tym, że jakaś cząsteczka chemiczna, jakieś białko źle funkcjonuje albo się pojawia, gdy nie powinno go być. To mogą być białka bakteryjne, wirusowe lub też nasze białka ludzkie, które zostały uszkodzone i w ten sposób powodują chorobę. Dlatego bardzo ważne jest poznanie struktur białek. Ta wiedza później jest wykorzystywana na przykład przy produkcji nowych leków.


– Masz doświadczenie z pracą czy nauką w Polsce, we Francji i w Kanadzie. Jak oceniasz te środowiska w poszczególnych krajach?


– Jest dużo podobieństw, ale też sporo różnic. Na pewno jeśli chodzi o samą pracę naukową, język, którym posługują się naukowcy, to jest zupełnie to samo.


Już na samym początku mojego pobytu w Toronto zwróciłem uwagę na to, że rzeczywiście te same metody, te same czynności w laboratorium, które wykonywałem w Paryżu, są stosowane tutaj. Wykonujemy te same procedury, te same czynności, to wygląda dokładnie tak samo. To są te same naczynia szklane, hodowle bakterii, tak że nie ma problemu z odnalezieniem się w laboratorium.
W Polsce jest dokładnie tak samo, może tam moje doświadczenie jest troszkę mniejsze, natomiast to co pamiętam z moich studiów na wydziale farmaceutycznym – w zasadzie to jest to miejsce, gdzie zdobywałem umiejętności poruszania się laboratorium – też wyglądało bardzo podobnie.
Różnice są na poziomie finansowania nauki, to jest chyba największa różnica.


– Czyli więcej aparatury badawczej, więcej możliwości pracy, tworzenia eksperymentów itd., to wszystko zależy od pieniędzy?


– Tak. W Polsce do niedawna był taki system, że każda jednostka naukowa, laboratorium, wydział uniwersytecki dostawał pewną pulę pieniędzy bez względu na to, co robił, ilu było pracowników – to może decydowało – ale bez względu na to, czy wyniki naukowe były, czy ich nie było, pieniądze zawsze przychodziły. Niewielkie, ale zawsze. To się od jakiegoś czasu zmienia, wszedł system grantów, więc jeśli ktoś chce rzeczywiście coś robić, to musi się trochę postarać.
We Francji, i tutaj w Kanadzie, to jest od dawna zorganizowane głównie na zasadzie grantów, czyli trzeba mieć pomysł, trzeba napisać wniosek i ubiegać się o pieniądze. Bez takich grantów nie ma pieniędzy na badania...


– Trzeba urzędników przekonać, że pieniądze są potrzebne?


– Nawet nie tyle urzędników, co komisje, które przydzielają fundusze.


– Jak oceniasz różnice między Kanadą a Francją, gdzie jest lepiej pod tym względem?


– Nie szukam różnic, jednak chyba lepiej jest tutaj w Kanadzie.


– Pod względem finansowania, aparatury, swobody pracy?


– Na pewno we Francji są większe obostrzenia. Może jest to związane z tym, że część funduszy pochodzi z Unii Europejskiej, a tam jest bardzo ściśle określone, na co można wydać pewne pieniądze. Czyli jest powiedziane, że można kupić komputer, ale nie może to być laptop, tak że pole manewru jest małe.


– Do tego stopnia urzędnicy decydują?


– Tak.


– Czy widzisz się jeszcze w Polsce, czy wracasz do Polski, czy też będziesz efektem drenażu mózgów?


– Myślę, że wrócę do Polski, zwłaszcza że jest gdzie wracać, utrzymuję kontakty cały czas, staram się też w dalszym ciągu nawiązywać nowe znajomości. Laboratoria podobne do tych, w których pracowałem we Francji i pracuję tutaj, są dopiero tworzone w Polsce.
Magnetyczny rezonans jądrowy jest metodą dosyć nową i wymagającą finansowo – sprzęt jest bardzo drogi. To dopiero wchodzi w Polsce, również dzięki funduszom unijnym. Tak że nowe laboratoria tego typu są otwierane, no i można tam pracować.


– Przyjechałeś z Francji do Kanady, jak porównujesz te kraje? Jak Toronto wygląda po Paryżu?


– Na pewno jest tutaj więcej przestrzeni, znacznie mniej turystów. Przez długie lata mieszkałem w Paryżu w samym centrum, kilka kroków od katedry Notre Dame, i to było rzeczywiście uciążliwe, wstawać rano, wychodzić na ulice, rozglądać się i widzieć morze głów dookoła. Trudno iść do sklepu po zakupy, bo trzeba się przeciskać przez tłum turystów. Tutaj jest znacznie przyjemniej, dużo przestrzeni, tereny zielone... Jest bardzo przyjemnie.


– Dziękuję za rozmowę.

 

zdjęcia: Katarzyna Nowosielska-Augustyniak 

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.