Jak naprawić świat?
Ajajajajajajaj! Panie Piperman, pan jeszcze tu? Pan jedź do Katowic, pan musisz walczyć z klimatem! - Tak mogłaby się zacząć kolejna rozmowa pana Pipermana z panem Biberglancem, kupcami, co to handlują, czym się da, a specjalnie takim towarem, co to ani nie da się wziąć w rękę, ani nie da się zważyć, ani nie da się zmierzyć, ani się nie psuje. To znaczy, dałby się zważyć, czy zmierzyć, gdyby komuś zachciało się to robić, ale nikomu się nie chce. Na przykład gazem – ale nie takim do palenia, czy trucia, tylko gazem cieplarnianym, co to robi straszliwe spustoszenie wśród ludzkości. Biją na alarm nie tylko mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się po zapachu, ale nawet pan redaktor Szymon Hołownia, który odkrył straszliwą prawdę, że co najmniej tyle samo dzieci pada ofiarą smogu, co aborcji. Ładny interes!
W smole i pierzu
I znowu Polska, na oczach całego świata, została wytarzana w smole i pierzu – tym razem za sprawą przebierańców, tworzących Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu. Jak pamiętamy, Trybunał ten niedawno postanowił, że „zawiesza” polską ustawę o Sądzie Najwyższym, zaś sędziowie, którzy na mocy zawartych w niej przepisów, przeszli w stan spoczynku, ponieważ ukończyli 65 lat, mają powrócić do pracy. No i powrócili – a dodatkowej pikanterii temu powrotowi dodaje fakt, że jak jeden mąż odmówili oddania sowitych odpraw, jakie zostały im wypłacone właśnie z powodu przejścia w stan spoczynku. Jestem pewien, że jak będą ponownie przechodzili w stan spoczynku – esperons, że tym razem już wiecznego – to zażądają tych sutych odpraw jeszcze raz. Ale czort z nimi; każdy normalny człowiek powinien omijać te wszystkie niezawisłe sądy szerokim łukiem tym bardziej, że nie wiadomo ilu spośród niezawisłych sędziów jest konfidentami Urzędu Ochrony Państwa. Wojskowych Służb Informacyjnych, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencji Wywiadu, Służby Wywiadu Wojskowego, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Centralnego Biura Śledczego, Centralnego Biura Antykorupcyjnego, Straży Granicznej czy Policji Skarbowej. Wszystkie te organizacje mają bowiem prawo prowadzenia działalności operacyjnej, a tej bez konfidentów prowadzić niepodobna. Poza tym, bezpieczniackie watahy,dzięki rozkradaniu mienia państwowego, utworzyły sobie w Polsce potężne imperium gospodarcze. W tej sytuacji konfidenci, pieczołowicie poupychani właśnie w niezawisłych sądach, są na wagę złota, bo dzięki nim każde łajdactwo ujdzie bezpieczniakom, a także ich „słupom” bezkarnie, nawet w sytuacji, gdyby konfidenci w policji, czy prokuraturze sfuszerowali sprawę. Wróćmy jednak do, drugiego już, wytarzania Polski w smole i pierzu. Po wspomnianym postanowieniu luksemburskiego Trybunału, rząd najwyraźniej musiał dojść do wniosku, że temu postanowieniu trzeba nadać jakiś pozór legalności i 21 listopada skierował do Sejmu ustawę nowelizującą ustawę o Sądzie Najwyższym, zgodną z nakazami Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Ustawa ta została uchwalona w ciągu trzech godzin, a pikanterii dodaje okoliczność, że jeszcze niedawno Umiłowani Przywódcy prezentowali szalenie buńczuczną postawę, że to niby nie oddadzą „ani guzika”. Okazało się że to tylko tromtadracka retoryka, jaką rząd „dobrej zmiany” osłania postępującą uległość wobec Niemiec, wykorzystujących do wywierania presji na Polskę instytucje Unii Europejskiej, z Komisją Europejską, kierowaną przez dwóch niemieckich owczarków: Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa oraz Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości na czele. Inaczej zresztą być nie może, skoro po „głębokiej rekonstrukcji rządu”, którą Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński zlecił na skutek dotkliwego osłabienia swojej pozycji politycznej wskutek felonii, jakiej dopuścił się wobec niego wystrugany przezeń z banana prezydent Andrzej Duda - nowy premier Mateusz Morawiecki i nowy minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz, otrzymali zadanie „ocieplenia” stosunków z Unią Europejską. Rzecz w tym, że takiego „ocieplenia” można dokonać tylko w jeden sposób – słuchać we wszystkim Naszej Złotej Pani, która wyrozumiale pozwala na kamuflowanie tego posłuszeństwa tromtadracką retoryką. Nowelizacja ustawy o Sądzie Najwyższym przypada w momencie szczególnie dla PiS-u trudnym z powodu afery bankowej, którą zdetonował biznesmen z przeszłością Leszek Czarnecki, niedawno ujawniając nagraną w marcu rozmowę z przewodniczącym Komisji Nadzoru Finansowego panem Markiem Chrzanowskim, który miał złożyć mu korupcyjną propozycję, że jeśli w swoim banku zatrudni wskazanego przezeń prawnika z wynagrodzeniem 40 mln złotych, to KNF przestanie jego banki nękać rozmaitymi szykanami, kontrolami itp. Wprawdzie z kół rządowych płyną pełne niedowierzania okrzyki zaskoczenia, ale coś może być na rzeczy, bo NBP zaproponował panu Czarneckiemu „dokapitalizowanie” jego banku akurat w momencie, gdy miał on składać zeznania przed niezależną prokuraturą w Katowicach. Ciekawe, czy zeznawał z uwzględnieniem perspektywy „dokapitalizowania”, czy też bezmyślnie relacjonował, jak było naprawdę. Wydaje mi się jednak, że posądzanie pana Czarneckiego o bezmyślne zeznawanie byłoby niegrzeczne, więc wolę myśleć, że zeznawał rozsądnie, jak się należy, dzięki czemu wkrótce się okaże, że i wilk będzie syty i owca cała, a kto wie, czy nie wyjdzie na jaw również i to, że żadnej „afery bankowej” wcale „nie było”, na tej samej zasadzie, na jakiej „nie było” afery „hazardowej” w 2008 roku. Wiele zależy bowiem od tego, jakie zadanie dostały od Naszej Złotej Pani stare kiejkuty, to znaczy – czy w ramach wyznaczonego zadania Nasza Złota Pani pozostawiła im jednak jakiś margines dowolności, w ramach którego mogliby zadbać o nienaruszalność swego imperium gospodarczego w naszym nieszczęśliwym kraju. Bo trzeba nam wiedzieć, że wydarzenia zachodzące w naszym nieszczęśliwym kraju są efektem wydarzeń zachodzących na wyższej półce polityki. Jak wiadomo, pogarszają się stosunki Niemiec i Francji ze Stanami Zjednoczonymi. Wyrazem tego była m.in. deklaracja francuskiego prezydenta Emanuela Macrona, który konieczność utworzenia armii europejskiej uzasadnił potrzebą obrony Europy między innymi przed... Stanami Zjednoczonymi. Ludzie doświadczeni powiadają, że idioci mają jedną zaletę - że mianowicie są szczerzy – i być może tak jest rzeczywiście, bo już Nasza Złota Pani uzasadniała potrzebę utworzenia europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO trochę inaczej. Czy efektem szczerości prezydenta Macrona są narastające zamieszki we Francji – tego pewnie nigdy się nie dowiemy, bo CIA raczej utrzymuje swoje operacje w tajemnicy, a zresztą mniejsza z tym, bo z naszego, polskiego punktu widzenia ważniejsze jest to, że w miarę pogarszania się stosunków Francji i Niemiec ze Stanami Zjednoczonymi, siłą rzeczy umacnia się strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie. I właśnie to umocnienie natychmiast przełożyło się na sytuację w naszym nieszczęśliwym kraju, w którym za pół roku odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego, a za rok – do tubylczego Sejmu i Senatu. Zatem już teraz obserwujemy przygotowania do przetasowania politycznej sceny, zarówno w formach poważnych, jak i wywołujących niezamierzony, być może, efekt komiczny. Stronnictwo Pruskie zwarło szeregi ze Stronnictwem Ruskim, co objawiło się w postaci umowy koalicyjnej Platformy Obywatelskiej, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Z kolei pan Ryszard Petru utworzył nową partię pod nazwą „Teraz”, zgodnie z rzymską zasadą: „tres collegium faciunt”, co się wykłada, że trzy osoby tworzą już grupę. W przypadku partii „Teraz” jest to okoliczność niesłychanie korzystna, bo może się ona rozmnażać, jako że w jej skład, oprócz oczywiście pana Ryszarda, wchodzą dwie panie: pani Joanna Schmidt oraz moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus. Kto wie, czy nie z tego właśnie powodu pan Leszek Czarnecki opublikował swoje rewelacje akurat teraz – bo uderza to w ekipę „dobrej zmiany”, której trzon stanowi PiS, uważany przeze mnie za ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego. A skoro już zatrąciliśmy o sprawy żydowskie, to wypada odnotować przypadek rażącej niewdzięczności ze strony Żydów wobec pana wicepremiera i ministra kultury Piotra Glińskiego. Niedawno użalił się on, że wobec PiS uprawiana jest propaganda podobna do tej, jaką Goebbles uprawiał wobec Żydów. Wywołało to stanowcze potępienie ze strony ambasady Izraela i żydowskiej loży B`nai B`rith, która zażądała jego dymisji, chociaż pan wicepremier Gliński nie pozwolił nikomu wyprzedzić się w hojności wobec Żydów, futrując ich pieniędzmi polskich podatników aż po dziurki w nosach. Wygląda zatem na to, że wszyscy ci, którzy liczą, że podlizywanie się Żydom uchroni ich przed zmarginalizowaniem w czasie nadchodzącej żydowskiej okupacji naszego nieszczęśliwego kraju, głęboko się mylą. Nikt nie zostanie oszczędzony. Dlatego też bezowocne może się okazać nadskakiwanie Żydom, a konkretnie – Radzie Chrześcijan i Żydów – przez ordynariusza lubelskiego JE abpa Stanisława Budzika i rektora KUL, ks. prof. Antoniego Dębińskiego, którzy „odcięli się” od ks. prof. Tadeusza Guza, ponieważ w swoim wykładzie powiedział, że mordów rytualnych nie da się wymazać z historii, bo zachowało się mnóstwo akt sądowych właśnie w takich sprawach. Nie wiadomo, co jeszcze spotka ks. prof. Guza, bo Rada Chrześcijan i Żydów zażądała podjęcia wobec niego „surowych kroków dyscyplinujących”. W tej sytuacji warto przypomnieć, że wspomnianej Radzie współprzewodniczą panowie Stanisław Krajewski, matematyk – ze strony żydowskiej, a chrześcijan reprezentuje w niej pan Bogdan Białek z Kielc, co ukończył był psychologię na UJ, a którego przez analogię do sytuacji niektórych oficerów w wojsku, można uznać za „chrześcijanina czasu wojny”, jako że uwija się on jak w ukropie wokół żydowskich interesów, mam nadzieję, że nie za darmo. Ciekawe tedy, jakie to „surowe kroki” zostaną podjęte na polecenie takiego patentowanego chrześcijanina, jak pan Bogdan Białek, bo z pewnością będzie to ważny przyczynek do sytuacji, w jakiej Polacy znajdą się pod żydowską okupacją.
Na końcu „krętej drogi”
„Chwała tym, co walczyli o prawdę na czele z Antonim Macierewiczem” – powiedział prezes PiS Jarosław Kaczyński, przemawiając na styczniowej miesięcznicy smoleńskiej – dodając, że „nasza droga (...) czasem ze względu na okoliczności jest kręta. Ufajcie, że idziemy razem w tym samym kierunku”. Te słowa padły w dzień po głębokiej „rekonstrukcji rządu”, z którego usunięty został Antoni Macierewicz, Jan Szyszko i Witold Waszczykowski, podobnie jak wcześniej – premier Beata Szydło, od której zagadkowego odwołania ta „rekonstrukcja” się zaczęła.
Rzeczywiście, kręte to wszystko, żeby nie powiedzieć – krętackie. No bo jakże to? Z jednej strony „chwała”, a jednocześnie – won z rządu, won ze stanowiska ministra obrony? Takim językiem „chwała” nie przemawia. Chwała przemawia całkiem inaczej. To prawie jak w kolędzie „Bóg się rodzi”, gdzie śpiewamy między innymi „wzgardzony okryty chwałą”. Ale Franciszkowi Karpińskiemu, który tę kolędę napisał, chodziło o ukazanie serii paradoksów: „ogień krzepnie, blask ciemnieje”, podczas gdy w tym przypadku podejrzewam raczej krętactwo. Ale krętactwo pojawia się zazwyczaj wtedy, gdy trzeba za wszelką cenę ukryć coś kompromitującego. Czyż nie to właśnie miał na myśli prezes Kaczyński, przyznając, że „nasza droga (…) jest kręta” ze względu na „okoliczności” – ale przezornie powstrzymał się od zdefiniowania tych zagadkowych „okoliczności”, a tylko zaapelował o „zaufanie”, że „nadal idziemy razem w tym samym kierunku”. To akurat może być prawdą na takiej samej zasadzie, że szczury idą w tym samym kierunku co i szczurołap-flecista, ale oczywiście każdy w innym celu. W tej sytuacji uchylmy nieco zasłonę skrywającą owe tajemnicze „okoliczności” i spróbujmy zastanowić się, w jakimże to kierunku prezes Kaczyński prowadzi zarówno tych, co mu ufają, jak i wszystkich pozostałych, to znaczy – całe państwo.
Zacznijmy od przypomnienia, że Lech Kaczyński uczestniczył w naradach w Magdalence, gdzie generał Kiszczak wraz z gronem osób zaufanych uściślał i konkretyzował ogólne postanowienia, jakie w sprawie transformacji ustrojowej w naszym nieszczęśliwym kraju podjęli Sowieciarze do spółki z Amerykanami, z ramienia których projektantem i inspektorem nadzoru był urzędnik Departamentu Stanu pan Daniel Fried, późniejszy ambasador USA w Warszawie, a obecnie znowu urzędnik Departamentu Stanu, tyle że wyższej już rangi. Jakie były szczegóły tych ustaleń – tego nie wiem, ale przypominam sobie odpowiedź, jakiej na łamach „Gazety Wyborczej” udzielił był w pierwszej połowie lat 90. Stefan Bratkowski Stanisławowi Jankowskiemu „Agatonowi”, który dziwował się, że w „wolnej Polsce” komuna nie tylko jest bezkarna, ale się panoszy. To dlatego – wyjaśnił red. Bratkowski – że w Magdalence zostały udzielone pewne gwarancje, których trzeba dotrzymywać. Te gwarancje obejmowały również scenę polityczną – że mianowicie nie zostaną na nią dopuszczeni „ekstremiści”, to znaczy – uważany za największe zagrożenie ruch chrześcijańsko-narodowy. Oczywiście wtedy zakazać wprost tego nie wypadało, bo zaraz pojawiłyby się jeszcze większe wątpliwości co do autentyczności naszej młodej demokracji, toteż ZCh-N najpierw się pojawił, ale właśnie Jarosław Kaczyński wystawił mu recenzję, że jest on „najkrótszą drogą do dechrystianizacji Polski”, wskutek czego ZCh-N wkrótce umarł śmiercią naturalną, a jego miejsce zajęło Porozumienie Centrum, próbujące zmonopolizować nie tylko „prawicę”, ale również „patriotyzm”. Porozumienie Centrum nastręczyło skołowanemu narodowi na prezydenta Lecha Wałęsę w charakterze jasnego idola, przy którym Lech Kaczyński został szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a Jarosław politykował na terenie parlamentarno-rządowym. Wydawało się, że prawa strona politycznej sceny została solidnie zabetonowana, ale stare kiejkuty miały swoje widoki, więc Mieczysław Wachowski bez specjalnego trudu całe to towarzystwo rozgonił i w wyborach w roku 1993 do rządów triumfalnie wróciła komuna w postaci SLD i PSL. Potem na fasadę wysunięta została Solidarność w postaci AWS, która w koalicji z Unią Wolności zużywała się moralnie, aż wreszcie zniknęła bez śladu w roku 2001, kiedy to ponownie zatriumfowała komuna, tym bardziej że prezydentem zaś, po przegranej Lecha Wałęsy w roku 1995, został na dwie kadencje Aleksander Kwaśniewski. W tej sytuacji niepodobna nie przypomnieć spiżowej sentencji Józefa Stalina, że w demokracji najważniejsze jest przygotowanie odpowiedniej alternatywy dla wyborców. A jak rozpoznać, czy alternatywa została przygotowana prawidłowo? Tak, że bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane.
Sytuacja z roku 1990 powtórzyła się, i to z nawiązką, w roku 2005, kiedy to prezydentem został Lech Kaczyński, a szef zwycięskiego Prawa i Sprawiedliwości wysunął na premiera Kazimierza Marcinkiewicza, by po kilku miesiącach ustąpić miejsca samemu prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, który siłą inercji na stanowisku premiera dotrwał do listopada 2007 roku, kiedy to jego miejsce zajął Donald Tusk. We wrześniu 2009 roku amerykański prezydent Obama dokonał „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, wycofując USA z aktywnej polityki w Europie Środkowowschodniej, a 10 kwietnia 2010 roku miała miejsce katastrofa smoleńska w której zginął prezydent Lech Kaczyński i 95 innych osób. Jednak w roku 2013 USA wróciły do aktywnej polityki w naszej części Europy i rozpoczęły się przygotowania do przebudowy politycznej sceny pod kątem potrzeb, jaką Stany Zjednoczone zamierzały prowadzić w tym zakątku świata. W tym celu trzech kelnerów – i tak dalej – co w 2015 roku doprowadziło do obsadzenia stanowiska prezydenta państwa przez rok wcześniej nikomu nieznanego jako samodzielnego polityka Andrzeja Dudę, podczas gdy PiS wygrało też wybory parlamentarne i utworzyło rząd z panią Beatą Szydło na czele. W grudniu przeciwko pani Szydło opozycja wysunęła wniosek o wotum nieufności, który został odrzucony, a pani premier podczas debaty uzyskała recenzję najlepszego premiera III RP – i jeszcze tego samego dnia została zdymisjonowana na rzecz Mateusza Morawieckiego, który 9 stycznia dokonał „głębokiej rekonstrukcji” rządu, usuwając z niego ministra obrony Antoniego Macierewicza, ministra środowiska Jana Szyszkę i ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego.
Dlaczego tak się stało? Oto prezydent Andrzej Duda dopuścił się wobec swego wynalazcy felonii, co pozycję Jarosława Kaczyńskiego osłabiło tak, jakby mu ktoś złamał jedną nogę. Prezydent Duda, występując przeciwko swemu wynalazcy, pozbawił się sympatii PiS, więc musiał poszukiwać politycznych sojuszników – i stare kiejkuty mu się w tym charakterze nastręczyły – ale nie za darmo, tylko za cenę głowy Antoniego Macierewicza na tacy. I prezydent Duda wywiązał się z obstalunku, co jednak wymagało aprobaty prezesa Kaczyńskiego. Dlaczego? Dlatego, że osłabiony na skutek felonii swego wynalazku prezes Kaczyński zaczął cofać się na całej linii pod naporem Niemiec i starych kiejkutów, którzy organizują awantury w kraju. W rezultacie stare kiejkuty za pośrednictwem prezydenta odzyskały wpływ na politykę państwa, a premier Morawiecki otrzymał zadanie „ocieplenia stosunków z Unią Europejską”. Sęk w tym, że owo „ocieplenie” może dokonać się poprzez wywieszenie przez Polskę białej flagi, która, gwoli udelektowania wyznawców pana prezesa, będzie przyozdobiona mnóstwem kolorowych wstążeczek, mających zakrywać bezwstydną białość. Ale to nie koniec „krętej drogi”, bo skoro pan prezes cofa się na całej linii, to warto zapytać – dokąd? Myślę, że pod żydowski parasol ochronny, który obiecał rozpiąć nad nim najnowszy przyjaciel Polski, pan Jonny Daniels. Jaką cenę Polska będzie musiała za to zapłacić? Wydaje się, że odpowiedź już znamy, a to z uwagi na proces, jaki toczy się w amerykańskiej legislaturze w sprawie ustawy JUST, jaką 12 grudnia zatwierdził amerykański Senat i która wkrótce może trafić na biurko prezydenta Trumpa. Daje ona Stanom Zjednoczonym możliwość wywierania na Polskę rozmaitych nacisków, w razie gdyby ociągała się z realizacją żydowskich roszczeń majątkowych, szacowanych na 65 mld dolarów. Realizacja tych roszczeń oznaczałaby, że Polacy za własne pieniądze zafundowaliby sobie we własnym kraju szlachtę jerozolimską. W tej sytuacji cóż innego pozostaje, jak zaufać, że to wszystko dla naszego dobra? Toteż nic dziwnego, że w przemówieniu skierowanym do uczestników ostatniej miesięcznicy smoleńskiej, prezes Kaczyński nawet nie próbował opisywać „krętej drogi” do świetlanej przyszłości, tylko apelował o zaufanie, że „idziemy w tym samym kierunku”. Ano, nie da się ukryć, że to niestety prawda.
Okazało się, że nieprzejednana opozycja została takim nieoczekiwanym zwrotem sytuacji zaskoczona do tego stopnia, że okazała się doń absolutnie pod żadnym względem nieprzygotowana, co nieubłaganym palcem wytknęły jej stare kiejkuty za pośrednictwem telewizyjnej stacji TVN, którą od początku podejrzewam o niebezpieczne związki z nimi. Najwyraźniej stare kiejkuty musiały oczekiwać, że pan Grzegorz Schetyna potrafi coś wymyślić, podobnie jak pani Lubnauer ze swoimi koleżankami z Nowoczesnej. Widać, że i u starych kiejkutów nietęgo, no ale to drobiazg w porównaniu z perspektywą, że „dobra zmiana” może zakończyć się w żydowskich objęciach.
Stanisław Michalkiewicz
Z perspektywy polskiej i kosmicznej
Koniec starego roku i początek nowego. Starożytnym Rzymianom, którzy przejętej od Greków religii nadali charakterystyczny dla nich formalizm, ta zbieżność nasunęła pomysł, że tym dniem musi opiekować się specjalne bóstwo, o obliczach skierowanych zarówno ku przeszłości, jak i ku przyszłości. Tak narodził się dwulicowy Janus, będący zarazem opiekunem wszystkich przejść, bram, drzwi i mostów. Od jego imienia wziął również nazwę pierwszy miesiąc roku: januarius. Nawiasem mówiąc, w łacińskich nazwach miesięcy odbija się historia Rzymu. Początkowo miesięcy było tylko dziesięć i dlatego wrzesień nosi nazwę „septembra”, czyli „siódmego”, październik - „octobra”, czyli „ósmego”, listopad - „novembra”, czyli „dziewiątego”, a grudzień - „decembra”, czyli dziesiątego. Poprzednie miesiące zapożyczały nazwy od imion bóstw poczynając od februariusa, który zawdzięczał są nazwę odbywanym wtedy właśnie obrzędom oczyszczającym (februa), ale te obrzędy wywodzą swoją nazwę od Feba, czyli Apollina. Nawiasem mówiąc, w czasach saskich popularny był w Polsce wierszyk wielkanocny treści następującej: „Jak Febus jasny wychodzi z podcienia, tak Jezus Chrystus z grobu, spod kamienia. Śliczna lilija w ogródku rozkwita, Panna Maryja z Jezusem się wita...” - i tak dalej. Te obrzędy poprzedzały nowy rok, rozpoczynający się w marcu, który nazwę swoją zawdzięcza Marsowi, bogowi wojny. Aprilis pochodzi od Afrodyty, maius – od Mai, a czerwiec, czyli iunius – od Junony. Początkowo pierwszym miesiącem roku był marzec i 15 marca, czyli w idy marcowe, swoje urzędowanie rozpoczynali konsulowie. Ale w roku 153 przed Chrystusem przesunięto ten termin o dwa i pół miesiąca wstecz i w ten sposób
Zanim strzelą rakietę
„Smok olbrzymi od morza
do morza się wije
Nocą widzą go w ogniu
najśmielsi lotnicy
Czarny łopoce w miastach
i na trwogę bije
Sygnał strzelił rakietę
znad pruskiej granicy.”
W naszym nieszczęśliwym kraju zapanował nastrój wyczekiwania. Najwyraźniej początek tegorocznej kampanii wrześniowej Nasza Złota Pani Adolfina wyznaczyła na 25 września, a więc już następnego dnia po wyborach, w których zamierza pokonać swego rywala Martina Schulza i objąć urząd kanclerza, który sprawuje nieprzerwanie od 2005 roku. Rzeczywiście – najpierw musi wyjaśnić się sytuacja w metropolii, żeby wszyscy wiedzieli, w jaki sposób mają robić porządek w peryferyjnych bantustanach.
O ich roli przypomniał pupil Pani Wychowawczyni, którego podejrzewam, iż jest wydmuszką francuskiego wywiadu, wymyśloną gwoli zagrodzenia Marynie Le Pen drogi na fotel prezydenta Republiki Francuskiej. Pupil powiedział, że „Polska” nie będzie „definiować Europy jutra”. Skoro już dziś znalazła się „na marginesie”, to „jutro” może nawet zostać zepchnięta w słynne „ciemności zewnętrzne”, skąd dobiega „płacz i zgrzytanie zębów”. Nasza Złota Pani Adolfina nigdy by tak szczerze tego nie wyraziła, ale prezydent Macron dopiero niedawno zaczął grać rolę prezydenta, więc jeszcze co na sercu, to i na języku. Tymczasem Nasza Złota Pani Adolfina powiedziała tylko, że w obliczu bezecnych prowokacji polskiego rządu „dłużej milczeć nie może” i przywołała do siebie niemieckiego owczarka w osobie Jana Klaudiusza Junckera, piastującego godność przewodniczącego Komisji Europejskiej. Tedy Jan Klaudiusz Juncker wyznaczył specjalne posiedzenie Komisji na 25 września, kiedy to nadejdzie czas, by z Polską zrobić porządek. Pretekstów jest kilka; po pierwsze – sprawa „relokacji” tak zwanych uchodźców, którzy napłynęli i napływają do Europy w następstwie operacji pokojowych, misji stabilizacyjnych, wojen o pokój i demokrację, a także – jaśminowych rewolucji. Wszystkie te szlachetne przedsięwzięcia wtrąciły w krwawy chaos kraje Środkowego i Bliskiego Wschodu oraz Afryki Północnej, uważane za potencjalne zagrożenie dla bezcennego Izraela. Wśród tych „uchodźców” dominują mężczyźni przed 30. rokiem życia, a więc – zdolni do walki. Ogołocenie tych obszarów z miliona, a może nawet już 2 milionów takich mężczyzn, zagrożenie dla bezcennego Izraela dodatkowo
Para z szampana o rajskim zapachu
Ajajajajajajaj! Kiedy się przyjrzymy, ile odcinków frontu politycznej wojny zostanie otworzonych w naszym nieszczęśliwym kraju już na początku września, to możemy dostać nie tylko oczopląsu, ale i serca palpitacji. Bo popatrzmy tylko: 4 września do walki o sprawiedliwość społeczną ruszają nauczyciele pod wodzą żelaznego prezesa Związku Nauczycielstwa Polskiego, pana Sławomira Broniarza, który temu związkowi prezesuje już prawie 20 lat! Warto tedy przypomnieć, że ZNP podburzał opinię publiczną również za pierwszej sanacji – wtedy w obronie pisemka dla dzieci „Płomyk”, które w marcu 1936 roku poświęcone zostało Związkowi Radzieckiemu, z okładką przedstawiającą dwie radośnie uśmiechnięte dziewczynki.
Rząd też się stęsknił
Kiedy prezydent Stanów Zjednoczonych Ryszard Nixon, który na przełomie maja i czerwca 1972 roku bawił z dwudniową wizytą w Warszawie, odjechał z Placu Zwycięstwa, gdzie wmieszał się w tłum wykrzykujący: „Ni-xon! Ni-xon!” - ludzie zaczęli się rozchodzić, żywo komentując niecodzienne wydarzenie. Szedłem za dwiema starszymi paniami i dobiegł mnie strzęp rozmowy: „Czemu się dziwisz? Naród się stęsknił!”
Tym razem nie tyle może „naród”, co koła rządowe musiały stęsknić się za jakimś sukcesem, bo szczytowi NATO w Warszawie towarzyszyła eksplozja propagandy, jakiej nie powstydziłby się nawet Maciej Szczepański. Wszystkich przelicytował „judeochrześcijański” portal „Fronda” delikatną sugestią, że wojskami NATO dowodzi... sam Archanioł Michał. Co prawda dowodzący wojskami NATO w Europie amerykański generał Curtis Scaparotti rzeczywiście na drugie imię ma Michał, ale Archaniołem chyba nie jest, a w każdym razie, nic o tym nie wiemy. Tak czy owak Warszawa stała się „stolicą świata” - co prawda tylko na dwa dni, ale w dzisiejszych czasach nie pora na grymaszenie. Przyczyną tego awansu naszej stolicy był oczywiście przyjazd amerykańskiego prezydenta Baracka Husejna Obamy.
Obama z Putinem stworzą Banderolin?
Jeszcze nie rozpoczął się oczekiwany z taką niecierpliwością szczyt NATO w Warszawie, a już nad stolicą naszego nieszczęśliwego kraju, to znaczy pardon – oczywiście najszczęśliwszego kraju na całym świecie, a w każdym razie – w Europie Środkowej – raz po raz przelatują samoloty F-16. Jak to dobrze, że nie – dajmy na to – MiG-i, czy inne Su, nie mówiąc już o – nie daj Boże! – Tu-95. No ale Tu-95 to mogą sobie latać nad Syrią, a nie nad Warszawą. Nad Warszawą to latali Niemcy i nawet skomponowali bardzo ładny marsz pod tytułem „Lecimy nad Warszawą”, ale teraz Niemcy są naszymi sojusznikami, a w każdym razie – sojusznikami naszych sojuszników, więc nie ma co snuć jakichś rozpamiętywań, zwłaszcza że te przeloty to próba generalna przed zaplanowaną na piątek defiladą, podczas której zaprezentujemy zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi naszą umiejętność prężenia cudzych muskułów. Polska jednym susem wskakuje do grona mocarstw światowych, o czym świadczy również rozmowa, jaką w cztery oczy ma przeprowadzić amerykański prezydent Obama z prezydentem Dudą. Wprawdzie strona amerykańska ujawniła, że podczas tej rozmowy prezydent Obama da wyraz swemu „zaniepokojeniu przedłużającym się sporem o Trybunał Konstytucyjny”, czyli krótko mówiąc – obsztorcuje prezydenta Dudę, ale uczyni to podczas rozmowy w cztery oczy, więc nie ma co grymasić. Tym bardziej że właśnie Sejm uchwalił ustawę o nieszczęsnym Trybunale, którą Platforma Obywatelska zamierza niezwłocznie do Trybunału zaskarżyć.
Obrońcom demokracji pro memoria
A to dopiero bolesną lekcję demokracji zafundował wszystkim cymbałom pan prezes Jarosław Kaczyński! Nie tylko cymbałom tubylczym, ale również – cudzoziemskim, których, jak się okazuje, jest cały Legion, zaś na jego czele stoją – strach pomyśleć – najpoważniejsi politycy. Jak zauważył w swoim czasie Stanisław Lem, dopiero Internet pozwolił mu uświadomić sobie, ilu jest na świecie idiotów. Tak samo i tutaj; dopiero konflikt, jaki w naszym nieszczęśliwym kraju rozgorzał na tle zagrożeń demokracji, pozwolił zobaczyć, ilu na świecie jest durniów, a przynajmniej – ilu jest hipokrytów. Rzecz w tym, że w demokracji – jak wiadomo – decyduje Większość, bo demokracja kieruje się zasadą: im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja. Jest to nic innego, jak tyrania Większości.
Tymczasem banda idiotów, z jakich składa się zdecydowana większość tak zwanych elit politycznych, nie mówiąc już o konfidentach poprzebieranych za dziennikarzy niezależnych mediów głównego nurtu, udaje, że tej prostej, niczym budowa cepa, prawdy nie pojmuje, albo – co gorsza – nie pojmuje jej naprawdę i bredzi coś o konieczności poszanowania przez Większość praw Mniejszości. Tymczasem taka konieczność nie tylko nie ma nic wspólnego z demokracją, ale wprost zasadę demokratyczną podważa, bo albo przyjmujemy za demokratami, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja, albo uznajemy jakieś prawa Mniejszości, które trzeba respektować bez względu na Liczbę. Otóż ochrona praw Mniejszości nie wynika z zasady demokratycznej, tylko z zasady nomokratycznej (nomos to po grecku: prawo), z której wynika, że słuszność Racji nie zależy od Liczby – jak chcieliby demokraci – tylko od zgodności z nie poddającymi się żadnym głosowaniom zasadami.
Wyjaśnię tę różnicę na przykładzie. Wyobraźmy sobie, że przypadkowo się złożyło, iż wszyscy posłowie na Sejm urodzili się w latach parzystych. Kiedy zorientowali się, co i jak, uchwalili ustawę, według której majątek obywateli urodzonych w latach nieparzystych podlega konfiskacie i przekazaniu obywatelom urodzonym w latach parzystych. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że Sejm taką ustawę uchwaliłby jednomyślnie, że Senat bez mrugnięcia okiem by ją zatwierdził, zaś pan prezydent Duda, nawiasem mówiąc, urodzony w roku parzystym, by ją podpisał.
Z punktu widzenia demokracji wszystko byłoby zatem w jak najlepszym porządku; ustawa przeszła jednomyślnie, oparta została na kryteriach obiektywnie istniejących i łatwo sprawdzalnych, słowem – gites tenteges. Jeśli podniosłyby się wobec niej zastrzeżenia, to nie z powodu naruszenia jakichś prawideł demokracji, tylko z powołaniem się na zasadę nomokratyczną – że nie wszystko, co Większość przeforsuje, jest praworządne. No dobrze – ale co jest praworządne, to znaczy – jaką treść powinny mieć akty prawne, by mogły być uznane za praworządne?
Na właściwy trop naprowadza nas sformułowanie języka potocznego, w jakim wspomniana ustawa byłaby skomentowana. Powiedziano by o niej, że owszem, może i jest demokratyczna, ale nie jest w porządku. To sformułowanie języka potocznego sugeruje istnienie jakiegoś porządku, który w dodatku ma charakter nadrzędny nad porządkiem demokratycznym. Podążmy tym tropem dalej; co to za porządek? Pewne światło na tę sprawę rzuca fragment książki francuskiego pisarza Antoniego de Saint-Exupery "Mały Książę". Książka ta uważana jest za literaturę dla dzieci, tymczasem zawiera bardzo poważne treści, których poznanie przydałoby się również dorosłym, zwłaszcza gdy próbują angażować się w obronę demokracji. Jest tam mianowicie scena, gdy Mały Książę odwiedza planetę zamieszkaną przez Króla, który wprowadza go w arkana sztuki rządzenia. – Jeśli – powiada Król – rozkażę generałowi, by jak motylek przeleciał z kwiatka na kwiatek, albo by zamienił się w morskiego ptaka, a generał tego nie wykona, to czyja to będzie wina? – Waszej Królewskiej Mości – odpowiedział Mały Książę. I słusznie – bo nawet gdyby generał dla dogodzenia swemu Królowi próbowałby zamienić się w morskiego ptaka, to jednak nic by z tego nie wyszło z powodu niemożności pierwotnej, obiektywnej i naturalnej. Możemy z tego wyciągnąć wniosek, że pierwszy warunek, jakiemu powinno odpowiadać stanowione prawo, to wykonalność. Prawo obiektywnie niewykonalne, nie będzie mogło wejść w życie. Na przykład gdyby pan redaktor Michnik został dyktatorem Polski i w dążeniu do podniesienia egzystencji mniej wartościowego narodu tubylczego na wyższy poziom nakazałby wszystkim latać w powietrzu, a każdą próbę chodzenia po ziemi okrutnie karałby obcięciem nóg, to zanim jakiś obywatel by go zamordował, okaleczyłby mnóstwo ludzi, natomiast żadnego nie skłonił do latania, chociaż wielu albo ze strachu, albo pragnąc podlizać się panu redaktorowi, na pewno by próbowało. Zatem prawo powinno być przynajmniej wykonalne.
No dobrze – ale kiedy właściwie jest wykonalne? Otóż prawo, bez względu na to, czego dotyczy, zawsze jest adresowane do ludzi; jak mają zachowywać się oni wobec przyrody, wobec zwierząt, wobec siebie samych – i tak dalej. Skoro tak, to prawo, żeby było wykonalne, nie może abstrahować od tego, jacy ludzie są, nie może abstrahować od naturalnych właściwości ludzi. Naturalnych – a więc takich, których nie ustanowiła żadna władza publiczna i żadna władza publiczna, nawet demokratyczna, nie jest w stanie ich uchylić. Jakie to są właściwości? Ano, ludzie mają naturalną zdolność do świadomego wybierania. Jest to bardzo ważna właściwość, nie tylko odróżniająca gatunek ludzki od innych gatunków przyrodniczych, ale będąca też warunkiem sine qua non wszelkiej odpowiedzialności. Inną ważną właściwością naturalną człowieka jest wrażliwość na piękno – z czego wynika cała kultura. Kolejną ważną właściwością natury ludzkiej jest zdolność do wytwarzania bogactwa i dysponowania nim – z czego zrodziły się cywilizacje. Ale najważniejszą właściwością, z której wynikają wszystkie pozostałe, jest życie. Mamy zatem katalog ważnych cech ludzkiej natury, które prawo stanowione powinno respektować, żeby w ogóle było wykonalne. Ale nie tylko respektować. Ponieważ są to właściwości bardzo ważne, prawo stanowione nie powinno również w nie godzić – jeśli ma dobrze służyć ludziom, a tak chyba powinno być. Skoro tak, to musimy przełożyć te właściwości natury ludzkiej na język prawa. Jeśli chodzi o życie, nie ma z tym problemu; prawo radzi sobie językowo z życiem bez trudu. Zdolność do świadomego wybierania w języku prawa nazywa się wolnością, zaś zdolność do wytwarzania bogactwa i dysponowania nim nazywa się własnością. Ciekawe, że zdolność do odczuwania piękna nie daje się przełożyć na język prawa, chociaż takie próby były podejmowane, na przykład w postaci "socrealizmu". Mamy zatem katalog praw naturalnych – bo żadnego z nich nie ustanowiła władza publiczna – w postaci życia, wolności i własności. Tworzą one porządek, z którym powinno być zgodne prawo pozytywne, by mogłoby być uznane za praworządne pod względem treści. Od razu widać, że jest to porządek niedemokratyczny, bo prawa naturalne z istoty nie poddają się żadnemu głosowaniu. Co więcej – przekonujemy się, że demokracja może być bezpieczna o tyle, o ile zakotwiczona jest w porządku niedemokratycznym, jakim jest porządek praw naturalnych.
Widać zatem, że kwik, jaki podnosi się nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju i w wielu ościennych krajach w obronie demokracji w Polsce, to lament ignorantów, którym seria "nocnych zmian" aplikowanych przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego napędza tyle strachu i jest źródłem tylu zgryzot. Szczególnie niepokojące jest to, że w pierwszym szeregu "obrońców demokracji" występują sędziowie, od których można by przecież oczekiwać zrozumienia spraw prostych, a w każdym razie – nieprzekraczających możliwości umysłu ludzkiego.
Jeśli jest inaczej, to pewnie w następstwie długotrwałej, pokoleniowej selekcji negatywnej, w której istotną, jak przypuszczam, rolę odgrywała i nadal odgrywa bezpieka, na własne podobieństwo przekształcająca III Rzeczpospolitą w organizację przestępczą o charakterze zbrojnym.
Stanisław Michalkiewicz
Smutne ćwierkanie
"Smuci mnie, gdy odrażający przestępca zaczyna wyrastać na symbol walki o prawa człowieka" – oświadczyła pani sędzia Barbara Piwnik, ta sama, która w roku 2001, jako sędzia orzekająca w sprawie FOZZ, przyjęła od premiera Millera propozycję objęcia stanowiska ministra sprawiedliwości, w następstwie czego proces w sprawie gigantycznego rabunku państwa poprzez tzw. Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, który okupująca nasz nieszczęśliwy kraj soldateska za wszelką cenę starała się umorzyć, albo przynajmniej odwlekać w nieskończoność – musiał zacząć się od początku. A kiedy już musiał, pani Barbara Piwnik, jakby nigdy nic, powróciła po krótkiej ministerialnej przygodzie miłosnej na łono niezawisłości sędziowskiej. No a teraz ją "smuci". Ano, cóż począć; jeśli następcy pani Barbary Piwnik na stanowisku ministrów sprawiedliwości w osobach pobożnego posła Jarosława Gowina i Marka Biernackiego albo prokurują ustawy, zagrażające podstawowym swobodom obywatelskim, albo te ustawy próbują realizować, albo wreszcie – jak pan prof. Marian Filar, w swoim czasie podejrzewany przez IPN o kłamstwo lustracyjne – usprawiedliwiają podrzucanie przez służby pornograficznych zdjęć do celi Mariusza Trynkiewicza rzekomą "zasadnością" takiego łajdactwa, to nic dziwnego, że w tej sytuacji, gdy pretendenci do odgrywania roli autorytetów moralnych sprawiają wrażenie kupy śmierdzącego do samego nieba główna – na symbol walki o prawa człowieka zaczyna wyrastać "odrażający przestępca", jakim niewątpliwie był Mariusz Trynkiewicz.