Zakończyliśmy Rejs Wagnera cz. 6
U progu domu
Wyłonili się obok nas z mroków nocy, oświetlili silnym reflektorem i wywołali przez radio. Płynęliśmy na silniku, prawidłowo, pomiędzy dwoma torami wodnymi, na których dziesiątki statków oczekiwało na poranne pozwolenie wejścia do Kanału Kilońskiego. Nasz jacht, maleńki w porównaniu do tych kolosów, wydał im się bezradny i może zagubiony. Desantowali dziarsko we dwóch z bardzo szybkiej łodzi, mieli groźne miny i pierwsze ich pytanie brzmiało, czy wiemy, gdzie się znajdujemy i czy mamy otwarty chart, czyli morską mapę tego rejonu. Kiedy okazało się, że naprawdę wiemy i w dodatku znamy przepisy, mimo to postanowili nam pomóc przejść przez tą statkową gęstwinę, a dyspozycje otrzymywali przez radio od kogoś, kto wpatrywał się w ekran radaru. Mieli z tym sporo kłopotów, a my – sporo zabawy. Wreszcie doszli do wniosku, że najlepiej wyprowadzić nas poza tory wodne, i spędzili z nami co najmniej godzinę. Trzeba było jakoś wykorzystać ten czas: opowiedziałem im więc historię rejsu Wagnera. Zrobiła wrażenie, nie znali podobnego przypadku w historii niemieckiego żeglarstwa. Tylko to nazwisko... Nie mogli sobie przypomnieć, skąd je znali. W prezencie dostali broszurki o wokółziemskim rejsie polskiego żeglarza, Władysława Wagnera, w języku angielskim.
Kanał Kiloński w całości leży na terenie Niemiec, zaczyna się i kończy śluzami, które chronią go przed morską falą, ma 80 mil długości i jest wystarczająco szeroki, aby mogły się minąć dwa duże morskie statki. Podpatrzmy, co o tym pisał w swoim dzienniku nasz kapitan, Piotr Cichy:
Niedziela, 9 IX
Dobrze się stało, że nie czekaliśmy, bo sensowny wiatr przyszedł dopiero po kilkunastu godzinach ciszy, nad ranem. Ale i tak dla nas było to za późno, bo już płynęliśmy w górę Elby, gdzie halsowanie, bo tego wymagał wiatr, było dla nas niemożliwe. Około godziny 17 dotarliśmy do śluzy w Brunsbüttel. Po krótkim oczekiwaniu przepłynęliśmy na drugą stronę i trzeba było znaleźć miejsce do zacumowania, ponieważ nocą ruch jachtów w Kanale jest zabroniony. Port jachtowy był za ciasny i gęsto zastawiony. Według locji można cumować też przy jednym z nabrzeży miejskich, około kilometra na wschód od śluzy. Rzeczywiście, stało tam kilka jachtów. Niestety, bandery niemieckie. Może narodowość nie ma znaczenia, a żeglarze wszystkich krajów powinni być dla siebie braćmi, ale faktem jest, że Niemcy cumowali w dość dużych odległościach od siebie, a na prośbę, żeby się trochę pozsuwali do siebie, albo pozwolono nam stanąć burta w burtę do jednego z nich, odpowiedzieli, że "tam, po drugiej stronie kanału macie miejsce". Jakieś nabrzeże tam było widać, tu nas nie chcieli, popłynęliśmy więc na drugą stronę. A może oni nie byli niemili, może tam naprawdę jest kolejne nabrzeże jachtowe… Po zacumowaniu nasze nadzieje się rozwiały. Nabrzeże należało do portu handlowego i nawet obok była brama wjazdowa z elektroniczną bramką. Szczęśliwie brama była otwarta, a my nie znaleźliśmy żadnego z pracowników portu. Kapitan jedynego cumującego tam holownika powiedział, że możemy zostać, bo tam nigdy nikt nie cumuje. Wobec tego zostaliśmy.
Kanał Kiloński
Poniedziałek, 10 IX
Noc minęła bez problemów, nikt nas nie niepokoił, poza statkiem, który zacumował w pobliżu (czyżby pierwszy od wieków?), z czego jednak nic nie wynikło. Rano nadszedł czas pożegnania części załogi. Bus z Polski tuż przed śniadaniem przywiózł kilka osób ze szczepu z Zalesia Górnego, żeby wymienić ich z białostoczanami. Schodzący z trudem i bólem opuścili pokład Zjawy, ale niestety znów nie było czasu na rozczulanie się. Szybki ształunek bagaży i odpływamy, bo do zachodu musimy przepłynąć prawie 50 mil Kanału. Nawet szkolenie nowej załogi wypadło przeprowadzić już w drodze. A żegluga przez Kanał… Jak to w kanale – wąski pas wody i często wymijające nas statki. Co dobre, to udało się wykorzystać czas na załatanie powoli przecierających się w kilku miejscach żagli oraz gruntowne wypłukanie całego pokładu z soli.
Bałtyk przywitał nas niewielką falą i lekkim zachodnim wiatrem. Słowem – sielanka. Tylko pogoda-radio, już w języku polskim, psuło humory informacją, że w ciągu najbliższych dwunastu godzin dmuchnie mocniej, sztormowo i że trzeba uważać. Ale my się nie boimy!
Ściągam od kapitana kolejny jego zapis:
Środa, 12 IX
Za nami kolejna przyjemna noc. Ale ten Bałtyk nas rozpieszczał. Stabilny wiatr z zachodu popychał nas spacerowym krokiem na północ od Rugii, a później dalej na wschód. Bez żadnych problemów przemierzamy kolejne mile. W mesie cały dzień trwają rozmowy o Wagnerze, których głównym motorem napędowym jest oczywiście Zbyszek. Krótko mówiąc wakacje, połączone z niezwykle ciekawą lekcją historii żeglarstwa polskiego. Również poznajemy ze szczegółami przebieg lutowych uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej Wagnerowi na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, na Karaibach.
Prawda jest taka, że to nie ja imponowałem młodzieży. To Wagner. Prezentacja jego rejsu, pomyślana jako propozycja gry planszowej lub nawet komputerowej, w formie piętnastostronicowego opracowania pt. "Kalendarium Władysława Wagnera 1932–1939", powstała na podstawie jego książki "By the Sun and Stars". Na pierwszych ośmiu stronach opowiedziałem o rejsie Wagnera w formie tabelarycznej, gdzie obok daty wydarzenia jest miejsce, czyli port i kraj, do którego zawinął, krótki opis wydarzeń pomiędzy poprzednim i obecnym portem i rubryka do uzupełnienia danych współrzędnych geograficznych. Na następnych stronach jest mapa świata, na której należało nanieść odwiedzone przez Wagnera porty, a dalej umieściłem rysunki przedstawiające trzy Zjawy, pierwszą na początku rejsu, i po każdej przebudowie, drugą, zbudowaną w Panamie, i trzecią, którą Wagner zaprojektował i zbudował w Ekwadorze. Trzy kopie "Kalendarium" otrzymały wachty i wszyscy byli po uszy zajęci Wagnerem. Potrzebny był jedynie mój komentarz, jakaś opowiastka o Wagnerze, o jego przygodach, o załogantach. Oni pytali, więc opowiadałem.
Śpiewali. Kiedy tylko zdarzyła się chwila wolna od wachty, a wiatr zachowywał się względnie przyzwoicie, nie huśtał za bardzo, nie wył, jak to czasem bywa, że zagłuszyć potrafi wszystko i wszystkich, moi harcerze wyciągali gitarę i – śpiewali. Różny tam był repertuar, zależy kto chwycił gitarę, każdy miał jakby swój styl. Komendant szczepu, Kamil Wojciechowski, lansował piosenki z Krainy Łagodności, poezję śpiewaną; wtórowaliśmy mu wszyscy. Magda, oficer drugiej wachty, rozśpiewywała nas szantami. A najmocniejsze głosowo, wykonujące swój repertuar a cappella, było trio w składzie: Jasiek Kamiński, wykształcony bas, Andrzej Jaworski – dobry tenor i, najlepiej pamiętający teksty, najmłodszy nasz żeglarz, Wiktor Maracewicz. Śpiewali ballady i pieśni patriotyczne. Do dziś tłuką mi się po głowie "Dobre rady pana ojca..."Jacka Kaczmarskiego, rytmiczne i melodyjne, ale tak bardzo pasujące do tego rejsu:
"Słuchaj młody ojca grzecznie
A żyć będziesz pożytecznie.
Stamtąd czekaj szczęśliwości
Gdzie twych przodków leżą kości..."
"Dalej ojcu gardło spłucz!
Ucz się na Polaka, ucz!"
Opowiadali mi o harcerstwie, jakie jest dzisiaj, o obozach harcerskich, które starają się organizować jak najdalej od cywilizacji, w leśnej głuszy, którą wciąż jeszcze można znaleźć w Puszczy Kampinoskiej, na Mazurach albo w Bieszczadach. Jadą tam co roku, budują sami polowe kuchnie, rozstawiają namioty, budują w nich prycze. Nie ma tam elektryczności, Internetu ani telewizora. Taki jest Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej, wciąż mocno tkwiący w tradycji.
Któregoś wieczoru zapytali mnie, jakie piosenki harcerskie zapamiętałem i które z nich lubiłem najbardziej. Nie mogli sprawić większej przyjemności staremu druhowi, oni je znali. Najpierw było "Płonie ognisko i szumią knieje", potem "Idziemy w jasną z błękitu utkaną dal...", było też "Jak dobrze nam"... Prześpiewaliśmy cały wieczór.
Kiedy dziś, już ponad miesiąc po rejsie, opowiadam, jak było, o tej młodzieży, z którą żeglowałem, widzę niedowierzanie wśród moich słuchaczy. "Gdzie dziś można spotkać taką młodzież?" – pytają. "W Polsce" – odpowiadam.
Wielokrotnie zapowiadany sztorm dopadł nas na progu domu. Dmuchnęło idealnie z południa, z Zatoki Gdańskiej, gdy minęliśmy Hel. Siła wiatru urosła nagle do 9 w skali Beauforta, fala podniosła się wyraźnie i "Zjawa IV" ruszyła jak rączy koń. Najwyraźniej bardzo jej się to podobało. Kapitanowi mniej. Polecił refować żagle i wspomóc je motorem. I wcale nie było łatwo. Ale ta młodzież jakby na to cały czas czekała, śmiali się, kiedy fala zamoczyła ich do pasa, wznosili radosne okrzyki, gdy Zjawa unosiła swój dziób ponad falami i raptem zapadała w dolinę, ryjąc nosem w kolejną falę. Cała załoga była na pokładzie, zmieniali się przy sterze – każdy chciał poznać smak sztormowania, co na "Zjawie IV" wcale nie jest łatwe, bo to nie tylko ster decyduje o kursie, ale najczęściej fala, która spycha jacht z wyznaczonej drogi. Ten króciutki jednodzienny sztorm był jak prezent od morza. I witającej nas Zatoki Gdańskiej.
Myślałem o Władku, o tym, że kończymy jego rejs w Gdyni, tak jak chciał. O Davidzie Walshu, którego marzenie, aby dotrzeć do Polski pod żaglami, też nie wyszło. Mogłem jedynie przywołać ich obu, jak do apelu: "Wzywam Was, kapitanie Władysławie, Davidzie... Oto kończymy Wasz Rejs do Polski!". Ogarnął mnie nastrój, o którym mężczyzna woli nie mówić, podobny jak na Bellamy Cay, 21 stycznia tego roku, gdy nad tą wysepką i nad zbudowanym przez Władka domem zabrzmiał Hymn Polski.
Była sobota, 15 września 2012 roku, dochodziła godzina druga. Usłyszałem i za chwilę zobaczyłem orkiestrę Marynarki Wojennej, tłum ludzi, szpalery harcerzy i marynarzy, mnóstwo flag. Dostrzegam fantazyjne kapelusze Bractwa Wybrzeża i widzę, że jest tam Andrzej Radomiński, któremu dostojny tytuł Mayordomus Mesy Kaprów Polskich nie umniejszył, lecz przydał bardzo wielu obowiązków w ramach Roku Wagnera – zaprzyjaźniliśmy się w działaniu.
Jest Prezydent Gdyni, Pan Wojciech Szczurek, którego sława jako wspaniałego gospodarza tego Miasta dotarła za ocean. Cenimy go głównie za powstające Muzeum Emigracji w dawnym Dworcu Morskim na Gdyńskim Wybrzeżu. Ma tam być spory kawałek poświęcony żeglarzom, a więc i Wagnerowi. A Rodziny Wagnera nie sposób nie dostrzec dzięki płomiennym kolorom włosów Olimpii, wnuczki Janka Wagnera; jest z mamą, z babcią i dwiema ciociami.
Jest oficjalna delegacja Kwatery Głównej z Naczelniczką Związku Harcerstwa Polskiego, komendanci Centrum Wyszkolenia Morskiego ZHP, prezesi Polskiego Związku Żeglarskiego, Ligi Morskiej, oficerowie Marynarki Wojennej, a pośród nich wielu starszawych już nieco Kapitanów Jachtowych Żeglugi Wielkiej, legend polskiego żeglarstwa.
Słyszymy, jak skiper uroczystości wita wszystkich i gdy rzucamy cumy na brzeg, ogłasza: "Oto, proszę państwa, harcerski jacht »Zjawa IV« zakończył Wokółziemski Rejs kapitana Władysława Wagnera".
• • •
Ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy uhonorowali swoją obecnością tę Uroczystość, reprezentowali tamtych, sprzed lat, którzy powrotu Wagnera nie doczekali.
Kto by go witał? Na pewno Prezydent Gdyni i Naczelnik Harcerstwa. Przybyliby na to przywitanie Prezes Polskiego Związku Żeglarskiego, byłaby – jak i teraz – Rodzina Władysława, witaliby go harcerze, żeglarze, marynarze i na pewno orkiestra Polskiej Marynarki Wojennej, wykonująca Hymn Morza.
Tylko jedno z wydarzeń mogło mieć miejsce teraz, a wówczas raczej nie. To otwarcie Alei Polskiego Żeglarstwa, które rozpoczyna tablica z napisem "Kpt. Władysław Wagner...".
Gdynia – Toronto, wrzesień 2012
Zakończyliśmy Rejs Wagnera cz. 4
Gdynia, 8 lipca 2012 roku
Nic nie mogło sprawić mi większej radości niż wiadomość, że w Polsce ogłoszono rok 2012 Rokiem Wagnera. Pękała jakaś niewidoczna zasłona, przez którą pamięć o Nim nie mogła się przebić. Władysław Wagner był pierwszym Polakiem, który opłynął świat pod żaglami i pod polską banderą, dokonał tego w latach 1932–39. To wszyscy wiedzą. A jeżeli nie wszyscy, to pora, abyśmy poinformowaliśmy o tym całą Polskę.
Był harcerzem, drużynowym Morskiej Drużyny Harcerskiej im. Króla Jana III Sobieskiego w Gdyni. Był pierwszym skautem, który dokonał takiego wyczynu, za co został wyróżniony nadzwyczajnym, niemalże królewskim przywitaniem na Światowym Jamboree w Szkocji, w lipcu 1939 roku.
I miał pecha: wojna zagłuszyła jego sukces. Nie dotarł do Gdyni. Pozostał w Anglii, a po wojnie nikomu w Polsce nie zależało na spopularyzowaniu jego wyczynu: był przedwojennym harcerzem i bohaterem tamtych czasów, o których PRL-owska propaganda wydawała tylko złe opinie. W tym przypadku przez wiele lat milczała, a kiedy coraz głośniej robiło się o jego wyczynie, spopularyzowano oszczerstwo, które wprowadziło spore zamieszanie, do dziś wracające w nieprzychylnych Wagnerowi środowiskach. Niestety, tu też odzywa się polskie piekiełko. Ktoś wysunął się ponad przeciętność.
Po niewątpliwym sukcesie naszego, polonijnego żeglarstwa, jakim było zorganizowanie uroczystości "Wagner Sailing Rally 2012" na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, czekaliśmy na sygnał z Polski.
To było bardzo ważne, żeby uroczystość odbyła się 8 lipca, i to dokładnie w miejscu, w którym rozpoczął się rejs Wagnera. Koordynatorem dalszego ciągu uroczystości Roku Wagnera nadal był kpt. Jerzy Knabe, komandor Yacht Club of Poland w Londynie, członek Bractwa Wybrzeża. Program, który nadszedł w maju, zapowiadał kilka wydarzeń, ale najbardziej symboliczne miało kończyć uroczystości w Gdyni: to pożegnanie "Zjawy IV" odpływającej w rejs bałtycki "Podług słońca i gwiazd", kończący się w Great Yarmouth, tam gdzie rejs "Zjawy III" przerwała wojna. I stamtąd symbolicznie zakończyć ten rejs.
Lepiej nie można było tego wymyślić...
Bo to właśnie...
...Wieczorem 8 lipca 1932 roku, w porze, gdy światło zachodzącego słońca rysuje wyraźnie kształty łodzi, masztów, lin i twarzy ludzi, trochę zatroskanych, ale radosnych, dwaj młodzi żeglarze ściskali dłonie tych, którzy przyszli ich pożegnać, przyjaciół, którzy też może kiedyś popłyną, ale jeszcze nie teraz.
Była tam Ela – siostra Rudolfa Korniowskiego, był Wiesiek Szczepkowski, bliski kolega Władka, był Czesław Zabrodzki, przyjaciel Władka i przyboczny z drużyny harcerskiej, był Gerard Knoff – szkolny kolega Władka, Pomorzanin, który też zawsze marzył o wyprawie w morze; był też brat Władka – Janek.
Oddali cumy, aby w morze wejść przed ciemnością.
Wiatru było niewiele, ale światło wieczoru wyraźnie pokazało biel otwierającego się grota i napis na rufie odchodzącego w morze jachtu: "ZJAWA" i poniżej: "Gdynia".
Cała sceneria miała się powtórzyć. Po osiemdziesięciu latach.
Od Andrzeja Radomińskiego z Bractwa Wybrzeża nadeszła prośba o pilne przysłanie na "Zjawę IV" co najmniej 300 egzemplarzy angielskiej wersji mojej broszurki, tejże samej, która była jedyną opowieścią o Wagnerze prezentowaną na WSR 2012; potrzebna była do popularyzacji Wagnera w poszczególnych portach, a miało ich być, po drodze do Great Yarmouth, osiemnaście. Pomyślałem, że sam dowiozę, bo czasu na przesyłkę pocztową już nie było.
Wieczorem 7 lipca zobaczyłem "Zjawę IV", cumującą w pobliżu gdańskiego Żurawia. Nazajutrz miała poprowadzić paradę jachtów do Gdyni. Kapitan, Piotr Cichy, ma 23 lata i... wieloletni staż na żaglowcach. Jak to jest możliwe? Ano – możliwe. Od piątego roku życia pływał na żaglowcach, których kapitanem był jego ojciec. Pewnie dowodził nimi najpierw dla zabawy, ale kiedy osiągnął osiemnasty rok życia, miał już wystarczający morski staż na stanowiskach oficerskich i pozdawane egzaminy. Przez jakiś czas był najmłodszym polskim kapitanem żaglowców, teraz – twierdzi – są już młodsi od niego. Pogadaliśmy chwilę, nagrałem krótki z nim wywiad (kiedyś sprzedam go za ciężkie pieniądze) i umówiliśmy się na dwa kolejne spotkania: jutrzejsze w Gdyni i na początku września w Great Yarmouth. Nie podejrzewałem, że tych spotkań będzie znacznie więcej.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/tag/W%c5%82adys%c5%82aw%20Wagner#sigProIde4dc7281de
8 lipca 2012 roku, niedziela, godzina 10:00
O dziesiątej rano gromadzi nas w kościele Ludzi Morza – Msza Święta w intencji Władysława Wagnera.
W pierwszej ławce współautorzy uroczystości na BVI – WSR 2012: kapitanowie: Jurek Knabe i Andrzej Piotrowski i ja – tuż za nimi. We mszy uczestniczą harcerze z komendantem CWM ZHP hm.Tomaszem Maracewiczem, członkowie Bractwa Wybrzeża z kpt. Andrzejem Radomińskim, pełniącym w Bractwie funkcję Mayordomus Mesy Kaprów Polskich; marynarze, rodzina Wagnera, wielu ludzi, którzy wiedzieli o intencji mszy. Odprawiał ją ks. Edward Pracz, kapelan Ludzi Morza oraz proboszcz i wikary. W homilii ksiądz Edward mówi o Wagnerze, o jego wielkim przedsięwzięciu i chrześcijańskim obowiązku wyznaczania wielkich i trudnych celów.
Po mszy zapraszają nas na plebanię, będzie kawa i natychmiast rusza dyskusja: jak to się stało, że Wagner musiał czekać tak długo na przypomnienie. Zwalamy na komunistów. Najprościej. Bo nie na konkretnych ludzi, którym zadziwiająco Wagner bardzo przeszkadzał.
A swoją drogą warto chyba dzisiaj zadać to pytanie: co się właściwie stało, że nagle bariera pękła, że o Wagnerze głośno. Stawia nam to pytanie Mabel Wagner, wdowa po Władysławie. Dlaczego tyle lat Władek żył w zapomnieniu. Bez trudu przypomina nazwiska tych, którzy go odwiedzili: kpt. Zdzisław Pieńkawa, kpt. Jerzy Tarasiewicz, kpt. Andrzej Piotrowski i David Walsh, załogant ze "Zjawy III". Odwiedził go też brat, Janek, który w czasach "odwilży październikowej" otrzymał paszport i pobył u brata prawie rok, ale po powrocie otrzymał zakaz chwalenia się wyczynem brata. Potem, po śmierci Władysława Wagnera nikt nie interesował się losem jego rodziny. Jeszcze rok temu, gdy dość głośno przygotowywaliśmy uroczystość na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, pisaliśmy wszędzie, gdzie należało: do Komendy Głównej ZHP, do Polskiego Związku Żeglarskiego, do Sejmu, do biura premiera, do prezydenta. Figę kogokolwiek to interesowało. Bardzo wątpiliśmy, czy dojdzie do upamiętnienia miejsca i daty.
A jednak – udało się! Niewątpliwa to zasługa Braci Wybrzeża: kapitanów Jurka Knabe i Andrzeja Radomińskiego oraz komendanta CWM hm.Tomka Maracewicza. I, zapewne, wielu innych osób, które uwierzyły, że warto.
Na cmentarzu Witomino
Około pierwszej dotarliśmy wszyscy, organizatorzy, harcerze, żeglarze, na cmentarz Witomino.
Nasi Wielcy Ludzie Morza, o niektórych już zapomniano. Ze wzruszeniem odwiedzam grób kapitana Borcharda. To jego książki zawiodły mnie na morze.
Zgodnie z ostatnią wolą prochy Władysława Wagnera dotarły tutaj w październiku 1992 roku, w miesiąc po śmierci. Zmarł na Florydzie, w Winter Park niedaleko Orlando, ale do Polski w końcu powrócił. Są tu we trzech: dwaj bracia Władek i Janek oraz ich ojciec, Walerian. Kładziemy kwiaty, wieńce... Ktoś położył wiersz:
ZJAWY
Wykwitły z marzeń, a postać przybrały
Żeglarza trudem własnym
Marzeniem, wolą i sercem nieciasnym,
Co wzięły to mu oddały.
Ta pierwsza z Gdyni, tam gdzie sztorm się rodzi
Dała mu pewność siebie
Gdy słońce, księżyc i gwiazdy na niebie
Pomogły mu kłaść kurs łodzi.
Druga, z Panamy, przy sztormach i wietrze,
Dała mu doświadczenie,
Instynkt żeglarski, Jana z Kolna tchnienie,
Siłę pewności, że dotrze.
Trzecia, z Ecuador, poczęta w zachwycie,
Dała mu sen niewyśniony;
Prawie u celu – ten niedościgniony
Pozostał na całe życie.
Ahoy, żeglarzu! Cel w porcie, bezpiecznie,
Bo w twoim sercu zawarty;
A wiatr... przewieje; sztorm będzie odparty
...Polska i Naród są wiecznie.
Brak podpisu, nie wiemy, czyj to wiersz, ale to na pewno żeglarza.
W Centrum Wychowania Morskiego – ZHP, Gdynia
O szesnastej meldujemy się w Centrum Wychowania Morskiego Związku Harcerstwa Polskiego w Gdyni, dokładnie naprzeciw "Daru Pomorza", ale wejściem zwrócone w stronę Basenu Generała Mariusza Zaruskiego.
Powoli gromadzi się spory tłumek, wiele żeglarskich znakomitości, wystrojeni w fantazyjne kapelusze członkowie Bractwa Wybrzeża, harcerze z ZHP z druhną Naczelniczką, no i kilku nas z emigracji, którzy to wszystko ruszyli na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, a więc: pan Prezydent Karaibskiej Republiki Żeglarskiej kpt. Andrzej Piotrowski z Chicago, jest kapitan Jerzy Knabe z Londynu, komandor "Wagner Sailing Rally 2012" na Trellis Bay, pojawia się kapitan Jan Zamorski z Toronto, autor znakomitej książki o niezwykłym polskim żeglarzu – Ludomirze Mączce. Rozlega się wystrzał armatni. Harcerska załoga "Zjawy IV" sprawnie cumuje tuż przy Centrum. Zaczynamy.
Ceremoniał żeglarski jest przy każdej okazji podobny: podniesienie flag, dzwon, komendy. Uroczystość prowadzą komendant CWM, hm.Tomasz Maracewicz oraz kpt. Andrzej Radomiński. W imieniu Yacht Club of Poland z Londynu przemawia kpt. Jerzy Knabe, potem o spotkaniach z kpt. Władysławem Wagnerem opowiedział kpt. Andrzej Piotrowski. Tablicę odsłonili wspólnie naczelniczka ZHP i przedstawiciel Bractwa Wybrzeża. Wykuta w brązie płaskorzeźba przedstawia Władysława Wagnera w harcerskim mundurze na tle morskich fal i napis:
Tu 80 lat temu rozpoczął rejs
na jachcie ZJAWA
WŁADYSŁAW WAGNER
Harcerz i pierwszy Polak,
który opłynął świat pod żaglami
i podpis: Polscy Harcerze,
Żeglarze i Bracia Wybrzeża,
Gdynia 8 lipca 2012
Ksiądz Edward Pracz w towarzystwie proboszcza parafii Ludzi Morza poświęcił tablicę. Wiele mistycyzmu jest w żeglarstwie, w morzu, wcale nie jest trudno znaleźć tu metaforę do życia, do różnych spraw codziennych, ale też do trudów, do zmagań i do... ostateczności. Modlitwy żeglarskie są bardzo piękne i każdy z żeglarzy wie, jak blisko jest do Boga w morskich przestworzach, tam wszystko jest w Jego rękach.
Pożegnanie "Zjawy IV"
A więc i pożegnanie odchodzącej w rejs "Zjawy IV" nie może się obyć bez modlitwy i wyświęcenia nowej harcerskiej bandery, pod którą ten jacht powędruje w wielce symboliczny rejs "Podług słońca i gwiazd" – to tytuł pierwszej książki Władysława Wagnera, którą napisał w drodze, a wydano ją w Polsce w 1934 roku. Jest to również tytuł jedynej jego książki wydanej w Stanach w 1962 roku, w której Wagner opowiedział o całym rejsie, od 8 lipca 1932 roku do września 1939 roku; oryginalny tytuł: "By the Sun and Stars".
"Wieczorem 8 lipca 1932 roku, w porze, gdy światło zachodzącego słońca rysuje wyraźnie kształty łodzi, masztów, lin i twarzy ludzi, trochę zatroskanych ale radosnych, dwaj młodzi żeglarze ściskali dłonie tych, którzy przyszli ich pożegnać, przyjaciół, którzy też może kiedyś popłyną, ale jeszcze nie teraz."
I oto jest znowu 8 lipca, wieczór, rok 2012.
Wiatru niewiele, ale światło wieczoru wyraźnie pokazało biel otwierającego się grota i napis na rufie odchodzącego w morze jachtu: "ZJAWA IV" i poniżej: "Gdynia".
Zbigniew Turkiewicz
Zakończyliśmy rejs Wagnera cz. III
Władek na Karaibach
Władysław Wagner pętlę wokółziemską zamknął 11 lipca 1939 roku, ale rejs zamierzał zakończyć w miejscu, w którym go rozpoczął: w Gdyni.
Niestety! Wojnę spędził na okrętach wojennych, eskortujących konwoje przez Atlantyk, po wojnie na polecenie emigracyjnego polskiego rządu zajął się przebywającą w Anglii polską młodzieżą, założył szkołę rybołówstwa morskiego.
Gdy do weteranów polskiej armii na Zachodzie dotarły wieści o tym, jak są traktowani przez komunistyczne władze powracający do kraju żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, postanowił nie wracać. Ożenił się z dziewczyną wychowaną, jak większość angielskich dziewczyn, w tradycji morskiej. Mabel wiedziała, czym jest morski zew, ją też "coś" gnało w świat. Na 70-stopowym jachcie "Rubikon" (dar od rodziny królewskiej) wyruszyli do Australii, Władek wiedział, że znajdzie się tam dla nich miejsce. Ale nie dojechali. Po drodze urodziła się Zuzanna (Susan) i trzeba było się zatrzymać. Brytyjskie Wyspy Dziewicze miały być na razie, ale Trellis Bay, zatoczka wysepki Beef, zatrzymała ich na lata. Tu urodził się ich syn – Michał (Michael).
Wladek, jak go tu nazywano, zbudował pierwsze na Wyspach lotnisko, pierwsze domy z kamienia i cegły, niedużą stocznię, połączenie drogowe pomiędzy wyspami Beef i Tortola, dzięki któremu lotnisko nabrało znaczenia, zorganizował szkołę żeglarską dla amerykańskich skautów, słowem wszystko, co w tym wyspiarskim rejonie miało znaczenie, a dodatkowo dostarczało miejsc pracy.
Na kolorowanych przez Mabel zdjęciach widać ich pierwszy dom położony na wzgórzu nad zatoką, wybudowali go sami, z kamieni przeznaczonych na budowę musieli wygotowywać sól morską, żeby kamienie stały się budulcem. Mabel nazwała ten domu "Tamarin", tak też jest podpisane to zdjęcie, i data – 1957.
Na półhektarowej rafie wyłaniającej się ze środka Trellis Bay wybudowali dom z zapleczem kuchennym i nazwali go klubem. Dziś do to miejsce nazywa się "The Last Resort" i jest "mekką" żeglarzy wędrujących po Archipelagu Wysp Dziewiczych.
Był znany i lubiany. Podczas wizyt, które trzeba było tutaj odbyć w ramach przygotowań do uroczystości, poznaliśmy prawie dziewięćdziesięcioletniego Obela Penna, czarnoskórego przyjaciela i wspólnika Władka.
Mieszkali do czasu, aż trzeba było zadbać o przyszłość dorastających dzieci. Wyjechali najpierw na Puerto Rico, a po latach do Stanów. Władysław Wagner zmarł w 1992 roku w Orlando na Florydzie. Tam do dzisiaj mieszka jego żona, Mabel, i ich córka, Susan. Nie opływają w luksusy.
* * *
Pomysł upamiętnienia miejsca poprzez wbudowanie tablicy pamiątkowej na Bellamy Cay rozwijał się przez kilka lat, a realnych kształtów nabrał w 2011 roku. W lutym został powołany komitet organizacyjny w składzie: Jerzy Knabe – komandor Polish Yacht Club w Londynie, Andrzej Piotrowski – prezydent Karaibskiej Republiki Żeglarskiej, Józef Aleksandrowicz – komandor Polsko-Kanadyjskiego Klubu Żeglarskiego "Biały Żagiel", komandor Polish Yachting Association of North America – Krzysztof Kamiński oraz Zbigniew Turkiewicz.
Na początku grudnia 2011 roku, podczas kolejnej wizyty na Wyspach, ustaliliśmy z miejscowymi autorytetami – wydawało się – wszystkie detale dotyczące naszego zlotu. Od tego momentu zaczęły się ostre przygotowania. Najtrudniej było ustalić ceny usług budowlanych oraz koszty poszczególnych imprez w "The Last Resort" i na brzegu zatoki przy "Cyber Cafe". Nie wiedzieliśmy, ile jachtów przypłynie, ilu polskich, czy też polonijnych żeglarzy weźmie w udział naszym zlocie, którego nazwę ustaliliśmy bodajże we wrześniu: "Wagner Sailing Rally 2012".
Trellis Bay należy do Beef Island, którą od największej wyspy Brytyjskich Wysp Dziewiczych – Tortoli – oddziela dwudziestometrowy przesmyk. Miejsce, gdzie dzisiaj jest lotnisko, służyło do wypasu krów (beef), a nad zatoczką porośniętą chaszczami wybijały się drzewa, podobne do naszej akacji, to – tamarin, ale w jakiejś endemicznej, jedynej w swoim gatunku, formie. Na brzegu zatoki stawiano szopy (trellis) służące pasterzom i rybakom. Z tych drzew, a raczej z ich gałęzi wcale nieprostych, nieraz nieprawdopodobnie pokręconych, ale również niespotykanie mocnych, uzyskiwano materiał do budowy łodzi żaglowych, jedynych swego rodzaju w rejonie Karaibów, żaglówek typu sloop, zwanych "The Tortola Boats". W 1834 roku wraz z likwidacją na Karaibach niewolnictwa, plantacje cukrowe utraciły racje ekonomiczne. Jedynym tutejszym przemysłem, który mógł podbić Karaiby, były łodzie żaglowe z Tortoli. Niewielka stocznia Władysława Wagnera rozwinęła budowę łodzi na skalę niemal przemysłową.
I oto ten dzień, 20 stycznia 2012. Wczesne popołudnie. Wpływamy do zatoki i mam duszę na ramieniu. Czy to się uda? Czy wszystko przemyślałem? Czy nie będzie jakiejś nawalanki ze strony gospodarzy? No i z naszej strony. Z niepokojem patrzę na Bellamy Cay, usiłuję wypatrzyć maszt i postument. Przez lornetkę widzę dwóch ludzi kręcących się w miejscu, gdzie powinien być, ale niczego tam nie widzę poza dwoma ludźmi. Nie pozostaje mi nic innego, jak zachować zimną krew.
Zaskoczony liczbą polskich flag, próbuję je policzyć i nagle – radość ogromna: "Husaria" dotarła na czas. Z tablicą, która odbyła niesamowitą drogę: z Nowego Jorku, poprzez Panamę, gdzie zaokrętowała się wraz z jej fundatorem, Januszem Kędzierskim, poprzez Morze Karaibskie. Jeszcze przed kilkoma godzinami słyszałem głos Tośka Kantora, jak rozpaczliwe wywoływał "Husarię" przez radio; wydawało się, że są jeszcze gdzieś daleko, że mogą nie zdążyć. Podziw budzi ten niezwykły, liczący ponad sześć tysięcy mil morskich, rejs.
Widzę załogi z torontońskiego "Białego Żagla", kilku żeglarzy z hamiltońskiego klubu "Zawisza Czarny", znajome twarze żeglarzy, z którymi od lat spotykam się na Georgian Bay i na naszym jeziorze Ontario. Kotwicę rzuca "Kedyw" z Nowego Jorku i niedaleko katamaran "Santa Maria" ze Szczecina. Coraz nas więcej.
Przy naszym prowizorycznym biurze WSR 2012 spotykam przyjaciół sprzed lat: Jacka Sołtysa – przypłynął z Baltimore, od lat uczestniczy w organizacji żeglarskich spotkań na Wschodnim Wybrzeżu "Polonia Randevous", oraz Andrzeja Gruszkę, past-komadora polonijnego nowojorskiego klubu żeglarskiego. To z nim, między innymi, przed 15 laty zakładaliśmy Polish Yachting Association of North America (PYANA). Pojawia się Krzysiek Sierant, przypłynął również z Nowego Jorku, jest – co najmniej od piętnastu lat – redaktorem znakomitego pisma polonijnego "Żeglarz".
Ruszam na Bellamy Cay. Przy miejscu na pomnik pracuje Jeff z pomocnikiem. Znamy się od miesiąca, jest pracownikiem "The Last Resort", muzykiem, barmanem, prawą ręką Bena właściciela wysepki. Jest i Ben. I jeszcze dwóch chłopaków z muzycznego zespołu. Budują postument. Właściwie już skończyli, baza pod maszt jest gotowa od dwóch dni, ławki będą gotowe jutro. Mam się nie martwić, wszystko będzie na czas. Gdzie maszt? Tam, za domem. Rzeczywiście jest. Typowy jachtowy maszt, z salingiem i linkami flagowymi. Jutro stanie na swoim miejscu, dziś beton jest za świeży. Uśmiechnięci, życzliwi i absolutnie spokojni. Żaden z nich nie ma zegarka. To tylko ja patrzę na zegarek bez przerwy, taki mój kanadyjski zwyczaj. Będę tu jutro o siódmej rano, mówię. Po co? Zdążymy.
Nie mam wyboru, wracam na jacht. I nagle przed moimi oczami wyrasta jeden z najpiękniejszych polskich żaglowców, płynie w poprzek zatoki w poszukiwaniu miejsca do zakotwiczenia. Pilnuję, żeby mi serce nie wyskoczyło z radości.
PIERWSZY DZIEŃ
Uroczystość
Oczywiście, że byłem tam o siódmej rano. Cała kelnersko-muzyczno-barowa ekipa "The Last Resort" szlifowała drewniane siedziska ławek. Wcale się mną ani moim zegarkiem nie przejmowali. Skończyli o jedenastej. W południe polakierowali ławki. Zabronili siadać. Od dziesiątej szukali odtwarzacza CD, znaleźli, odkurzony – zadziałał. Głośniki, kable, wzmacniacze. O wpół do pierwszej puszczam polskie pieśni patriotyczne. Do pomostu Bellamy Cay podpływają dziesiątki dinghi. Eleganckie żeglarskie garnitury: białe spodnie, granatowe dwurzędowe marynarki z emblematami klubów, białe koszule, krawaty... Harcerze z Nowego Jorku w mundurach. Staropolskie ubiory Bractwa Wybrzeża i paradne Karaibskiej Republiki Żeglarskiej. Większość w niebieskich koszulkach z logo "Wagner Sailing Rally 2012".
Około godziny pierwszej do pomostu podpływa łódź wiosłowa z marynarzami, którzy delikatnie przenoszą tablicę, montują ją na postumencie i zakrywają biało-czerwoną flagą. Czekamy na gości.
Janusz Kędzierski przez głośniki sprawdza obecność. Ilu nas jest? Z Nowego Jorku?! Głośny krzyk. Z Chicago?! Mniej głośny, ale słychać. Z Toronto?! Dachówki spadają z Last Resort. Z Polski?! Też głośno.
Gości honorowych przywożą na wysepkę łodzie "The Last Resort". Jurek Knabe, komandor "Wagner Sailing Rally 2012", wita ich i nas wszystkich. Na maszt, jako pierwsza, wyjeżdża biało-czerwona flaga państwowa. Nad Trellis Bay rozlega się polski hymn. "Jeszcze Polska nie zginęła..." usłyszał Władek nad swoim domem na Bellamy Cay. Był z nami, czułem to... Na maszt wyjeżdża flaga Brytyjskich Wysp Dziewiczych, rozlega się hymn "Boże chroń królową...".
Odsłaniamy tablicę, na niej napis w obu językach: "Władek Wagner 1912–1992. Pierwszy Polak, który opłynął świat w latach 1932–1939. Po wojnie zamieszkał przy Trellis Bay, nie chcąc wracać do Polski opanowanej przez komunistów. Pamięć o Nim żyje tutaj i w Ojczyźnie. 2012 Żeglarze".
Władek wprowadził jacht "Rubikon" do zatoki Trellis we wrześniu 1949 roku, gdy była otoczona chaszczami, resztkami jakichś szałasów, ale na pewno jej widok i położenie zachęciły go, by tu rzucić kotwicę na ładnych parę lat. Co go tu zatrzymało? Czy może oczami wyobraźni mógł usłyszeć hymn polski odegrany tutaj na jego cześć 63 lata później?
Koktajl na żaglowcu "Fryderyk Chopin" to cały ceremoniał. Najpierw byli podejmowani osobiście przez Kapitana oficjalni goście WSR2012, a następnie, gdy do burty "Chopina" zaczęły podpływać dinghi z załogami jachtów, uczestników WSR, na żaglowcu podawano wino i przekąski. Można było zwiedzać cały żaglowiec niemal od zęzy aż do topu masztów (na szczęście nie wszyscy mieli na to ochotę). Problemem dla wielu była sznurowa drabinka zwisająca z wysokiej burty żaglowca, łącząca pokład z rozhuśtaną falami łódeczką, różnie się też ta przygoda kończyła. Było na co popatrzeć.
Party w "Cyber Cafe"
"Welcome to the Wladek Wagner Memorial Party" – ogłaszał Jeremy Wright, właściciel "Cyber Café", zawsze otwartej na wszystkie strony świata kawiarenki, leżącej na samym brzegu Trellis Bay. Jeremy jest Anglikiem, pewnie trochę nietypowym, bo jest zawsze radosny, otwarty "na oścież" jak jego kawiarenka, z sercem na dłoni. Od początku we wszystkim nam pomagał, organizował dla nas kontakty, angażował się w rozmowy, podpowiadał, radził i częstował świetnymi drinkami. Sąsiadem "Cyber Cafe" na brzegu Trellis Bay jest "Aragon Studio", pracownia sztuki praktycznej, metaloplastyki, malarstwa i wszelakich pamiątek w bardzo dobrym guście. Placyk pomiędzy "Cyber Cafe" i "Aragon Studio" doskonale nadaje się na duże party i zapewne często do tego służy. Na placyku oraz w wodzie umieszczono, sporządzone przez "Aragon Studio", dwumetrowej średnicy ażurowe kule z metaloplastyki, obrazujące tancerzy, wnętrze jest puste i służy jako wielkie palenisko.
Proszę o odrobinę wyobraźni (tych, którzy tam z nami nie byli): karaibska muzyka na żywo, ogień płonący w kulach na wodzie, kolorowo wystrojeni tancerze na szczudłach (tańce karaibskich duchów), noc, ciepło, w zatoce widać światła jachtów... i my, tańczący, gadający, drinkujący, rozbawieni. Do tego świetna kuchnia i... tak do rana.
DRUGI DZIEŃ
Żeglarska msza
Polski ksiądz o. Andrzej Szorc – redemptorysta przypłynął do nas promem z wyspy St. Croix. Jest jednym z czterech lub pięciu polskich misjonarzy w Basenie Morza Karaibskiego i było to wielkie wyróżnienie i szczęście, że to właśnie jemu przypadło celebrowanie eucharystii dla polskich żeglarzy i dla Wagnera, na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, w miejscu jakże odległym od Polski, a jakże z Polską związanym.
Parada Polskich Jachtów
Bryg "Fryderyk Chopin" rzucił kotwicę na zewnątrz zatoki. Kolumna jachtów formuje się za "Husarią". Z zatoki wypływaliśmy obok siebie, za sobą, w większości jachty w gali banderowej, całe załogi na pokładzie, wszędzie radość i zdumienie, kiedy zobaczyliśmy, że ten sznurek polskich jachtów ma ponad kilometr długości: gdy pierwsze jachty opływały "Chopina", ostatnie jeszcze z zatoki nie wypłynęły. Na STS "Fryderyk Chopin" też było świątecznie: udekorowany w galę banderową, z całą załogą na burtach, witał każdy jacht rykiem syreny i flagowym salutem. Machamy do siebie, krzyczymy, wszyscy wzruszeni, bo nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dzieje się coś niezwykłego: tak daleko od Kraju, i tak wielkie żeglarskie świętowanie.
"Fryderyk Chopin" nabierał rozpędu, goniliśmy go może przez kwadrans, jeszcze raz usłyszeliśmy syrenę i – oni popłynęli do domu, a my z powrotem na naszą Trellis Bay.
Do zobaczenia 8 lipca 2012 roku w Gdyni, w miejscu, z którego przed osiemdziesięciu laty Władysław Wagner wyruszył w ten Wielki Rejs.
Zbigniew Turkiewicz
Dalszy ciąg opowieści o Wielkim Rejsie Wagnera już za tydzień