Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji
Skwer Ks. Kard. S. Wyszyńskiego 9
01-763 Warszawa
Przewodniczący Rady
P. Jan Aleksander Dworak
Szanowny Panie Przewodniczący,
Kongres Polonii Kanadyjskiej, reprezentujący Polonię kanadyjską, zwrócił się do Pana Przewodniczącego listem z dnia 27 lutego 2012 r. w sprawie decyzji KRRiT o nieprzyznaniu fundacji Lux Veritatis dla Telewizji Trwam koncesji na multipleksie cyfrowym. Jak dotąd nie otrzymaliśmy od Pana żadnej odpowiedzi na nasz list. Sprawa koncesji dla Telewizji Trwam została podniesiona ponownie przez szeroką reprezentację środowiska polonijnego podczas ostatniego 42. Walnego Zjazdu KPK. Zjazd, wyrażając wolę wszystkich organizacji polonijnych, mocą uchwały zjazdowej, zobowiązał Zarząd Główny do ponownej, zdecydowanej interwencji w tej sprawie.
Oto treść uchwały Walnego Zjazdu KPK:
Wyrażamy zaniepokojenie przedłużającym się procesem przyznania Telewizji Trwam miejsca na platformie cyfrowej.
Uważamy za niedopuszczalne przeprowadzenie w Sejmie i Senacie RP zmiany w ustawach podnoszących wysokość opłat do pułapu, który praktycznie eliminuje mniejszych i niekomercyjnych nadawców. Po raz kolejny zwracamy się do Sejmu, Senatu oraz Prezydenta RP o uznanie praw wolnych mediów, zgodnie z Konstytucją RP i wolą milionów rodaków.
Powtarzając argumentację z naszego poprzedniego listu, uważamy, że decyzja wykluczająca Telewizję Trwam narusza zasady pluralizmu medialnego i obowiązującego w RP prawa. Katolicy w Polsce mają konstytucyjnie zagwarantowane prawo do własnych, katolickich mediów w imię zasady równości wobec prawa i sprawiedliwości społecznej. Negatywna decyzja KRRiT zasadom tym zaprzecza i jest przez Polonię w Kanadzie postrzegana jako ukryta forma eliminowania katolickich mediów.
Pragniemy również podkreślić, że Telewizja Trwam ma ogromną rzeszę zwolenników i odbiorców poza granicami Polski, w tym w Kanadzie.
Zarząd Główny Kongresu Polonii Kanadyjskiej zobowiązany przez naczelną władzę Kongresu, jaką jest zgodnie z naszym Statutem Walny Zjazd delegatów, zwraca się ponownie z apelem do KRRiT o zmianę tej krzywdzącej środowisko katolików decyzji. Przekazujemy również wyrazy polonijnej solidarności z apelami Rady Konferencji Episkopatu Polski, Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, środowisk katolickich oraz ogromnej rzeszy Polaków.
Z poważaniem
Teresa Berezowski
Prezes ZG KPK
Do wiadomości:
Kancelaria Prezydenta RP
Marszałek Sejmu
Marszałek Senatu p. Bogdan Borusewicz
Ambasada RP w Kanadzie - J.E. Zenon Kosiniak-Kamysz
Telewizja Trwam
Tam już mnie nie ma [3]
Spędziłem tam siedemnaście dni i nocy. Pozostawiłem puste łóżko i wolny pokoik dla następnego entuzjasty przestworzy. Lekarz, który mnie prowadził, pięćdziesięcioparoletni dr Senny, zaprosił mnie na oglądanie w jego komputerze zdjęć, jakich nigdy przedtem nie miałem okazji zobaczyć. Druga taka okazja trafi mi się pewnie kiedyś po latach, gdy jako duszek wpadnę na ziemię pooglądać doczesne szczątki.
X wystawa polsko-kanadyjskiego klubu numizmatyków i filatelistów "Troyak"
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/tag/Polonia%20w%20Kanadzie?start=810#sigProIdd7116ed594
Już po raz dziesiąty polscy numizmatycy filateliści i kolekcjonerzy precjozów spotkali się na dwudniowych targach-wystawie, organizowanych w Centrum Kultury Polskiej im. Jana Pawła II w Mississaudze. Przybyli też goście, wśród nich znany ekspert z Polski Janusz Parchimowicz, a także bohater Powstania Warszawskiego, kawaler Orderu Virtuti Militari, 94-letni dzisiaj Stanisław Milczyński.
Tematem przewodnim tegorocznych targów była postać wielkiego kanadyjskiego pioniera i inżyniera, żołnierza powstania listopadowego,
sir Casimira S. Gzowskiego – gubernatora prowincji Ontario w latach 1896–1897.
Klub "Troyak" działa w Kanadzie od 26 listopada 2002 roku, założony przez Janusza Machulca i Ignacego Kanię. Zrzesza miłośników numizmatyki, filatelistyki, medialierstwa i falerystyki.
Na 10., rocznicowej wystawie i targach swoje zbiory prezentowali m.in. Marek Adamski – hasła propagandowe na całostkach polskich; Zygmunt Borowski – znaczki świata; Andrzej Czajkowski – papież Benedykt XVI, koperty i całostki; Wiesław Grzesicki – wolne miasto Gdańsk na monetach; Stanisław Korzępa – znaczki z papieżem Janem Pawłem II; Janusz Machulec – K. Gzowski. J. Żurakowski i "Solidarność".
W rogu sali przy stoliku dzieci mogły sobie nieodpłatnie zabrać wiele ciekawych znaczków, aby rozpocząć kolekcję.
O ocenę tegorocznych targów zwróciliśmy się do Stanisława Korzępy, sekretarza Klubu "Troyak".
Goniec: Jaki jest temat wystawy w tym roku?
St. Korzępa: Temat wystawy to sławni Polacy w Kanadzie – Kazimierz Gzowski, którego 200. rocznicę urodzin obchodzimy, a także mamy tutaj wypożyczoną od Federacji Polek w Kanadzie wystawę Polish Spirit prezentowaną już podczas Dnia Polskiego w Royal Ontario Museum. Przedstawia właśnie wielkich Polaków. No i mamy znaczki i monety przedstawiające wielkich Polaków znanych w Polsce – Jana Pawła II, marszałka Piłsudskiego, Jana Matejkę, Kazimierza Wielkiego...
– A Roman Dmowski?
– Roman Dmowski nie wchodzi, bo koncentrujemy się na najważniejszych osobach.
– Czy tak samo jak w roku ubiegłym jest tutaj przedstawiciel mennicy polskiej?
– W tym roku nie mogli przyjechać, mamy z Polski stałego gościa Janusza Parchimowicza, który przyniósł najnowsze polskie albumy – prezentuje je tutaj.
– Bije się coś w tym roku?
– Bije się też, jak co roku bijemy żeton, specjalnie przygotowany z tej okazji – wielcy Polacy, i tam jest też podobizna Kazimierza Gzowskiego.
– Widzę stałe twarze, a jak w tym roku z frekwencją?
– W tym roku jest może nieco mniej wystawców, będziemy się starali w przyszłym roku trochę to rozszerzyć. Jest stały wystawca, pan Grzegorz Waśniewski – "Piłsudski", jest kilku kolekcjonerów i oczywiście są dilerzy, dzięki którym mamy opłaconą na dwa dni salę.
W ubiegłym roku była to impreza dwudniowa i w tym roku jest podobnie, zależy nam na tym, żeby targi na stałe weszły do polonijnego kalendarza.
– A co z "Małym Troyakiem", rozwija się?
– "Mały Troyak" liczy kilka osób, trudno dokładnie powiedzieć, na jakim to jest poziomie, ale wczoraj na przykład przyjechali z London w Ontario ludzie z dziećmi. Rodzice chcą zaszczepić zbieranie polskich znaczków i polskich monet, żeby wprowadzić w polski temat i poznawać przez te monety historię kraju.
O wrażenia poprosiliśmy też znanego polskiego eksperta, Janusza Parchimowicza.
Goniec: Co jest takiego ciekawego w kanadyjskim kolekcjonerstwie, czy Klub "Troyak" jest wyjątkiem, jeśli chodzi o Amerykę Północną?
– Myślę, że to jest wyjątek w skali światowej, a nie tylko amerykańskiej, i szczerze mówiąc, jak co roku przyjeżdżam, to koledzy zawsze wynajdą jakąś okoliczność, która jest myślą przewodnią wystawy.
– Można promować Polskę i polską historię?
– Przede wszystkim o to chodzi. W tym roku część wystawy jest poświęcona Kazimierzowi Gzowskiemu i szczerze mówiąc, to jest bardzo cenne, że ktoś takie tematy odnajduje i popularyzuje.
– Czy w Polsce ktokolwiek wie, kim był Kazimierz Gzowski?
– Myślę, że nie. Zamieszczamy w polskiej prasie fachowej, numizmatycznej reportaże z tej wystawy, więc gdzieś tam udaje się pewne wiadomości przemycić. To bardzo ciekawa inicjatywa. Jestem pełen podziwu, oni to robią już 10 rok. Klub trwa już 11 lat. Widać po frekwencji; dużo jest ludzi, którzy wiedzą, po co tu przychodzą, ale też bardzo dużo ludzi przychodzi z ciekawości, dużo ludzi pyta, podchodzimy do tych gablot, opowiadamy, o co chodzi, tak że uważam, że jest to bardzo cenna inicjatywa.
Na sali spotykamy wystawców, p. Henryka i Leszka (na zdjęciu), kolekcjonerów z Klubu "Troyak". Pan Henryk jest w klubie od 8 lat.
– Skąd pasja?
– Jeszcze z Polski.
– Co się zbiera?
– Monety, odznaczenia wojskowe. Nie dowierzałem, że w Kanadzie można łatwiej zbierać polskie monety czy banknoty niż w Polsce. Więcej było tego po prostu wywiezione. Na temat zbieractwa moglibyśmy gadać nocami, bo to jest temat rzeka.
– Ale pewnie, jak grzybiarze, kolekcjonerzy tych prawdziwych tajemnic nie zdradzają?.
– Zgadza się...
Dziękujemy Klubowi "Troyak" za zaproszenie i życzymy wielu sukcesów!
(ak)
Forum z nr. 9/2013 Słabiutka i drżąca
Był okres, gdy Krzyżacy stanowili dla Polski i Litwy olbrzymie zagrożenie, śmierć Kazimierza Wielkiego i dynastyczne układy wyeliminowały resztę Piastów ze starań o koronę. Polską królową była młodziutka Jadwiga i wtedy padła propozycja zawarcia unii z Litwą, poparta ślubem Jadwigi z Jagiełłą, co skutkowało wzrostem szans w walce z Krzyżakami. Unia Polski z Litwą przyniosła spodziewane efekty, wroga pokonano, długi okres unia spełniała swoje zadanie.
Po pierwszej wojnie była szansa na ponowne połączenie, ale propaganda doprowadziła do różnicy interesów, jedność przefrymarczono, silne państwo w centralnej Europie wrogom nie było potrzebne, sprawdzony pomysł przodków, który wytrzymał nawet okres rozbiorów, roztrwoniono, mimo wysiłków Piłsudskiego rozpadła się unia, a po dwudziestu latach Polska i Litwa straciły niepodległość. W okresie międzywojennym Józef Piłsudski w jednym z rozkazów przepięknie określił Polskę z 1918, była "słabiutka i drżąca", potrzebowała odbudowy, opieki... Upłynął szmat czasu i znowu mamy Polskę w stanie krytycznym, potrzebującą pomocy. Nie na darmo tylu kiepskich historyków egzystuje w rządzie, powtórka z czasów saskich jest książkowa, nie było potrzeby niczego udoskonalać, wystarczyła likwidacja armii, nauki, przemysłu, a przy władzy właściwe osobniki i wszystko pracuje, analogia wyjątkowa, a wszystko jak kiedyś przed zaborami.
Wygląda, że przyszedł czas na powrót PiS-u, Jarosława Kaczyńskiego, że Antoni Macierewicz znajdzie w tym układzie swoje miejsce, mimo że wuwuzele urabiają o nim opinię jako identycznego z Niesiołowskim, Kucem, Bydłoszewskim, ale ja nigdy p. Antoniego Macierewicza w stanie takiego jak wyżej wymieniony upadku nie widziałem, różnica cywilizacji i klasy jest ogromna. Obłudę dzisiejszą można chyba porównać z czasami saskimi, nawet lata rozbiorów nigdy nie doprowadziły do takiej moralnej nędzy, za przeproszeniem polityków mamy jakby wziętych z łapanki wśród dozorców, dworaków, cwelebrytów (przepraszam dozorców), trzeba nie mieć godności i szacunku dla siebie, by popierać Grodzką, Środę, Nałęcza, Nowicką, Wałęsę, Gronkiewicz czy Biedronia. To właśnie te i podobne środowiska promują walkę z polskim przemysłem, narodem, historią, finansami i patriotyzmem, oni spowodowali masowe wyjazdy, szukanie chleba za granicami... ale jeżeli w Polsce szans na pracę nie ma, otworzenie firmy to droga przez mękę, to znowu stoimy nad przepaścią, ale popędzają nas do przodu, euro pociągnie nas za sobą na dno, nie bez powodu przyznano nam jakieś ochłapy w Brukseli, mają nam pomóc w podjęciu decyzji przystąpienia do euro... no i będzie tragedia.
Myślę, że powinniśmy starać się o "utrudnianie" sobie życia, eliminując wszelkie karty płatnicze, powrócić do posługiwania się gotówką w interesie naszym i przyszłych pokoleń, nie może być zgody na kontrolowanie całych społeczeństw, śledzenie, podsłuchiwanie, a do tego wszystko zmierza. Osobiście jak zarazy staram się unikać posługiwania kartami, podawania choćby kodu pocztowego, ale mimo to widzę, że informacje przenikają, chętnych do dzielenia się informacjami jest wielu, te środowiska tak mają... mało przeżyli.
Wdzięcznym tematem są próby odtworzenia Ruchu Narodowego, wszyscy podpierają się Dmowskim, ale rozmywa się wszystko ilością i jakością chętnych do przewodzenia, a to akurat świadczy o ustawicznym podstawianiu nogi... Bubel, Giertych, JKM, Ziemkiewicz i cały tabun innych, brak zgody, rozbici i ośmieszający się nawzajem, a to na pewno nie pomaga. Identyczne rozbijackie działania od lat podejmowane są względem PiS-u, istnieje potrzeba rozbicia opozycji, czyli przeciwnika, srulonowi nie są potrzebne ani PiS, ani Ruch Narodowy, stanowią dla srulonu zagrożenie.
Jako naród powinniśmy pozbyć się nawyków buntu z okresu rozbiorów i okupacji, musimy uczestniczyć w polityce i wyborach, jesteśmy w stanie odbudować Polskę, wyrwać ją z "opiekuńczych" uścisków sąsiadów i wewnętrznych sprzedawczyków, dopiero wtedy mamy szansę, że na drugą kadencję nie wybierzemy tego samego niedorajdy. Polska i Litwa razem stanowiły siłę, gdy współpracowały na równych zasadach z trochę różnymi obowiązkami, identycznie jak w małżeństwie, przy wspólnocie interesów stanowi monolit, całość, interesy muszą być wspólne, nie wmawiane sobie osobno.
Jest błędem, gdy jedna ze stron przejmuje większość obowiązków i zarazem zgadza się na coraz większą ilość coraz głupszych wybryków... a coś podobnego zaszło w unii Polski z Litwą. Gdzieś był błąd... (???). Pomoc w walkach na wschodzie z inspiracji Litwy doprowadziła do odkładania spraw Pomorza i Śląska... od wieków są grupy inspirujące Polskę do takiego dziwnego postępowania, podpowiadaczy reprezentujących interesy obce, krzyżackie, pruskie, germańskie. Za politykę biorą się często osoby nie mające swojego zdania, nie umiejące patrzeć, nawet liczyć, ale czujące potrzebę słuchania podszeptów różnych anonimowych, masońskich koterii. Przepiękne są wspomnienia życia i walk na terenach wschodnich, Kresach, ale przykra jest świadomość, że o Śląsku, Pomorzu na pewno nie zapominano, ale odkładano na później. Nie wolno ulegać podszeptom ze Wschodu czy Zachodu i trzeba trzymać pod kontrolą, czujące się coraz bardziej pewnie, anonimowe działające wewnętrzne środowiska, w tym akurat wypadku kontrola być musi.
Janusz Sierzputowski
Cambridge, 17 lutego 2013
PS Obaj w jednym czasie, Dmowski i Piłsudski, trzeba się ich działaniom dokładnie przyjrzeć, warto. Pakt fiskalny dokładnie się wpisuje w działania Bismarcka, a Polacy powinni się cieszyć... (???).
Sankami na ryby
No kto by pomyślał, że podstarzały, łysiejący chłop z brzuszkiem będzie się bawił sankami. A jednak! Przez cały tydzień moje myśli uciekały do weekendu i sanek. Na marginesie dygresja-pytanie: jak po polsku powiedzieć weekend? Nie pamiętam tego terminu z dzieciństwa, bo gdy byłem szczeniakiem, mieliśmy tak zwane pracujące (czyli po polsku "robocze") soboty i wolne niedziele.
"Praca" w soboty polegała na noszeniu kwiatków pod pomnik patrona szkoły – jakiegoś bohatera, co to się "kulom nie kłaniał", ale za to miał problem z alkoholem. Fajna praca – spacer przez park i odstanie kilku chwil w pełnej powagi ciszy.
Wkrótce jednak tych roboczych sobót było coraz mniej i przez pewien czas miałem wolne i soboty, i niedziele. Musiało mi podświadomie brakować tej atmosfery podniosłości towarzyszącej składaniu kwiatów przed pomnikiem Świerczewskiego, bo zostałem ministrantem, więc miałem wolne tylko soboty – niedziele wypełniły się nowymi obowiązkami. Chyba już bliższe mi "Wochenende" niż "weekend". Zabawne, w jaki sposób słowo zakradło się niepostrzeżenie do języka i raczej na dobre w nim już zostanie.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/tag/Polonia%20w%20Kanadzie?start=810#sigProId87dab5ba8c
Tak czy inaczej, cały tydzień wyczekiwałem czasu, kiedy znów będę mógł pohasać na sankach. Sanki to nie zwyczajne sanki, ale skuter śnieżny Yamaha Bravo 250 i jakoś tak się składa, że co tydzień mam okazję poszaleć nim (w granicach rozsądku) na zamarzniętym jeziorze.
Tutejsza szkoła ma widać rozsądniejszych kierowników niż dwie poprzednie, skoro ktoś pomyślał o tym, by zapewnić nauczycielom dostęp do tego rodzaju sprzętu.
Pisałem już, że najgorszym wrogiem na północy nie są trudności w uczeniu indiańskich dzieci przyzwyczajonych do swobody i robienia, co im się podoba.
Nie jest nim brak materiałów i pomocy szkolnych ani chłód i wysokie ceny żywności, tylko najzwyczajniejsza w świecie nuda.
W tym roku naprawdę nie szczędziłem wydatków, by zapewnić sobie tutaj atrakcyjny pobyt – przytargałem tu łyżwy, narty biegowe, rakiety śnieżne, x-box i dziesiątki gier, telewizor i zewnętrzny dysk twardy, na którym jest ponad dwa tysiące filmów. Mam karabin, książki, gry planszowe, dostęp do Internetu.
Gotuję co dwa, trzy dni, sprzątam co tydzień, robię kursy doskonalenia zawodowego przez Internet, pisuję do "Gońca", planuję lekcje i sprawdzam prace uczniów. Słucham muzyki, medytuję, ćwiczę ciało i ducha. Słowem, staram się być zajęty cały czas, ale i tak są chwile, gdy jest bardzo ciężko, jak na przykład w zeszły tydzień.
Po całym tygodniu bardzo ciężkiej pracy – uczyłem codziennie, po czym miałem szkolenie od 18. do 21., a potem jeszcze musiałem zrobić zadania na mój internetowy kurs – przyszedł w końcu wyczekiwany piątek. Też wypełniony zajęciami, bo i szkoła, i pchli targ zaraz po lekcjach (czyli noszenie stołów tam i z powrotem), a potem siatkówka aż do 22. Wróciłem do domu, usiadłem przy stole i ogarnął mnie smutek, że chciałoby się jakoś ciekawie zmarnować trochę czasu, a tu nie ma jak. Sklepy pozamykane, restauracji nie ma, no bida.
Na szczęście nazajutrz wybrałem się "na sanki".
Pojechaliśmy sankami we trójkę na ryby. Prócz mnie wybrał się jeszcze jeden biały nauczyciel i miejscowa nauczycielka, Indianka. Zawsze to dobrze mieć miejscowego przewodnika, który zna dobre miejsce na łowienie ryb. Znajomy z pobliskiego rezerwatu narzekał niedawno, że gdy udał się z synami w swoje ulubione miejsce, to "ryby nie chciały brać" – w czterdzieści minut złowili zaledwie 32 sztuki.
Pokrzepiony tą opowieścią radośnie sunąłem swoimi sankami za naszą indiańską przewodniczką. A to się będzie działo! – myślałem.
Istotnie – najpierw zgubiłem rękawiczkę, próbując nakręcić film z jazdy sankami, potem mój kolega zgubił okulary, następnie przez prawie pół godziny nie mogliśmy uruchomić świdra (auger), potem we trójkę musieliśmy na nim "wisieć", bo lód gruby jak co złe i bardzo ciężko się wierciło, a na koniec złapaliśmy tylko jedną rybę. Na dodatek był to szczupak, i to dosyć mały. Aż mi żal było boczku, którego użyłem jako przynęty.
Na szczęście ludzie w tutejszym rezerwacie są mniej rozpieszczeni niż ci w poprzednich i zgodnie ze słowami towarzyszącej nam Indianki "wszystkie ryby jedzą".
Pamiętam swój tekst z pierwszego rezerwatu, w którym opisywałem łowienie ryb spod lodu przy pomocy sieci. Dziwiłem się wtedy, że z kilkudziesięciu złowionych ryb większość została z pogardą wyrzucona – w tym szczupaki i miętusy (burbot). Można sobie o tym poczytać w tekście sprzed dwóch lat w cyklu "Dwa światy" – odcinek 10.
http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/goniec-u-indian/goniec-nr-5-2011.html
Tym razem jednak "jobeesh" (miejscowa nazwa szczupaka) znalazł amatora. Koleżanka z pracy ponoć go uwielbia.
Cieszyłem się, że mogłem jej dać tę rybę, bo wcześniej dostałem od niej całkiem spory kawałek mięsa z łosia (łosiny?). Co prawda jakieś takie ciemne, ale i tak się zjadło. Wrzuciłem z boczkiem, cebulą i czosnkiem w brytfankę, dodałem nieco musztardy, podusiłem osiem godzin i jest potrawka jak się patrzy.
Z resztą boczku próbowaliśmy się zasadzić właśnie na miętusa. Co prawda Indianka przewidziała, że nic z tego nie będzie, bo i pora roku, i dnia za wczesna i miejsce nie to, co trzeba, ale co tam – piękna, słoneczna pogoda, cisza i spokój. Można siedzieć godzinami i machać wędziskiem.
Czas "umilały" nam opowieści Indianki, głównie o jej burzliwym życiu osobistym. Mój kolega nie wiedział, gdzie oczy podziać, widać było, że doświadczył kulturowego szoku. Ja też zamilkłem, bo nijak było to skomentować, a własnymi historiami nie chciałem się dzielić, wiedząc, że ludzie tu bywają mało dyskretni i z opowiedzianej dla żartu historii potrafią zrobić nie lada sensację.
Indianka musiała się zreflektować, że coś jest nie tak, bo rzuciła na zakończenie "Dużo w tym dramatyzmu, czyż nie?" co łatwo było skwitować pełnym zrozumienia mruknięciem, po czym rozmowa przeszła na bardziej neutralny grunt – polowanie.
Indianka zaczęła opowiadać niestworzone historie, próbując zrobić na nas wrażenie, ale biedaczka nie wiedziała, że primo: w dzieciństwie jednym z moich ulubionych bohaterów literackich był mości Zagłoba – łgarz jakich mało, a secundo (jak kto woli "po drugie primo"): nie jest to mój pierwszy rok w rezerwacie i że się już podobnych (i lepszych) historii nasłuchałem.
W związku z tym każdą jej historię komentowałem stwierdzeniem "no tak, oczywiście w to wierzę, bo mojemu znajomemu też się to wydarzyło, tyle że na dodatek..." i tu dorzucałem swoją jeszcze bardziej nieprawdopodobną historię. Przypominało to nieco licytację, w której powoli zaczynałem brać górę, co zaczynało Indiankę denerwować, więc zakończyłem sprawę, mówiąc, że wspaniale byłoby się od niej nauczyć sztuki polowania, tropienia zwierząt i szukania leczniczych roślin. Było, nie było jej pokolenie jest ostatnim, które mieszkało "w lesie". Dopiero z rozpoczęciem szkoły zamieszkała w wiosce – wcześniej przemieszczała się z rodzicami lub dziadkami od szałasu do szałasu, zastawiając sidła i wnyki i sprawdzając wcześniej zastawione. Dopiero na lato, lub po upolowaniu łosia, wracało się do wioski.
Spojrzałem na rozpościerające się przede mną wielkie jezioro. Pomyślałem o tych wszystkich niezbadanych zatoczkach, wyspach, rzekach łączących jedno jezioro z drugim. Pomyślałem o niezmierzonym ogromie otaczającego mnie lasu, o bogactwie zamieszkującej go zwierzyny. O leczniczych roślinach, o których zachodnia medycyna ciągle nie ma pojęcia i o których wiedza przepada z każdym dniem. O tym, jak swobodnie można oddychać, mając rozpostarte nad sobą gwiaździste niebo, wokół siebie dziewiczy las i czyste jeziora. Owszem, również ciężka, mozolna praca, a czasami głód i chłód. Potem pomyślałem, ile "dobrego" przyniosło Indiance cywilizowane życie – agresywni partnerzy nadużywający alkoholu, pobicia, nałogi, choroba nowotworowa, marnowanie życia nad głupotami z Internetu... Może byłoby lepiej zostać w tym lesie.
Aleksander Borucki
Północ Ontario
Informacja – dezinformacja czyli o wprowadzaniu w błąd
Na pierwszej stronie polonijnej gazety zwraca uwagę tytuł: "Polska i USA bez podwójnego opodatkowania". Z treści krótkiego komunikatu wynika, że została podpisana polsko-amerykańska umowa podatkowa, którą próbuje się przedstawić jako sukces polskiego Ministerstwa Finansów.
Poprzednia umowa została podpisana w epoce wczesnego Gierka, w roku 1974.
Od tego czasu zmieniło się wiele, poprzedni system zbankrutował, Polska jest nie tylko krajem o wolnym rynku (no może nie do końca), ale także sojusznikiem Stanów Zjednoczonych (albo i nie jest, można bowiem snuć domysły, że dla potężnej Ameryki jesteśmy li tylko wyłącznie pożytecznymi durniami!). Pchamy się za Amerykanami w każdą awanturę, nie otrzymując nic w zamian; zero, nul.
Witajcie, wschodzące gwiazdy!
Salute to the Rising Stars
Koncert finalistow
Koncert Toronto Simfonietta Macieja Jaskiewicza
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/tag/Polonia%20w%20Kanadzie?start=810#sigProId2c49ff974e
Gdy przeprowadzaliśmy się do Toronto i mój mąż oglądał mieszkania do wynajęcia, pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy, że jedno z nich było zlokalizowane dokładnie naprzeciwko St. Michael's College School – szkoły, w której 23 lutego odbył się koncert zwycięzców i finalistów 7. Toronto Sinfonietta Concerto Competition.
35-osobową orkiestrę Toronto Sinfonietta prowadzi Maciej Jaśkiewicz, który poprzez organizację corocznych konkursów od 2006 roku, stara się wspierać rozwój młodych muzyków. Na przestrzeni lat można zaobserwować rosnące zainteresowanie konkursem, który obecnie przyciąga największą liczbę uczestników, wpisując się na stałe w kalendarz wydarzeń związanych z muzyką klasyczną. Młodzi grający na skrzypcach, wiolonczeli, fortepianie i instrumentach dętych drewnianych konkurują ze sobą w dwóch grupach wiekowych: poniżej 16 lat i od 16 do 19 lat.
Wśród zwycięzców tegorocznej edycji znalazła się jedna Polka – Joanna Górska. Gdy znajdujemy swoje miejsca w trzecim rzędzie na parterze, słyszymy z tyłu rodzimy język. Ktoś mówi, że Asia występuje jako trzecia. Mamy więc za sobą rodzinę i znajomych wspierających młodą skrzypaczkę.
Koncert otwiera Minah Lee grająca na flecie poprzecznym, zdobywczyni pierwszego miejsca ex aequo w kategorii instrumentów dętych drewnianych poniżej 19 lat. Tak jak pozostałych uczestników, wprowadza ją na scenę maestro Jaśkiewicz. 16-letnia Minah Lee gra Koncert na flet d-moll, H 426, Wq 22, Allegro di molto Carla Phillippa Emanuela Bacha. Wielokrotnie była nagradzana w konkursach, otrzymała też stypendia – jest to wspólna cecha wszystkich laureatów i wyróżnionych.
Kolejna laureatka, 17-letnia Jacqueline Rogers, zdobywczyni 1. miejsca w kategorii wiolonczela do lat 19, wykonuje Koncert wiolonczelowy nr 2 D-dur H 7b/2, Allegro moderato Josepha Haydna. Gra z pasją. W programie, który dostaliśmy przy wejściu, czytam, że Jacqueline rozpoczęła naukę gry na wiolonczeli w wieku 3 lat. Próbuję sobie wyobrazić, jak uczy się takie małe dziecko muzyki. Do tego laureatka w wolnym czasie gra w hokeja i żegluje!
Joanna Górska wybrała Koncert skrzypcowy nr 2 d-moll, op. 22 Henryka Wieniawskiego. Ciekawa jestem, czy wybór utworu jest podyktowany jej pochodzeniem. W rzędzie za mną poruszenie, siostra Asi filmuje jej występ. 15-letnia skrzypaczka stawiała swoje pierwsze kroki w tej dziedzinie mając 4 lata i od razu zadziwiała swojego nauczyciela szybkimi postępami. W konkursach muzycznych debiutowała 3 lata później i od tamtego czasu zdobyła szereg nagród, wyróżnień, medali i stypendiów. Joanna często jest zapraszana na koncerty organizowane przez organizacje polonijne. W 2011 roku wygrała też konkurs dla młodych talentów organizowany przez Federację Polek w Kanadzie. Oprócz skrzypiec opanowała też grę na fortepianie i gitarze klasycznej.
Następnie na scenie pojawia się Marko Pejanovic, chyba najmłodszy z wyróżnionych – ma 13 lat. Zbiera oklaski za wykonanie Sonaty nr 9 D-dur, K 311, Rondo Wolfganga Amadeusza Mozarta. Mozart należy do jego ulubionych kompozytorów, chętnie gra też utwory Chopina, Bacha i Czajkowskiego. Po nim występuje wiolonczelistka Joanne Yesol Choi, wyróżniona w kategorii wiolonczela do lat 19 (Koncert wiolonczelowy nr 2 e-moll, op. 30, Allegro Impetuoso Victora Herberta). Pierwszą część kończy Koncert fortepianowy a-moll, op. 16, Allegro molto moderato Edwarda Griega w wykonaniu zdobywczyni 1. miejsca w kategorii fortepian od 16 do 19 lat, Vicky Jui-Chi Kuo. Jej przyjaciele siedzą przed nami – gdy tylko Vicky pojawia się na scenie, robią zdjęcia, a potem najdłużej biją brawo.
To jest właśnie taka wspólna sympatyczna cecha tego rodzaju koncertów na zakończenie konkursów. Każdy z uczestników ma swoich fanów na widowni, którzy czekają na jego występ, trzymają kciuki. Wtedy też przerwa ma zupełnie inny charakter niż podczas oficjalnych koncertów. Jest okazją do przyjacielskich gratulacji tym, którzy już mają występ za sobą, i podtrzymywaniem na duchu tych, którzy jeszcze są w stresie, bo będą grać w drugiej części. Ubrane w eleganckie sukienki laureatki i finalistki śmieją się na korytarzu z koleżankami. Jest po prostu rodzinnie i kameralnie.
Początek drugiej części też należy do instrumentów dętych drewnianych. Jak już napisałam, w tej kategorii jury przyznało dwa pierwsze miejsca. Teraz więc gra Emerald Sun (Koncert na klarnet A-dur, K 622, Allegro Wolfganga Amadeusza Mozarta). Co ciekawe, Emerald zaczynała od fortepianu, uczyła się też gry na saksofonie altowym i oboju. Klarnet odkryła mając 16 lat, wtedy podjęła decyzję, że będzie to jej główny instrument.
Dalej słuchamy 14-letniej Julii Pandolfo (wyróżniona w kat. skrzypiec poniżej 16 lat). Dziewczyna gra Koncert skrzypcowy nr 1 D-dur, op. 6, Allegro Niccolo Paganiniego. Julia jest drugą w gronie wykonawców, która zaczęła naukę gry na instrumencie w wieku 3 lat. W konkursach startuje od 6 roku życia. Jej drugą pasją jest sport – pływanie i siatkówka.
Wyróżniona w kategorii fortepian od 16 do 19 lat Hannah Hanhui Shen prezentuje Sonatę nr 3 a-moll, op. 28 Siergieja Prokofiewa. Po niej na scenę wychodzi Sophia Anna Szokolay (skrzypce, 16-19 lat). Brawurowo gra Koncert skrzypcowy D-dur, op. 35, Allegro Moderato Piotra Czajkowskiego. Podobnie jak w przypadku Julii Pandolfo, przygoda Sophii ze skrzypcami rozpoczęła się, gdy dziewczyna miała 3 lata. A już w wieku 12 lat podpisała pierwszy kontrakt na występy w orkiestrze. Grę na skrzypcach ma we krwi – jej dziadek to znany na Węgrzech kompozytor Sandor Szokolay. Jest to dla mnie najbardziej porywający występ tego wieczoru.
Koncert kończy pełne ekspresji wykonanie Koncertu fortepianowego c-moll, op. 18, Moderato Siergieja Rachmaninowa. Gra zdobywca 1. miejsca w kategorii fortepian do lat 16 Jerry Xue Hao Chen. Na końcu na scenę wychodzą wszyscy, których grę mogliśmy usłyszeć. Odbierają dyplomy i kwiaty.
Następny konkurs za rok. Na ostatniej stronie programu widnieje już zaproszenie dla młodych talentów. Gratulacje dla wszystkich laureatów i finalistów!
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Błąd w sztuce lądowania
Moje ambitne plany na nadchodzący czas uległy pewnej zmianie. Przyczyna tkwi w tym, że umiem już latać, ale nie umiem lądować…
To było w sobotę, 19 stycznia, o godzinie 15.30. Lot był krótki, raptem od krawędzi dachu na chodnik przed domem. A więc za krótki, żeby go dobrze zaplanować, a ponadto ekonomicznie niedopracowany, zważywszy na to, ilu ludzi trzeba było zaangażować, żeby potem jakoś zakończyć to przedsięwzięcie.
Najpierw przestraszona sąsiadka (od tego momentu przestałem się przejmować, zgodnie z menedżerską zasadą deligate on, sprawa poszła w czyjeś ręce, na pewno na tym etapie bardziej odpowiedzialne). Potem, chyba za chwilę, pojawił się sąsiad z Szóstej Ulicy (co robił na naszej, Siódmej?), który doskonale wiedział, co należy zrobić. Poprosił najpierw, żebym mu się przedstawił (sam mi się nie przedstawił), po czym kazał mi zrobić to jeszcze raz, głośno i wyraźnie. Jednocześnie wysłał sąsiadkę po pled, zabronił mi się poruszać i trzymając mnie za rękę (czułem się trochę pewniej, nie do końca przekonany, że ten lot już się zakończył), drugą wystukiwał trzycyfrowy numer telefonu. Zanim mnie okryli pledem, zjechała ekipa elegancko umundurowanych pań i panów, wszyscy chcieli obejrzeć bohatera z bliska. Ludzie na ogół boją się latać.
Portfel ze wszystkimi dokumentami miałem w tylnej kieszeni, co komplikowało, a zarazem ułatwiało sprawę. Trudno było tam się dostać, ale innego wyjścia, żeby się dowiedzieć, kim jestem i czy mam numer państwowego ubezpieczenia, nie było. Mogłem na przykład być złodziejem, który pod nieobecność gospodarzy wkradał się do środka i zleciał. Mało jest takich przypadków?
Nagle przestało być łatwo: policja chciała wiedzieć, gdzie jest moja żona. Pewnie nie mają żon. No powiedzcie sami, gdzie może być w sobotnie popołudnie żona faceta, który w piątek regularnie wręcza jej tygodniówkę. Podałem mu numer komórki do Miluszki, niech sam pyta, gdzie ona jest i dlaczego nie przy fruwającym mężu. A ten znowu: "A jak ma żona na imię?" "Miluszka", odpowiedziałem i za chwilę bardzo tego pożałowałem, gdy usłyszałem, jak kanadyjski policjant zwrócił się do niej po imieniu. Nie do powtórzenia. Boki zrywać. Moja żona nie rozmawia z obcymi mężczyznami, tym bardziej, kiedy zaczynają od imienia, wypowiadając je w sposób zbyt poufały. Domyśliłem się, że padło gniewne: "Wrong number" i połączenie przerwano.
Policjant powtórzył.
Sytuacja się powtórzyła.
Za trzecim razem Miluszka nie odebrała, a on zostawił wiadomość, wyjaśniając, o co chodzi. Ale moja żona nie rozmawia z obcymi mężczyznami, tym bardziej gdy zostawiają wiadomość. Wiadomości też nie przesłuchuje.
Co było robić – przywódca policyjno-medyczno-strażopożarnej ekspedycji wsiadł do czołgu, wysunął się z wieżyczki i wskazując ręką przed siebie, zawołał: "Wpierod!". Czy jakoś tak.
W tak zwanym międzyczasie założyli mi piękny, śnieżnobiały gorsecik, przeturlali mnie na nosze, mimo że spokojnie sam mogłem przelecieć, poopinali pasami, żebym im nie odfrunął po drodze (skąd mogli wiedzieć, że nigdzie się dzisiaj nie wybieram) i nosze z moim "body" wsunęli do pojazdu, w którym było miejsca na kilku jeszcze lotników. Widać – byłem jedynym w okolicy do podwiezienia.
Przechytrzyłem ich: lewą ręką (bo prawa miała jakieś problemy) z kieszeni wyciągnąłem mój Iphone. Nie działał. Rymsnął razem ze mną. No to wyłączyłem i włączyłem. Zadziałał. Stuknąłem na numer Miluszki. Włączyła się poczta głosowa. Stuknąłem na numer Arka. Poczta głosowa. To już nie wiedziałem, czy dzwonić do Barrie (Monika), do Kitchener (Inka) czy do Warszawy (Ola). Arek odezwał się za moment. Przyznałem się do błędów pilotażu. Nie był zadowolony.
Izba przyjęć w naszym Trillium Health Centre jest jak lotnisko Pearsona: tłum ludzi, wszyscy gadają, wiszą jakieś tablice i wszystko w ruchu. Po odprawie paszportowej podwieźli mnie na odprawę bagażową i żebym niczego nie mataczył, natychmiast rozebrali do naga. Pierwszy raz w życiu rozbierały mnie trzy dziewczyny i wcale mi nie było miło. Ubrali w bardzo twarzowy, szaro-niebieski fartuch, podłączyli kroplówkę, ukłuli paroma zastrzykami i pojechaliśmy na MRI i prześwietlenie. Widocznie nie uwierzyli w moje deklaracje, że niczego nie przemycam. Sportowo zacięci prześwietlacze przerzucali co nieco moje ledwie zipiące "body" i odwieźli z powrotem na lotnisko. Zauważyłem, że zaczyna ich dziwić, że jeszcze żyję.
Dwóch panów doktorów stało nade mną, patrzyli na klisze i w jakieś papiery i nad czymś się ciężko zastanawiali. Domyśliłem, że ich dylemat sprowadza się do pozytywnej odpowiedzi na jedno z dwóch pytań: odwieźć do piwnicy i od razu odstrzelić czy poeksperymentować. Zdziwiło mnie, że w pewnej chwili, nagle uśmiechnęli się i patrząc tak trochę nade mną, oświadczyli, że wyjdę z tego. Obejrzałem się i zobaczyłem przy łóżku mojego syna Arka (wzrost 1,80 m) i mojego wnuka Maćka (wzrost 2,00 m). Obaj spokojnie akceptowali zamiary obu panów doktorów. Chłopaki robią wrażenie.
I na to dotarło do nas zapłakane moje słoneczko. Kazałem jej natychmiast wytrzeć nos i przestać beczeć, a potem, już słodkim głosem zapewniłem, że następnym razem bardziej dopracuję lądowanie. Bardzo się ucieszyła.
Byście widzieli jej minę, jak się dowiedziała o tych telefonach policjanta. Nie miała o nich pojęcia, a o moich akrobacjach dowiedziała się po powrocie do domu, od sąsiadki. Wzięła więc tę swoją komórkę i na jej ekraniku znalazła numer policjanta. Zadzwoniła i o czymś tam gadali, nawet chyba niepotrzebnie tak długo. Wcale mi się nie podobało, że się uśmiechała.
Noc spędziłem na lotnisku. Pasażerów przybywało, ale "traffic" do wnętrza naszego Trillium Health Centre zablokował się aż do niedzielnego południa. I wtedy nastąpiło już samo dobre. Otrzymałem apartament w pięciogwiazdkowym kurorcie, gdzie umeblowanie może nie było specjalnie wymyślne, ale obok mojego łóżka składającego się z dziesiątków mechanizmów i guzików, którymi należy te mechanizmy uruchamiać (za dużo, żeby się miało nie zepsuć!), otrzymałem do dyspozycji niezbędne dla mojego samopoczucia trzy fotele, szafki, stolik z wysuwanymi blatami oraz własną, przygotowaną na takich połamańców, łazienką. W pokoju były okna na Queensway Ave., przez które mogłem obserwować mocne uderzenie zimy, a mnie tu było ciepło. Tylko, że to wszystko było dla oczu. Moje mechanizmy nie działały. A w niedzielę nikt w kurorcie nie był kompetentny, żeby wyjaśnić, co mi jest i co zamierzają zrobić. Karmili mnie przez kroplówkę, więc pachniało operacją. Wiedziałem, że biodra. Ból uśmierzali tabletkami. I zapobiegając, Bóg wie czemu – kłuli dożylnie lub domięśniowo.
Nurses. Pielęgniarki i pielęgniareczki. Każda od innej sprawy. Starsze obserwowały, co młodsze wyprawiały. Miluszka kontrolnie przejrzała personel, ale na nic się to zdało, bo nazajutrz już był inny "staff". A mnie się jakoś dziwnie nawet nie chciało na nie gapić. Oswajałem się z myślą, że w najbliższym czasie nic tu nie zrobię sam. Nawet siku. Co rusz opanowywała mnie wola snu. Byłem ciekaw, co się może przyśnić przy wspomaganiu morfiną.
Zbigniew Turkiewicz
Za tydzień ciąg dalszy
"Rafał jestem, cześć!"
Przed dwoma tygodniami napisałem, że Sioux Lookout wzięło swą nazwę od "góry", z której Odżibuejowie wyglądali Siuksów. Nie chcąc być gołosłownym, postanowiłem zrobić owej "górze" zdjęcie i zamieścić je w "Gońcu", podpisując swoim nazwiskiem. Marzenia o sławie fotoreportera poszły wniwecz, gdy przez trzy dni nie mogłem żadnej góry znaleźć, i to bynajmniej nie dlatego, że spędziłem za dużo czasu w miejscowym barze... Zdaje się, że "góra" położona jest nieco poza miasteczkiem i do wysokich raczej nie należy. "Wzniesienie" albo "głaz" pewnie byłoby lepszą nazwą. Tak czy siak rozczarowanie spowodowane tym niepowodzeniem osładza myśl, że to w sumie dobrze, bo będę miał powód, by do Sioux Lookout wrócić i ową górę odnaleźć. A może któryś z szanownych Czytelników wie, gdzie "góry" owej szukać?
Zgadnij ciociu, kto do ciebie dzwoni?
Uważajmy na mówiących po polsku oszustów
Zgadnij ciociu, kto do ciebie dzwoni? Nie wiem... Aależ ciociu, jak to nie wiesz? Rusz głową, nie domyślasz się? Pani Maria zaczęła intensywnie myśleć, wreszcie strzeliła: Kasia? Tak, ciociu, to ja...
W trakcie rozmowy okazało się, że Kasia jest w Niemczech, ma raka i niepowtarzalną szansę na operację w specjalistycznej klinice, dlatego dzwoni do cioci z prośbą o pożyczkę w wysokości 10 tys. dol.
Mieszkająca w Windsor pani Maria zgodziła się na pożyczkę, ale niepokoił ją dziwny akcent w głosie "siostrzenicy", wreszcie zapytała: czy możesz podać nazwiska dwóch osób, które znamy? W tym momencie rozmowa została przerwana. Happy end, prawda?