Dwa światy [25]
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (25)
Dosyć często jestem raczej bezmyślny i bezkrytycznie przyjmuję niesprawdzone informacje, i co gorsza – podejmuję na ich podstawie decyzje. Było tak w miniony czwartek, kiedy to wyszedłem z domu ubrany w szorty, a to tylko dlatego, że dzień wcześniej mój współlokator powiedział mi, że nazajutrz temperatura ma wynieść +24 stopnie. Właściwie wiele się nie pomylił, bo było +24, tylko że w skali Fahrenheita (czyli po ludzku: -4 C). Rower z trudem niósł mnie ku szkole wśród śnieżnej zamieci, mam nadzieję, że ostatniej w tym roku.
Mimo tego, że przemarzłem do kości, postanowiłem trzymać się dzielnie i nie zmienić szortów na sensowniejsze ubranie podczas przerwy na lunch. Miejscowi z politowaniem kręcili głowami, a jeden nawet powiedział, że przeze mnie zima będzie dłuższa, bo zgodnie z miejscowym przesądem, ubierając się nieodpowiednio do warunków pogodowych – zaklinamy jeszcze gorszą pogodę. Trzeba przyznać, że jest w tym pewna mądrość. Ja byłem ubrany nie na to, jaka pogoda była, ale na to jaka chciałbym, by była. Cóż, nie jestem pierwszym, który zapłacił karę za myślenie życzeniowe.
W piątek mieliśmy tak zwany dzień tradycyjny, kiedy to dzieci niby mają przyswajać sobie elementy miejscowej kultury i tradycji. Założenie słuszne, tylko trudno wykonalne, gdy nie ma instruktorów, którzy mogliby im te elementy przybliżyć. Skończyło się na tym, że wraz z nauczycielką Anishinaabemowin (Oji-Cree) wzięliśmy dzieci na spacer, czy też nawet dwa spacery – jeden przed, a drugi po lunchu.
Najlepiej nasze "dni tradycyjne" podsumowuje rozmowa dyrektora szkoły z jedną z miejscowych nauczycielek, której miałem przyjemność być świadkiem kilka miesięcy temu. Wyglądało to tak: dyrektor wchodzi do jej klasy i widzi, że część dzieci siedzi przy swoich biurkach, część przechadza się po klasie, część leży na podłodze. Nie ma żadnych znaków, które wskazywałyby na to, że coś się dzieje – w sensie przyswajania sobie przez dzieci wiedzy. Poirytowany zwraca się do siedzącej przy biurku nauczycielki: "Dlaczego dzieci nic nie robią?". "Jak to nic? Mamy dzień tradycyjny..." – broni się nauczycielka. "No ale uczniowie po prostu siedzą i nic nie robią. To chyba nie jest miejscowa tradycja!" – dyrektor nie daje za wygraną. "Jak to nie? Właśnie, że jest" – ucina nauczycielka.
Niestety, coś w tym jest. Na przykład w zaledwie jeden tydzień wybudowano w rezerwacie "doczepkę" do miejscowego kościoła zielonoświątkowców. Budynek jest duży, okazały. Tempo robót było zaskakująco szybkie. Okazało się, że w pracę nie są zaangażowani miejscowi, tylko grupa wolontariuszy z południa. 10 chłopa postawiło kościół w mniej niż osiem dni. Tymczasem miejscowa brygada budowlańców od ponad roku zmaga się z ukończeniem nowego "centrum biznesowego" – ja szumnie określono szopę stojącą nieopodal kościoła. Końca robót nie widać. Nie ma kultury przestrzegania terminów ukończenia robót, nie ma poczucia odpowiedzialności przed innymi.
Wracając do naszego "dnia tradycyjnego": przed lunchem mieliśmy łowić ryby, ale żadne z dzieci nie przyniosło wędki ani nie było ubrane odpowiednio, więc większość czasu spędziliśmy, chodząc z uczniami od domu do domu po to, by mogli wziąć, co im potrzebne: wędki, kurtki etc. Gdy w końcu opóźnieni ponad dwie godziny dotarliśmy do miejsca, skąd mieliśmy łowić, to było zbyt wietrznie, by nawet spróbować. Mnie samego gwałtowny podmuch wiatru zrzucił ze śliskich kamieni wprost w lodowatą wodę. Moi uczniowie z trudem utrzymywali się w pozycji stojącej. Na dodatek wiatr przywlókł ze sobą lodowe kry ze środka jeziora, więc o zarzucaniu wędek nie było mowy. Sporo jednak uciechy było w przeskakiwaniu z kry na krę, w próbach utrzymania równowagi na mniejszych krach i "rozhuśtania" większych...
Po lunchu poszliśmy na "nature walk". W moim mniemaniu była to strata czasu, bo taki "nature walk" powinien mieć jakiś cel: a to obserwujemy zmiany w przyrodzie (wiosna w końcu i wszystko budzi się do życia po siedmiu miesiącach zimy), a to szukamy znaków obecności drapieżników, a to uczymy się nazw drzew i innych roślin... Tymczasem nasza koordynatorka programu tradycyjnego nie miała żadnych pomysłów, włącznie z tym dokąd pójść. Chcąc nie chcąc, musiałem wziąć sprawy w swoje ręce i wyznaczyć cel wędrówki, a co ubawiło mnie setnie, bo mieszam tu zaledwie drugi rok, a ona – całe życie. Podczas samego spaceru zasugerowałem, by przepytała dzieci z nazw drzew w miejscowym języku, na co odpowiedziała ze szczerym uśmiechem, że sama zna tylko dwie nazwy: brzozy i topoli. Cóż, nazwać brzozę w Anishinaabemowin, to i ja potrafię (łigosz).
Tu i ówdzie próbowałem zatrzymać dzieci, coś im pokazać i wyjaśnić, ale nie bardzo były zainteresowane, więc zrezygnowany postanowiłem po prostu cieszyć się z faktu, że nie muszę siedzieć cały dzień w klasie, że po prostu chodzę sobie po lesie, nic w sumie innego nie robiąc, i mam za to płacone jak za każdy zwyczajny dzień uczenia. Nie było to łatwe, bo nie lubię dostawać pieniędzy za "nic", no ale w końcu nadzorowałem dzieci, więc jakąś tam pracę wykonałem.
To było w zeszły piątek. Nie minął tydzień, a lód całkowicie zniknął. Ba! Tydzień! Już w poniedziałek pierwsi śmiałkowie poszli "pływać", czyli taplać się w wodzie, bo tak naprawdę pływać to mało kto potrafi. Pogoda przyniosła gwałtowne ocieplenie i wtorek i środa przywitały nas temperaturami rzędu 26-28 stopni Celsjusza. W połączeniu z brakiem jakiegokolwiek wiatru i całkowicie bezchmurnym niebem żar był nie do zniesienia.
Tak się złożyło, że we wtorek szkoła wzięła udział w porządkowaniu rezerwatu (czytaj: zbieraniu śmieci, jakie ludzie przez ostatnie parę miesięcy beztrosko rzucali gdzie popadnie). Zebraliśmy ponad 300 (!) ogromnych worów na śmieci, które wypełniliśmy po brzegi puszkami, butelkami, papierami, bliżej niezidentyfikowanymi kawałkami plastiku, zużytymi pieluchami, pojemnikami po oleju silnikowym, opakowaniami po chipsach i tak dalej. Niby wszystko pięknie, ale serce mi się krajało, widząc piękny las i jezioro tak strasznie zanieczyszczone! Przy tym ogromie pracy nie zebraliśmy nawet połowy z leżących dookoła śmieci. Najgorszy jednak był stosunek dzieci do tego, co robiliśmy: albo nie potrafiły dostrzec śmieci i przechodziły obok nich obojętnie (co pokazuje mi, że mieszkanie wśród odpadków jest dla niektórych z nich tak normalne, że śmieci stały się dla nich naturalną częścią krajobrazu), albo buntowały się przeciw temu, co robiliśmy, wykazując, "bo przecież wszyscy tak robią" (śmiecą). Nie wszyscy.
Przez dwa lata mieszkania tutaj nie zostawiłem w lesie ani jednej puszki, butelki, opakowania. Nie byłem w Polsce harcerzem, nie udzielałem się w LOP (Lidze Ochrony Przyrody), nie należałem do PTTK, ale jakoś mi przekazano dyrektywę "gdy idziesz w las, staraj się opuścić go w lepszym stanie niż go zastałeś", czyli nie śmieć, nie niszcz roślinności, nie zabijaj i nie płosz zwierząt itd. itp. Nie potrafię zrozumieć i zaakceptować miejscowej mentalności, która zezwala na czynienie tego wszystkiego. Rozumiem polowanie, bo sam chodzę polować, bo jedzenie jest drogie i upolowanie łosia, czy nawet paru kaczek pozwala jakoś połatać domowy budżet. Nie rozumiem jednak, dlaczego dorosłym się wydaje, że siedmiolatek może biegać po rezerwacie ze swoją wiatrówką i strzelać do wszystkich bez wyjątku zwierząt w okolicy, włączając w to psy i koty sąsiadów. Nie rozumiem śmiecenia i bezmyślnego niszczenia zabawek, cudzej i swojej własności.
Obiecano dzieciom zapłacić (!) dwa dolary od wora śmieci, ale i to nie było wystarczającą zachętą. Niektórzy z moich uczniów po dziesięciu minutach "zbierania" śmieci rzucili swe worki w las i poszli na plażę pomimo moich zachęt, próśb, gróźb i wrzasków. "I already have money" – usłyszałem w odpowiedzi na moje kuszenie ich dwoma dolarami za worek. O poczuciu odpowiedzialności za wygląd wspólnoty, dumie z mieszkania w ładnym, czystym miejscu nie ma mowy.
Próbuję to zmieniać i kształtować u moich uczniów postawy bardziej przyjazne środowisku, ale przykład w pierwszym rzędzie idzie od ich rodziców lub opiekunów. Pewne rzeczy po prostu wynosi się z domu i choćbym na głowie stawał, nie będę w stanie odwrócić czy zmienić nawyków wpajanych dzieciom przez ich otoczenie, w tym rodzinę i przyjaciół. Nie da się tego zrobić, nie przeciwstawiając szkoły domowi, co w końcu prowadzi do otwartego konfliktu: my – oni.
Wspominałem o wandalizmie i włamaniach. Problem niestety narasta. Nie dalej jak dwa dni temu ktoś podpalił nieczynne zresztą od miesięcy Centrum Młodzieżowe (czy też "Youth Caffee"). Ogień szybko ugaszono, ale budynek nadaje się do rozbiórki, a większość znajdujących się w nim rzeczy (gry, meble etc.) do wyrzucenia. Dziś ma się odbyć walne zebranie członków wspólnoty. Mają radzić, jak zapobiec dalszym problemom w rezerwacie. Wiem, że spora część rodziców i członków wspólnoty za wszystko co złe obwinia szkołę (Facebook jest wspaniałym narzędziem do wymiany myśli i opluwania bliźnich... Niejednokrotnie natknąłem się w nim na nieprzychylne uwagi wobec szkoły i nauczycieli). W sumie to instytucja obca, zarządzana przez białych etc.
Mimo, że do końca mojego pobytu w Wunnumin Lake pozostał mniej niż miesiąc (odrzuciłem kontrakt na przyszły rok), ciekawy jestem wyników spotkania. Przez te dwa lata to miejsce stało się mym domem, związałem się z nim bardzo mocno i trudno będzie się z nim rozstać. Naturalne jest, że ogarnia mnie troska o "mój" rezerwat.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Dwa światy (24)
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (24)
Jest środa wieczór, gdy piszę te słowa z Wunnumin Lake. Myślę o odległym o setki kilometrów Thunder Bay, gdzie rodzina i przyjaciele Jordana Wabasse (15-letniego ucznia szkoły Dennis Franklin Cromarty) zbierają się w smutku w centrum wolontariuszy, skąd prawie codziennie grupy ochotników wyruszały na poszukiwanie zaginionego chłopca. Zaledwie dwa dni temu, w 90 dni od czasu jego zaginięcia, odnaleziono w rzece Kaministiquia ciało chłopca. Dziś wieczorem koroner oznajmił, że odnalezionym jest Jordan. Przyczyna śmierci: utonięcie. Jak na ironię, Dennis Franklin Cromarty obchodziło również dziś ceremonię zakończenia roku szkolnego dla uczniów klasy 12. Cóż, życie musi toczyć się dalej.
Tymczasem w rezerwacie zakończył się "minifestiwal zimowej drogi" i znowu jest wszystko po staremu, co oznacza, że szkoła ponownie stała się obiektem ataków wandali. Póki festiwal trwał sobie w najlepsze, wandale świętowali, popijając bełt (homebrew) i tańcząc (czy też raczej pląsając) w miejscowej "remizie" do 2 – 3 w nocy. Teraz jednak znów nie ma rozrywek, więc trzeba się czymś zająć. Wczoraj rano włamano się do miejscowego przedszkola, demolując je, a na zakończenie dnia wybito dwie szyby w szkole. Straty spowodowane wandalizmem idą w setki tysięcy dolarów, nie wspominając już o straconym czasie i straconych złudzeniach.
Nowi nauczyciele dziwią się mojej obojętności, temu, że wzruszam ramionami, widząc kolejne grafitti, kolejną wybitą szybę, kolejną zabawkę czy pomoc naukową bezmyślnie zniszczoną i porzuconą przed szkołą. Po pewnym czasie człowiek po prostu obojętnieje, obniża się jego próg wrażliwości... Rzeczy z gruntu wynaturzone stają się w końcu normalne i nawet w jakiś sposób znajome i oczekiwane. Pamiętam, jak sam na początku mojego uczenia w rezerwacie złościłem się, że miejscowi nauczyciele wykazują podobną obojętność, że "nic nie robią", by zmienić sytuację.
Teraz sam rozumiem, jak mało można uczynić bez współpracy rodziców. Prostym przykładem jest sytuacja sprzed miesiąca, kiedy to grupa nastolatków włamała się do obu miejscowych sklepów, kradnąc pop-corn, chipsy, napoje gazowane etc. Miejscowa policja złapała kilku młodocianych... i co z tego? Nastolatkowie mieli świetną zabawę na komisariacie, żartując sobie, śmiejąc się z siebie nawzajem i po prostu wygłupiając się. Policjanci zadzwonili do domów, ale w niektórych przypadkach rodzicom nie chciało się odebrać ich "pociech" z komisariatu. Bezradni policjanci musieli wypuścić zatrzymanych. Konsekwencji nie było i nie będzie.
Podobnie sprawa ma się ze szkołą. Szef naszego wydziału oświaty "nie wierzy w karanie winnych". Zamiast porządnego złojenia skóry, aresztu domowego, prac społecznych stosuje się "restorative justice", które polega na tym, że "winny" i "poszkodowany" prowadzą dialog w obecności i pomocy mediatora. Wygląda to tak, że większość poszkodowanych nie ma odwagi wyrażenia tego, co czują lub myślą, a większość poszkodowanych po prostu przeczekuje nudne, nieprzyjemne spotkanie, co najwyżej burcząc słowa przeprosin, które nie mają nic wspólnego ze skruchą czy poczuciem chęci naprawy sytuacji. Sytuację komplikuje fakt, że szkoła jest w sumie bezosobowa, nie ma kto jej reprezentować, co najwyżej dyrektor.
Wracając jednak do największego wydarzenia ostatnich dni, czyli "Winter Road Spring Mini Festival", to trzeba powiedzieć, że impreza była dosyć udana. Zaczęła się już w zeszły czwartek i trwała przez cztery dni aż do niedzieli. Każdy dzień w sumie wyglądał podobnie: około południa miejscowi zbierali się w Norman Hall, by gotować góry jedzenia, które było dostępne za darmo i dla wszystkich, oprócz nauczycieli, którzy w tym czasie musieli organizować gry i zabawy dla dzieci i nie mogli skorzystać z tego aspektu festiwalu. Oczywiście słowo "organizacja" stosowane jest tu w luźnym sensie konieczności bycia gdzieś indziej, niż początkowo planowano i dokąd się przyszło, rozpoczęcia zajęć później niż planowano, po odświeżającej godzinie stania przed zamkniętym budynkiem i czekania na Bóg wie co, i w końcu robienia czegoś innego, niż planowano, bo do tego, co planowano nie przywieziono czegoś tam, i tak dalej.
Po grach i zabawach (jak już się w końcu odbyły) był czas na krótką chwilę wytchnienia przed (tu fanfary!) grą w BINGO. Bingo jest miejscowym bogiem. Gdy się rozpoczyna, wszystko inne zamiera i traci znaczenie. Milkną wszystkie odgłosy normalnego życia i słychać jedynie szum maszyny losującej numery i stukot dabberów (wypełniony tuszem mazak z gąbką na jednym końcu służący do znaczenia numerów na karcie do gry w bingo).
Popełniłem błąd, kupując w przedsprzedaży kartę na trzy festiwalowe dni (bagatelka dwieście dolarów!). Mając kartę, nie mogłem nie grać, a to kosztowało mnie dodatkowo kilkanaście godzin mojego życia. Bingo zaczynało się codziennie około siódmej wieczór i trwało do dziesiątej lub jedenastej w nocy. Zwykle grane jest "przez radio", tym jednak razem ze względu na festiwal było grane "tradycyjnie" – w sali Norman Hall. Frekwencja dopisała. Naliczyłem ponad stu obecnych (nie licząc dzieci i młodzieży), co w przybliżeniu stanowi 25 proc. miejscowej społeczności. Nagrody były spore i emocje sięgały zenitu przy okazji ostatniej gry, kiedy wygrana padła dopiero przy 66 numerze, czyli bardzo późno (typowo przy grze w bingo używa się 75 liczb). Wygraną stanowił dwuletni truck lub – w przypadku większej ilości wygranych – dziesięć tysięcy dolarów do podziału.
Po bingo szybko sprzątano salę i zamieniano ją w dyskotekę. Skoczna muzyka rozbrzmiewała codziennie do drugiej – trzeciej w nocy, a długo po tym wokół szkoły (oddalona zaledwie 3 minuty marszu od Norman Hall) krążyły watahy nietrzeźwych nastolatków. Jak łatwo się domyślić, frekwencja była znikoma, bo kto by się przejmował nauką, gdy się odbywa tak ważny festiwal. Wcześniej od szkoły ważniejszy był sezon polowań na gęsi, niedługo rozpocznie się sezon polowania na kaczki, po tym będzie sezon łowienia ryb, sezon zbierania jagód, sezon polowania na głuszce, sezon przygotowywania się do zimy, sezon drogi zimowej, sezon łowienia spod lodu, sezon hokejowy... Czasami mnie samemu wydaje się, że nawet jeśli szkoła to dobry pomysł, to jest jakoś tak źle zaplanowana – za bardzo zbiega się z innymi ważnymi wydarzeniami w życiu. W końcu, szkoła nie ucieknie, czyż nie?
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Dwa światy (23)
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (23)
Ostatnio w rezerwacie nie można narzekać na nudę. Najpierw wybory (moje pierwsze kanadyjskie wybory!), potem polowanie, w końcu Winter Road Spring Mini Festival, który rozpoczął się w środę, ale po kolei.
Wybory w Wunnumin upłynęły spokojnie i bez szczególnych emocji. Wygrał konserwatysta, co było do przewidzenia, mimo że większość znanych mi "jabłek" głosowała na liberałów albo NDP. "Jabłko" to pejoratywne określenie, jakie Indianie nadają czasem swoim współplemieńcom, które oznacza "Indianina żyjącego i myślącego na sposób białych": czerwony z zewnątrz, biały w środku.
Dla mnie były to wybory szczególne, bo moje pierwsze. Poprzednie mnie ominęły, bo w geście sprzeciwu wobec bezsensownej śmierci Roberta Dziekańskiego na lotnisku w Vancouverze, wzbraniałem się przed przyjęciem kanadyjskiego obywatelstwa i przez długi czas zwlekałem z wysłaniem wniosku o nie. W końcu jednak doszedłem do wniosku, że skoro już żyję w tym kraju, to warto mieć jakiś wpływ na to, jak jest rządzony. Nieco o to trudno przy głupawej ordynacji wyborczej (jakoś zawsze bardziej mi się podobała ordynacja proporcjonalna niż większościowa), ale lepsze to niż nic.
Same wybory były raczej mało ekscytujące, tym bardziej że mój kandydat przegrał, dużo bardziej ekscytujące było oglądanie relacji ze studia wyborczego z gronem miejscowych. Mój gospodarz bardzo się martwił losem Stephena Harpera i ilekroć na ekranie były pokazywane wyniki liberałów, zadawał pytanie "I co Stephen Harper teraz ze sobą zrobi?". Nie śmiałem powiedzieć, że pan Harper to przewodniczący Partii Konserwatystów, która w wyborach odniosła zwycięstwo. "Ot, poinformowany wyborca" – myślałem sobie.
Jeszcze bardziej ekscytujące było moje pierwsze "prawdziwe" polowanie. Niby bywałem już na polowaniach wiele razy, ale tym razem to nie była żadna amatorszczyzna w stylu hasania po lesie z procą w poszukiwaniu głuszców, tylko prawdziwa poważna operacja. Wszystko zaczęło się wcześnie. Prawdziwi myśliwi w rezerwacie wstają wcześnie. Tak około 3.30 nad ranem.
Było jeszcze ciemno, gdy wsiedliśmy w samochód R., jednego z najbardziej doświadczonych myśliwych w rezerwacie, i pojechaliśmy w stronę lotniska. Tam bez zbędnej zwłoki przesiedliśmy się na dwa skutery śnieżne i czym prędzej ruszyliśmy w dalszą drogę. Sunęliśmy środkiem zamarzniętego jeziora, spowici poranną mgłą. Kruchy o tej porze roku lód trzeszczał groźnie pod ciężarem skutera, który czasami zapadał się niebezpiecznie w zewnętrzną warstwę roztopionego lodu (slushu). Znikoma widoczność sprawiała, że wzrok nie był w stanie przebić mgły na dalej niż 40-50 metrów, co sytuacji dodawało grozy i magii. Nieregularna linia brzegowa jeziora to przybliżała się, to uciekała ode mnie, przesuwając przed moimi oczami znikające szybko we mgle pokręcone i niewyraźne kształty drzew i skał. Nie mogę znaleźć odpowiednich słów, by opisać magię tej porannej podróży. Po niespełna godzinie dotarliśmy na miejsce: Purdy Bay, i bez słowa zaczęliśmy rozstawiać decoys. Operacja była poważna – mieliśmy ich aż czterdzieści! Przy ich rozstawianiu o mało co nie zażyłem kąpieli. Nie znając jeziora, chciałem przejść po lodzie zbyt kruchym, by mógł mnie utrzymać, co wzbudziło śmiech mojego przewodnika. Gestem wskazał mi bezpieczniejszą, okrężną drogę.
Około piątej rano decoys były już rozstawione, pozostało usiąść i czekać. Polowanie na gęsi przypomina nieco pilotowanie samolotu: godziny nudy przeplatane są krótkimi momentami przypływu adrenaliny. Siedziałem sobie na skrzynce na mleko, spoglądając w szare, chmurne niebo, wtulając się w parkę i wsłuchując w ryk wiatru. Było zimno. Ubrałem się tak, jakbym się ubrał na mroźny zimowy dzień: para ocieplanych kalesonów, dwie pary spodni, specjalny trykot z długimi rękawami, kamizelka, ciepła bluza, kurtka i ciężka zimowa parka, mimo tego dygotałem z zimna. Siedzenie bez ruchu nie pomagało. Miejsce było odsłonięte i wiejący z prędkością 30 km/h wilgotny wiatr przeszywał mnie chłodem aż do szpiku kości. Prócz jego wycia panowała absolutna cisza. Monotonia (wszystko tonęło we mgle) i szarość krajobrazu sprawiła, że zasnąłem.
Z krótkiej drzemki obudził mnie gwałtownie huk wystrzałów i zapach prochu. Zanim się zorientowałem, co się dzieje, nasz indiański przewodnik ustrzelił dwie kaczki. Była szósta rano i niebo robiło się jaśniejsze. Myśliwy wyszedł z czatowni i poszedł po kaczki. Spoglądałem na niego z podziwem i zazdrością. Masywny mężczyzna, o szerokich barach i dumnym spojrzeniu sunął pewnie przez lód po swoją zdobycz. Ubrany w maskujący strój myśliwych, nie wydawał się odczuwać dotkliwego zimna, które tak mocno dawało mi się we znaki. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest tu u siebie, że jest w swym żywiole. Jego obecność dawała mi poczucie bezpieczeństwa, pewność, że wszystko będzie dobrze. Jestem tu przecież z zawodowcem.
Jedna z kaczek trafiona została w skrzydło i ciągle żyła. Leżała na lodzie nie dalej niż półtora metra od kamienistego brzegu jeziora. Śledziłem wzrokiem przewodnika, który zmierzał ku niej z uśmiechem na ustach. Ściszonym głosem chciałem wyrazić swój podziw, ale słowa wiwatu zamarły mi na ustach. Mój przewodnik był od kaczki nie dalej niż dwa kroki i nie dalej niż dwa kroki od brzegu, gdy nagle zniknął mi z oczu, zapadając się całkowicie pod lód. Stałem oszołomiony, nie wiedząc, co robić. Po sekundzie czy dwóch, które wydawały się wiecznością, przewodnik wynurzył się z wody i rzucił mi błagalne spojrzenie o pomoc, które mnie otrzeźwiło i pchnęło do działania. Wyskoczyłem z czatowni, złapałem za leżący nieopodal drąg i ruszyłem w jego stronę. Zanim jednak pokonałem dzielące nas dwadzieścia metrów, myśliwy wydostał się na ląd o własnych siłach. "Zimno" – rzucił krótko i ruszył w stronę ukrytego w nadbrzeżnych zaroślach szałasu.
Zostaliśmy w czatowni sami, nie wiedząc, co robić. W niczym jednak nie mogliśmy pomóc, o powrocie nie było mowy, więc jedyne, co mogliśmy zrobić, to usiąść i trzymać się planu polowania na gęsi. Po niespełna godzinie wpatrywania się w chmurne, puste niebo i wsłuchiwania się w bezlitosne wycie niestrudzonego wiatru, usłyszeliśmy gęganie pary gęsi. Złapałem za strzelbę, a mój towarzysz zaczął je wabić ile sił w płucach. Za wszelką cenę starałem się zachować powagę, ale jak tu się opanować, jak człowiek widzi kolegę o poczerwieniałej z wysiłku twarzy, który wydaje z siebie zabawne i coraz bardziej rozpaczliwe piski, ku całkowitej obojętności gęsi? Już miałem parsknąć śmiechem, gdy od strony szałasu rozległo się głośne gęganie – nasz przewodnik, nie bacząc na ziąb, wyskoczył na zewnątrz w samej bieliźnie i zaczął pomagać wabić gęsi. Pomogło. Gęsi zatoczyły jeszcze dwa okrążenia i wylądowały tuż naprzeciw nas. Powoli, by ich nie spłoszyć, podnieśliśmy się z moim towarzyszem z czatowni, wycelowaliśmy, równocześnie nacisnęliśmy spusty naszych strzelb, huknęły jednocześnie jakby oddano pojedynczy strzał... Obie padły jak na komendę. Moja pierwsza gęś i zresztą ostatnia tego dnia. Okazji do strzelenia więcej było sporo, ale nie mając doświadczenia i nie będąc dobrze obeznany z bronią, za to niesiony emocjami, strzelałem za nisko, za wysoko, za szybko, za późno i za każdym razem niecelnie... Dzień zakończyliśmy z pięcioma gęsiami (czy też gęśmi) i dwoma kaczkami.
Tym razem postanowiłem upiec moją gęś z jabłkami, bo jakoś mi się ten przepis nachalnie narzucał na myśl od dłuższego czasu. Przy okazji znalazłem fascynującą stronę internetową promującą mięso gęsi: www.gesina.info.pl.
Najlepszy czas na polowanie na gęsi już minął, ale niektórzy z miejscowych próbują szczęścia codziennie. Jest szansa, że jezioro niedługo odmarznie i zacznie się sezon polowania na kaczki. Trudno zresztą mówić o "sezonie". Miejscowi wydają się polować, kiedy tylko się da. W końcu jeść trzeba cały czas, a nie tylko w jakimś "sezonie".
Skoro już mowa o jedzeniu, to na najbliższe dni zanosi się niezła wyżerka w związku z Winter Road Spring Mini Festivalem. Wódz i rada plemienia postanowili uczcić udany sezon zimowej drogi – w przeciwieństwie do poprzedniego roku, w tym roku udało się do rezerwatu przywieźć paliwo, materiały budowlane i inne towary, bez których osada nie mogłaby funkcjonować.
Festiwal zaczął się w środę sporą biesiadą, na którą wszyscy mieli wstęp wolny. Przez następne trzy dni w rezerwacie odbywać się będą gry i zabawy, miejscowa hala rozlegać będzie śmiechem i muzyką, a każdego wieczora (co najważniejsze) wszyscy zgromadzą się przy swoich odbiornikach radiowych, by grać w bingo, o czym za tydzień.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki