Panorama - raj dla narciarzy
Podróż do Panoramy
Dlaczego Panorama? Początkowo planowałem jechać na narty do Revelstoke, ale miła pani z Merit Travel Vacations, jak tylko dowiedziała się, że jadę razem z żoną, od razu zaczęła proponować ośrodek z łagodniejszymi zjazdami, no i dużo lepszy hotel z w pełni wyposażoną kuchnią.
Po szybkiej lekturze magazynów narciarskich i przewodników (Panorama ma 120 tras zjazdowych, o łącznej powierzchni 2847 akrów, różnica wzniesień 1228 metrów, czyli 4000 stóp – Blue Mountains 720 stóp), znalazłem informację, że w ofercie ośrodka znajduje się także heliskiing. Firma RK Heliskiing ma 120 miejsc do lądowania, 900 tras zjazdowych oraz, co najważniejsze, zlokalizowana jest w sąsiedztwie resortu narciarskiego. Wszyscy narciarze są mile widziani, nawet ci, którzy nigdy wcześniej nie próbowali nart prosto z helikoptera.
Po takiej lekturze szybko zgodziłem się z panią z Merit Travel Vacations, pomimo że warunki śniegowe w Panoramie w porównaniu z innymi ośrodkami w całej Ameryce Północnej tego roku nie były najlepsze.
W poszukiwaniu zimy - Quebec, Cantons-de-l'est
W piątek przed długim weekendem około 2 po południu na Don Valley Parkway zaczyna się robić ciasno. Na tablicy wyświetla się komunikat, że przed York Mills ruch jest spowolniony. Rzeczywiście robi się ciasno. Nagle samochód przede mną hamuje. Ja też wciskam pedał hamulca, jednocześnie patrząc w lusterko wsteczne, czy ten za mną zdąży. Wydawałoby się, że spokojnie zdąży, nie jedziemy szybko. Nie zdążył.
Jacek nawet się nie obudził, gdy stuknęło. Każdy z nas – ja, Rafał i Szymon, który wybrał się z nami – mamy w głowie inną wizję rozbitego zderzaka. I oczywiście wizję powrotu do domu i użerania się z Budgetem. Tamten kierowca też jest zdenerwowany – pojazd, który prowadzi, również jest z wypożyczalni.
Można chodzić po wodzie - Toronto Boat Show 2014
Cóż lepszego zimą niż pomarzyć o lecie, a gdzie lepiej wypoczywać latem, jak nie nad wodą. Stąd zapewne popularność torontońskiej wystawy łodzi, która zwykle przyciąga tłumy. W tym roku atrakcji było jeszcze więcej bo w miejsce lodowiska na CNE uruchomiono sztuczny staw, gdzie można było wypróbować kajak czy łódkę albo zmierzyć się z chodzeniem po wodzie w dmuchanej kuli.
Jak zwykle prezentowano wszystko co tylko unosi się i co do pływania jest konieczne lub przydatne - od najmniejszych łódek i canoe poprzez łodzie do łowienia ryb, skutery wodne, pontony i motorówki po najbardziej wyszukane i luksusowe jachty motorowe i żaglowe. Wszystko można dotknąć i zwiedzić choć organizatorzy wymagają ściągania butów przed wejściem na pokład. Co ciekawe najdłuższa kolejka ustawia się przed najbardziej eleganckimi i drogimi jachtami motorowymi, których wystrój kabiny wielu chciało zobaczyć choćby na wystawie. Prezentowano też ciekawe rozwiązania napędów oraz wszelkie nowinki techniczne. Więcej w kolejnym numerze "Gońca". Wystawę można oglądać od 11 do 19 stycznia.
http://www.torontoboatshow.com/show-info
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=140#sigProId559a4139e8
Lion's Head: w połowie drogi między biegunem północnym a równikiem
Pogoda w ubiegłą sobotę zachęcała do wypraw. Od kilku dni śledziliśmy prognozy i niemal w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu. Potem nastawiliśmy budzik na 4.30 rano, zrobiliśmy kanapki i ruszyliśmy.
Pojechaliśmy na północ, na półwysep Bruce. Gdy słońce wychyliło zza horyzontu swoją wielką czerwoną twarz, byliśmy już daleko za Toronto. Na trawach skrzył się poranny szron. Mijaliśmy nawet takie miejsca, gdzie leżał pierwszy śnieg!
Na półwyspie Bruce byliśmy mniej więcej rok temu, przez dwa dni, w Wiarton. Po tamtym wyjeździe pozostał nam pewien niedosyt. Chcieliśmy zobaczyć strome klify schodzące do turkusowej wody, a teraz jeszcze zapowiadało się, że będziemy podziwiać ten widok przy ładnej pogodzie. Obejrzeliśmy trochę zdjęć w Internecie, przejrzeliśmy mapy w przewodniku o Bruce Trail i zdecydowaliśmy się na Lion's Head.
Wśród ciekawostek o Lion's Head można przeczytać, że miasteczko leży na 45. równoleżniku – czyli dokładnie między równikiem a biegunem północnym. Patrząc od strony miasta, któryś z klifów ma przypominać kształtem głowę lwa – stąd oczywiście nazwa. Czy przypomina... Trudno powiedzieć. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy okazji sprawdzić. Ale podobno nawet niektórzy miejscowi owej głowy nie dostrzegają.
Do samego miasta bowiem nie zajeżdżamy. Chociaż może następnym razem warto by było zobaczyć port i latarnię morską. Można też przejść się bocznym szlakiem na Bannister's Hill. Kilometrowa pętla przebiega przez parę miejsc, z których roztaczają się rozległe widoki.
Latem Lion's Head oferuje piaszczyste plaże. Wtedy też liczba mieszkańców wzrasta z 900 do 5000. Jest to też doskonałe miejsce do obserwacji gwiaździstego nieba. W lipcu i sierpniu w piątkowe i sobotnie noce można oglądać gwiazdy przez specjalnie ustawione teleskopy. Miasto leży w zatoce Isthmus, która od wschodu jest otoczona półwyspem, a na nim piętrzą się klify.
W Lion's Head znajduje się Bruce Peninsula District School – jedyna szkoła średnia na północ od Wiarton i jedna z niewielu w Ontario mieszcząca oddziały od przedszkola do 12 klasy.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=140#sigProId7008990290
Na samym wjeździe do miasta odbijamy w prawo na wschód w Moore St. i kierujemy się do wejścia na Bruce Trial. Nie zauważamy parkingu i w końcu stajemy na poszerzonym poboczu. Pakujemy Jacka do nosidełka plecakowego – wreszcie jest na tyle duży, że możemy zacząć praktykować ten sposób transportu – i wchodzimy na Moore Street Side Trial, który w całości, czyli od przegapionego przez nas parkingu, ma 1,5 kilometra. Łączy się z głównym szlakiem Bruce. Na tym obszarze utworzono Lion's Head Provincial Nature Reserve. Idziemy przez las – o tej porze drzewa zgubiły już wszystkie liście. Tworzą teraz brązowy szeleszczący dywan. Na granicy rezerwatu ustawiono tablicę, niedługo też dochodzimy do Bruce Trial (będziemy nim szli przez 3,5 km), gdzie mamy szansę spojrzeć na mapę.
Kawałek dalej zatrzymujemy się przy krótkim bocznym szlaku Lion's Head Pothole. Napis na tabliczce informacyjnej głosi, że wchodzimy na własne ryzyko. Znajduje się tu ciekawostka geologiczna – duża niecka wydrążona w skale, pamiątka po ostatnim zlodowaceniu. Ma 10 000 lat. Można do niej zajrzeć przy dnie, z boku, lub wdrapać się wyżej i spojrzeć przez dziurę od góry. Wapienne ściany są zaokrąglone, wyszlifowane pod olbrzymim ciśnieniem przez granit niesiony przez cofający się lodowiec.
Kawałek dalej między drzewami coraz częściej widać niebo. To znaczy, że zbliżamy się do krawędzi klifu. Docieramy do pierwszego punktu widokowego. Na tej trasie jest ich wiele. Mój mąż, który niesie na plecach Jacka, ostrożnie zbliża się do brzegu. Patrzymy w dół – co za kolor! Słońce trochę chowa się za chmurami, ale i tak woda jest wspaniale niebiesko-zielona. Spoglądamy na mapę z przewodnika, liczymy poziomice i okazuje się, że klify na odcinku, którym będziemy szli, piętrzą się około 40 m nad wodą. Ale nigdzie nie ma barierek ani jakichkolwiek innych zabezpieczeń.
Idziemy wzdłuż klifu. Trzeba patrzeć pod nogi, ścieżka jest kręta, nierówna, trafiają się też szczeliny. Co chwila roztacza się przed nami widok na zatokę Isthmus i White Bluff po przeciwnej stronie. Czasem możemy też spojrzeć do tyłu – widzimy wtedy, jak stroma jest skała, na której przed chwilą staliśmy. Niektóre ściany są zupełnie płaskie. W jednym miejscu na krawędzi rośnie małe drzewko – mój mąż kurczowo się go trzyma i mówi, że dobrze, że Jacek tego nie widzi (bo śpi).
Specjalnie oznakowany jest punkt widokowy Lion's Head – trójkątny cypel skalny góruje wysokością nad innymi. Skała jest odkryta, więc widok znakomity w każdą stronę. Robimy krótki postój, napawamy się przestrzenią. Wychodzi słońce. Teraz dopiero woda nabiera intensywnego koloru.
Kawałek jeszcze szlak prowadzi po klifie, po czym wchodzimy w las. Stopniowo tracimy wysokość. W pewnym momencie przechodzimy pod olbrzymią półką skalną. W końcu schodzimy na kamienistą plażę. Gdy patrzymy na północ, widać trzy plany. Ale tam na samym końcu to jeszcze nie Tobermory.
Zatrzymujemy się na dużym płaskim kamieniu, jemy kanapki, Jacek też ma odpoczynek od bycia niesionym. Zanurzam rękę w wodzie – nawet nie jest specjalnie zimna. Ale zaczyna wiać. Nadciągają chmury.
Kawałek idziemy plażą, po kamieniach. Niektóre miejsca są trochę bardziej podmokłe. Tutaj też znajduje się McKay's Harbour – miejsce, gdzie można zatrzymać się na biwak z namiotem. Pomysł w istocie warty rozważenia. Dalej wchodzimy z powrotem w las i bocznym szlakiem McKay's Harbour pniemy się z powrotem w górę. 660-metrowy szlak łączy się z Inland Side Trial, który po 1 km doprowadza nas do punktu widokowego Lion's Head. Od tego miejsca do samochodu wracamy tą samą drogą.
Co ciekawe, na szlaku nie spotkaliśmy nikogo. Aż dziwne, że nikt prócz nas nie korzystał z tak dogodnej pogody, by wybrać się być może na ostatnią wycieczkę, zanim spadnie śnieg. Przeszliśmy jakieś 9,5 kilometra, ale zajęło nam to 5 godzin. To chyba najlepszy dowód na to, jak często zatrzymywaliśmy się, żeby podziwiać widoki. Wybierając się do Lion's Head, nie warto się spieszyć.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Tam gdzie rzekę nazywają morzem (2)
Za Sainte-Anne-des-Monts nieco zmienia się krajobraz wzdłuż drogi. Na długich odcinkach jedziemy wąską jezdnią, po jednym pasie w każdą stronę, z lewej piętrzą się strome zbocza, a z prawej szumi Rzeka Św. Wawrzyńca.
Jej drugiego brzegu próżno tu wypatrywać. Czasem na horyzoncie zamajaczy statek transportowy udający się pewnie do Montrealu. Co pewien czas do tego "morza" uchodzi jakaś rzeka – tam tworzy się niewielka zatoka, a w takich zatokach znajdują się małe miasteczka.
Park Narodowy Forillon zaczyna się za miejscowością Riviere-au-Renard. Tam też odchodzi skrót do Gaspé. Wybierając drogę nr 197, nie trzeba okrążać całego cypla. Nam jednak zależy, żeby dojechać jak najdalej na wschód.
Tam gdzie rzekę nazywają morzem (1)
Gdy mój mąż powiedział, że w tym roku pojedziemy na wakacje w góry Chic-Choc (czyt. Szik-Szok), myślałam, że ze mnie żartuje. Spojrzałam na niego z powątpiewaniem, a on dodał, że nazwa ta pochodzi z języka plemienia Mi'kmaq (czyt. Mik-Mak). Zaraz sprawdziłam, czy takie góry rzeczywiście istnieją. Otóż okazało się, że istnieją.
Już wcześniej myśleliśmy o tym, żeby wybrać się nad Rzekę Św. Wawrzyńca w miejsce, gdzie uchodzi ona do oceanu, dojechać samochodem do Gaspé. Jest to miejscowość oddalona od Toronto o 1500 kilometrów. Pierwszy raz czekała mnie tak długa trasa. W warunkach europejskich byłoby to równoznaczne przejechaniu z Warszawy do Paryża.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=140#sigProIdc1a8260ed7
Góry Chic-Choc znajdują się w samym środku regionu turystycznego Gaspésie, na półwyspie o tej samej nazwie. Postanowiliśmy podzielić naszą podróż na trzy etapy. Najpierw, z noclegiem w Quebec City, dojechaliśmy do miejscowości Sainte-Flavie. Następnie udaliśmy się do Parku Narodowego Gaspésie (Parc national de la Gaspésie) i na koniec spędziliśmy kilka dni w Parku Narodowym Forillon.
Rzekę Św. Wawrzyńca przekroczyliśmy w Quebec City. Dalej pojechaliśmy autostradą nr 20, która biegnie cały czas wzdłuż rzeki. Po drugiej stronie widać góry, które powoli odsuwają się, gdy rzeka robi się coraz szersza. Autostradę od rzeki oddziela pas łąk, trawy są kolorowe, kwitną żółte, różowe i fioletowe kwiaty, w pewnym momencie teren jest usiany naniesionymi głazami. Aż szkoda, że to autostrada i nie można się zatrzymać. Aby zrobić zdjęcie, jestem nawet gotowa złamać przepisy, ale nie ma gdzie – po prostu nie znajduję dogodnego miejsca, by się zatrzymać. A jak już znajduję, to widok nie jest taki ładny jak wcześniej.
W miejscowości Rimouski oddziela się droga nr 132, która dalej biegnąc wzdłuż wybrzeża, okala półwysep Gaspésie. Przebiega przez malownicze małe miejscowości. W tej okolicy zaczynają się już pojawiać latarnie morskie. Odbijamy do jednej z nich – w Pointe-au-Pere. Obok latarni znajduje się też łódź podwodna. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że jest odpływ. Wskazują na to zarówno rośliny, jak i ślad poziomu wody na brzegu. A niby to jeszcze rzeka... Spacerujemy po skałach, które podczas przypływu znajdują się pod wodą. Dno jest właśnie kamieniste, tak samo zresztą jak plaża.
Do Sainte-Flavie docieramy wieczorem. Nocleg mamy zamówiony w małym pensjonacie Entre Chien et Loup. Miejsce spełnia wszelkie nasze oczekiwania. Pani gospodyni aranżuje nawet miejsce do spania dla Jacka. Pensjonat jest położony nad samą wodą, z tarasu patrzymy na zachód słońca. Przy okazji dowiadujemy się, że rzeka jest żeglowna, pływają nią do Montrealu wielkie statki handlowe.
W pensjonacie są tylko trzy pokoje w sumie na 6 osób. Ale choć małe, to ładnie, gustownie urządzone, niezagracone i czyste. Pewnym minusem może być łazienka na korytarzu, ale my jakoś nie mamy zastrzeżeń. Za to śniadania wspaniałe. Pani Brigitte serwuje wszystko świeże, naleśniki z owocami lub omlety podawane z pieczonymi ziemniakami, sery i najlepsze muffiny, jakie kiedykolwiek jadłam (z migdałami i brzoskwiniami).
Tak posileni ruszamy na zwiedzanie regionu. Zaczynamy od ogrodu botanicznego Jardins de Métis. Jest to największy ogród botaniczny w Ameryce Północnej. Zajmuje 90 hektarów. Rośnie tu 3000 gatunków roślin. Ogród założyła w latach 1926-1958 Elsie Reford. W Villi Estevan, w której mieszkała, obecnie znajduje się ekspozycja historyczna, działa też restauracja. Przed willą stoi zielony pickup z epoki. Jest wrzesień, ale wiele roślin wciąż kwitnie. Jacek z zaciekawieniem głaszcze hortensje i fioletowe floksy. Ja zwracam uwagę na część stylizowaną na wiejski ogród. Rosną w niej warzywa i kwiaty, jakie pamiętam z działki mojej babci – przede wszystkim sentymentalne nagietki i nasturcje.
Jadąc dalej, skręcamy do centrum Métis-sur-Mer. Zatrzymujemy się na parkingu przed kościołem i schodzimy na dół do plaży. Jacek ogląda morze – to znaczy rzekę, ale tutejsi mieszkańcy nazywają ją morzem. Morze wyrzuciło na brzeg pancerze krabów, znajduję nawet jeden kompletny.
Kolejną miejscowością jest Baie-des-Sables. Tutaj można zatrzymać się na parkingu nad brzegiem morza. Jest też sklep z wyrabianymi lokalnie serami. Kupujemy dwa gatunki, okazują się całkiem dobre.
Trochę ta turystyka jakby nie w naszym stylu... Zwykliśmy jednak brać dobytek i namiot na plecy i wypuszczać się na chociaż parę dni w góry, jak najdalej od cywilizacji. To chyba pozostawia takie wewnętrzne przekonanie, że dzień bez marszu jest jakiś niepełny. Dlatego i tutaj nie może zabraknąć chodzenia. W Saint-Ulric skręcamy w prawo na Saint-Leandre. W pobliżu miejscowości wytyczono szlaki piesze do wodospadu i groty, dojazd jest dobrze oznakowany (Sentiers la Grotte des Fées). Ostatnie 7 kilometrów trzeba pokonać utwardzoną drogą przez las.
Na początku wybieramy krótki szlak nad jezioro, potem robimy pętlę długości około 4 kilometrów. Główną atrakcją turystyczną jest tu wspomniana grota, w której widać warstwy geologiczne datowane na 500 milionów lat. Muszę przyznać, że grota nie robi na nas spodziewanego wrażenia, myśleliśmy, że będzie głębsza, tymczasem ma ona postać raczej skalnej wnęki. Za to wodospad jest malowniczy. Można podejść bliżej po kamieniach. Jest też punkt widokowy.
Dzień kończymy zasłużoną kolacją. Wybieramy restaurację w Sainte-Flavie mieszczącą się w centrum sztuki Marcela Gagnona. Z okien widać morze. Charakterystyczne dla tego miejsca są rzeźby postaci ludzkich. Mają bardzo prostą walcowatą formę. Jest ich 120. Stoją na plaży i wchodzą dalej w morze. W czasie przypływu niektórym widać tylko głowy.
Następnego dnia czeka nas przejazd w góry. Jedziemy jeszcze do winnicy Carpinteri. Mój mąż korzysta z możliwości degustacji tutejszych wyrobów, po czym dokonujemy zakupu. Nabyć można nie tylko wino – są też sery, oliwa, pomidory w słoikach i w formie przecieru oraz inne pikle. Kto kupi 12 butelek wina, dostaje trzynastą gratis. Ja mam jednak nietypową prośbę – pytam, czy dodatkową butelkę wina mogę zamienić na butelkę oliwy. Pan sprzedawca jest zaskoczony i musi zapytać szefowej. Ta na szczęście się zgadza.
Dalej podążamy drogą wzdłuż brzegu rzeki. Teren miejscami robi się bardziej pagórkowaty. W kilku miejscowościach rzeki uchodzą do "morza" – często są przy nich tabliczki informujące o występowaniu łososi. W Sainte-Anne-des-Monts pojawia się drogowskaz na Park Narodowy Gaspésie. Na dwa dni oddalamy się od Rzeki Św. Wawrzyńca. Zaszywamy się w górach Chic-Choc.
Góry Chic-Choc stanowią północną kontynuację Appalachów i znajdują się w zachodniej i środkowej części parku. Wschodnia część to pasmo górskie McGerrigle. Patrząc na mapę, łatwo rozróżnić oba pasma – Chic-Choc ciągną się równoleżnikowo, McGerrigle – południkowo. Charakterystyczne dla parku są płaskie szczyty i strome zbocza – formy te zawdzięczamy silnej erozji. Najwyższym szczytem jest Mont Jacques-Cartier (1268 m n.p.m. – znajduje się we wschodniej części parku narodowego). Ponad 25 szczytów przekracza wysokością 1000 metrów. Na kilku z nich i w dolinach można spotkać renifery.
Droga nr 299 dzieli Parc national de la Gaspésie na połowę. Przy drodze w środkowej części parku zbudowano schronisko Gite du Mont-Albert. Można w nim zatrzymać się na luksusowy nocleg, zjeść w restauracji lub dokonać zakupów w sklepie parkowym. My jednak skręcamy wcześniej. Kierujemy się do jeziora Cascapédia, nad którym mamy zarezerwowany nocleg w domku. Meldujemy się u strażników, kupujemy mapę i dostajemy klucz.
Jezioro Cascapédia to długa rynna, nasz domek i jeszcze trzy inne znajdują się przy jej północnym końcu. Z werandy widać wodę. We wrześniu po długim weekendzie nie ma wielu turystów. Jestem zaskoczona naszym noclegiem. Wnętrze przestronne, czyste, łóżka raczej nowe, materace niewygniecione. Prysznic, toaleta, fotele, stół, krzesła... Nie przypuszczałabym, że w domku w górach można mieć takie wygody. A tu woda zimna osobno, ciepła osobno, piec na drewno, piec na propan, kuchnia na propan, światło na propan, ba – jest nawet lodówka na propan! Aż sobie zajrzałam z tyłu, żeby zobaczyć, jak dochodzą do niej kabelki. Szły z... czujnika czadu! Ale czad! Widzę, że w Kanadzie to cała turystyka się na propanie obsługuje.
Do tego wyposażenie kuchni – talerze płytkie, głębokie, małe, duże, szklanki, filiżanki, kieliszki, garnki, ekspres do kawy, prasa do puree, czajnik, suszarka do naczyń, dzbanek, utensylia najróżniejsze, niektórych nawet w domu nie mam. Nie nawykłam do czegoś takiego. Dla mnie standard to palnik i butla, menażka, łyżka, mała deska do krojenia, ściereczka – i tyle. Więcej nigdy nie brałam, bo chodziliśmy z plecakami i trzeba było wszystko codziennie ze sobą nosić. A tu w takim domku można spokojnie przez tydzień mieszkać i sobie dogadzać.
Do każdego domku przypisana jest łódka wiosłowa. Przy drzwiach wiszą kapoki, stoją oparte wiosła. Mój mąż miałby ochotę popływać, ja odnoszę się do tego pomysłu z pewną rezerwą. Rozpakowujemy się, wychodzimy na krótko nad jezioro. Jest już po południu, ale podjeżdżamy jeszcze do szlaku do Jeziora Amerykanów (Lac aux Américains). Jest łatwo dostępne – od parkingu wystarczy przejść 1,3 kilometra, a zdjęcia znad niego są w każdym przewodniku. Trochę szkoda, że akurat jest pochmurno. Jezioro okalają strome zbocza. Gdy wracamy, zaczyna kropić.
Następnego dnia niestety wita nas deszcz. Takie były też prognozy. Czekamy, aż się trochę przetrze. Poprawa następuje po południu. Wyszukaliśmy kilka krótszych tras, które jednak prowadzą na szczyt, skąd jest szansa na widok. Decydujemy się ruszyć na Pic du Brulé – szlak zaczyna się przy jeziorze Cascapédia, niedaleko naszego domku. Trasa prowadzi przez las. Po jakichś 2 – 2,5 kilometra znów zaczyna kropić. Próbujemy iść dalej z nadzieją, że może zaraz przestanie. Niestety nie przestaje. Jacek zasypia w nosidełku, deszczyk mu szumi. Żeby nie wracać tak samo, skręcamy w szlak zimowy dla narciarzy biegowych. Latem jest on nieuczęszczany, porasta go trawa, mamy mokre spodnie i buty. Ale to nic – możemy je przecież wysuszyć przy naszym propanowym piecyku! Nawet "Goniec" się w tym suszeniu przydaje.
Wieczorem chmury nieco się podnoszą, słońce zachodzi kolorowo. Wybieramy się kawałek samochodem do wieży widokowej przy Lac Paul i po drodze udaje nam się zobaczyć dwa łosie.
Kolejnego dnia powtórka z rozrywki. Rano deszcz, koło południa wyjście. Cel – Pic de l'Aube. Gdy wyruszamy, nawet słońce świeci i widać niebieskie niebo. Jesteśmy pełni optymizmu. Idziemy ładną doliną, szumi potok, nawet Jacka na mostku przewijamy. Droga pnie się do góry, nabieramy wysokości, widać, że dochodzimy do przełęczy, z której mamy nadzieję, że już będzie coś widać. Trasa ma niecałe 6 kilometrów w jedną stronę. A tu po jakichś 4 – 4,5 kilometra znów pogoda się psuje. Czekamy pod drzewem, ale nic nie przechodzi. Pada coraz mocniej. Czyli znów trzeba wracać.
A następnego dnia już ruszamy dalej, opuszczamy Park Narodowy Gaspésie. Pakujemy się, oddajemy klucz. I planujemy, żeby tu wrócić za rok. Szlaki są ładne i rozsądnej długości, gdy trzeba nosić dziecko w nosidełku. Na razie jednak góry Chic-Choc pozostają dla nas niezdobyte.
Katarzyna
Nowosielska-Augustyniak
Szlakami bobra: Tam gdzie rzeki płyną w przeciwne strony - Park Prowincyjny Wakami
Jesteśmy w Wawa już drugi raz w ciągu dwóch tygodni. Za drugim razem liczne sztuczne gęsi cieszą tak samo jak za pierwszym. Uzupełniamy zapasy i na dobre opuszczamy rejon Jeziora Górnego, bo to już nieuchronny powrót w stronę Toronto. Przed nami 200 km do pokonania, z Wawa zjeżdżamy w drogę numer 101 na wschód do Chapleau.
Za miasteczkiem piękne wzgórza, jeziora, cottage'e, po drodze niewielkie parki prowincyjne. Za zjazdem do miejscowości Chapleau 101-ka dalej prowadzi do Timmins, my skręcamy w szosę nr 129, a po kilkudziesięciu kilometrach w drogę 667, już zaznaczoną na mapie jako dużo gorszej jakości, ale jedzie się dobrze, mijamy tylko kilka samochodów. Kilkadziesiąt kilometrów na północ od Chapleau znajduje się Park Prowincyjny Missinaibi. Park zaczyna się na jeziorze o tej samej nazwie, oglądać tu można rysunki naskalne, dalej obejmuje przez prawie 800 kilometrów dalekiej Północy obrzeża rzeki Missinaibi aż do miejscowości Moose River, gdzie jej wody łączą się z rzeką Moose i płyną do Zatoki Hudsona na Oceanie Arktycznym. Widzieliśmy park na zdjęciach, piękne miejsce, ale czas nas goni i nie damy rady go zwiedzić nawet tylko w obrębie jeziora, nie mówiąc o przepłynięciu całej rzeki, na to potrzeba czterech tygodni.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=140#sigProIde83e2ca831
Za zjazdem do Chapleau prawie dziko, lasy, lasy, lasy… głównie rośnie tu sosna Banksa (po angielsku Jack pine), mniejsza od białej sosny, odporna na mrozy, z niewielkimi wymaganiami glebowymi. Piszemy prawie dziko, bo nie ma starych drzew, wkoło trwa kompletna wycinka, tzw. clear cut, nie ma zwyczaju, jak w Polsce, zostawiania choć kilku starych drzew. Tylko wzdłuż szosy wąski pasek lasu, pewnie wcale nie dla pięknych widoków dla podróżnych, ale by śnieg nie zasypywał drogi.
Znajdujemy się dokładnie na dziale wodnym, na południe od szosy zaczyna się zlewnia Atlantyku, a na północ wszystkie rzeki płyną do Oceanu Arktycznego.
Nagle pojawiają się starsze drzewa, mają może kilkadziesiąt lat, to znak, że zbliżamy się do naszego celu, Parku Prowincyjnego Wakami położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. W parkowym biurze jakiś powiew dawnych czasów i normalności – młody sympatyczny ranger nie ma kamizelki kuloodpornej, nie spieszy się i próbuje nas zniechęcić do rejestracji. Rozbijcie się, gdzie chcecie, zapłacicie jutro. Chcemy załatwić formalności od razu, jutro rano wyjeżdżamy w dalszą drogę. Zrezygnowany przystępuje do biurokratycznych czynności. Od wielu lat jesteśmy zarejestrowani w komputerowym systemie Ontario Parks, po co za każdym razem podawać te same dane? Nie wiadomo. Wszystko trwa długie minuty, drukarka szwankuje, a i tak dwa ostatnie papierki dla nas wypisuje ręcznie. Kiedyś nie było komputerów, a rejestracja trwała dużo szybciej i ludzi do tego zatrudnionych było mniej. Przed biurem ogłoszenie, że trzy szlaki w parku są zamknięte. Pytamy dlaczego. Zawaliły się przejścia i dachy nad ekspozycją, to zagrożenie dla życia, zamknięte, może za kilka lat znajdą się pieniądze na remont. Pieniędzy na remont nie ma, mimo że opłaty za kemping wzrastają drastycznie co roku, ale na komputery i trzy nowe pick-upy stojące przed biurem się znalazły. Trzy nowe samochody, a kemping ma zaledwie 65 miejsc, w większości pustych, i 65 kilometrów tras canoe w interiorze, do których samochód nie jest potrzebny.
Do Wakami przyjeżdżają głównie starzy bywalcy, klasa średnia na emeryturze, zapaleni wędkarze, namiotów prawie nie ma, jest kilkanaście tzw. mobile home, domków-przyczep. Wakami słynie z ryb, szczupaków i whitefish, pierwszy raz widzimy w parku prowincyjnym przy przystani specjalny stół do ich oprawiania. Miejsce mamy nad samym jeziorem. Fifka i Pimpek od razu idą na brzeg, ktoś wciągnął do wody piknikowy stół, który staje się doskonałym miejscem obserwacji dla nas i dla kotów. Na jeziorze wysepki, musi być płytkie, bo głazy wystają daleko od linii wody. Na głazach kormorany suszą skrzydła, a przy brzegu stado kaczek kręci się wokół nas, wyraźnie oczekując jakiejś gratyfikacji. Kaczki okazują się być tak oswojone, że nie zwracając uwagi na koty, wyłażą z wody i maszerują pod kempingową przyczepę u sąsiadów po stałą porcję papu. Brzegi jeziora piaszczyste, piękne plaże, płytkie, woda przezroczysta, upał, aż się chce wykąpać, ale tablice ostrzegają, że w jeziorze jest bakteria, która niby niegroźna dla ludzi, powoduje jednak po kąpieli zaczerwienienie skóry. Rezygnujemy, tym bardziej że niektóre biedne kaczki mają stan zapalny skóry wokół oczu i jakieś narośla, może właśnie z tej przyczyny.
Coś nam się w tym dużym jeziorze wydaje dziwne, konstatujemy, że brzegi są płaskie i piaszczyste, jest tu trochę jak na Mazurach, a my zdążyliśmy przez dwa tygodnie przyzwyczaić się do stromych klifów i wysokich wzgórz. Na drugim brzegu Wakami są tylko niewielkie, łagodne wzniesienia.
Zwiedzamy kemping, pryszniców nie ma, tylko prymitywne ubikacje, takie same od kilkudziesięciu lat, choć czyste. I znowu, pieniędzy na remont tras i ubikacji nie ma, za to jest nowiusieńka tabliczka na starej sławojce, że tu palić nie wolno. Złości nas to, jaki sens ma taka tabliczka setki kilometrów na północ od miast, gdzie dym z ognisk snuje się po ziemi, a ubikacje stoją w środku lasu. Ile pieniędzy nas, podatników, kosztowała praca urzędnika, który to wymyślił w imię politycznej poprawności, i ile zarobiła firma, która wyprodukowała tysiące tych tabliczek dla wszystkich parków w Ontario?
Rozpalamy ognisko, Pimpek zajmuje krzesełko koło 12-letniego Patryka, dawno temu nie wiadomo dlaczego przypadli sobie do gustu, teraz to dwóch kumpli. Na kempingu wszyscy się znają, dlatego nasz przyjazd wzbudza zainteresowanie. Odwiedza nas starsza pani, Polka, poznana przez Edytę i Tomka na przystani. Pani przyjeżdża tu z mężem od lat, mieszkają w Oakville niedaleko Toronto, i jest skarbnicą wiedzy o parku. Opowiada nam o polowaniu na niedźwiedzia, który zakłócał spokój kempingowiczom, o człowieku, który miał jakiś wkład w działalność parku i w podzięce spełniono jego życzenie i pochowano go po śmierci na wyspie na jeziorze, które ukochał. Przy takich okazjach nie może zabraknąć opowieści o naszych emigracyjnych losach, dramatycznych niejednokrotnie drogach ucieczki z komunistycznego raju. Droga naszego gościa wiodła do Kanady z Polski w początkach lat 70. przez Republikę Południowej Afryki. Pani żali się, że w Kanadzie nie uznano jej dorobku naukowego, mężowi powiodło się zawodowo lepiej. Przybycie męża z wędkarskiej wyprawy wypłasza naszego gościa, trzeba oprawić ryby. Wieczór i część nocy niespodziewanie przymusowo spędzamy kulturalnie przy dźwiękach koncertu operowego. Nikt się nie przejmuje ciszą nocną. Polka odwiedza nas jeszcze raz rano, zachęcając do zajrzenia na punkt widokowy na końcu jeziora i na indiański cmentarzyk.
Rano jedziemy na punkt widokowy przy olbrzymiej plaży, cmentarzyka nie udaje się nam znaleźć. Jak to Polacy, jeśli coś jest zabronione, musimy sprawdzić dlaczego. Idziemy na zamknięty dla naszego bezpieczeństwa 30-minutowy Logging Exhibition Trail. Szlak jest przepiękny, w starym sosnowo-świerkowym lesie zrobiono pętlę obrazującą życie drwali i początki przemysłu drzewnego w tym rejonie. Ktoś wiele lat temu zadał sobie naprawdę wiele trudu, żeby stworzyć tę ekspozycję. Odtworzona chata drwali z przedmiotami codziennego użytku z przełomu XIX i XX w., kuźnia z mnóstwem narzędzi z tego samego okresu, pieczołowicie uwieczniona historia pionierów drwali na tablicach z archiwalnymi zdjęciami, wiele zabytkowych maszyn pod walącymi się wiatami. Wspaniałe leśne muzeum, chyba równie ciekawe jak to znane w Algonquin Park. Koszt odbudowania wiat i odnowienia zagrzybionych tablic może równy kosztowi tabliczek zakazujących palenia przy sławojkach na kempingu.
Zwiedzanie takich miejsc to nic przyjemnego dla miłośników przyrody. XIX wiek to rabunkowa gospodarka leśna, pogarda natury, kompletna wycinka odwiecznej puszczy, bezwzględna eksploatacja podbitego terytorium. Opamiętanie przyszło na przełomie wieków XIX i XX, kiedy zaczęto traktować ten kraj jako nową własną ojczyznę, tworzono parki prowincyjne i narodowe, żeby ocalić dla przyszłych pokoleń choć cząstkę jego zrujnowanego piękna.
Mimo to minimuzea takie jak to w Wakami są warte jak największej troski. To materialny ślad Europejczyków, którzy w trudzie i znoju, w strasznych warunkach budowali bogactwo Kanady. Dlaczego nie znalazły się niewielkie pieniądze na jego renowację? Dla nas, jako wyznawców spiskowej teorii dziejów, odpowiedź jest jedna. Nasza łacińska cywilizacja umiera, za pięćdziesiąt, może trochę więcej lat, przy takiej jak obecna celowej polityce imigracyjnej, tym krajem rządzić będą Hindusi, Chińczycy i Arabowie. Przyjechali na gotowe, po co ich drażnić muzeami, które będą przypominały, że potęgę i kulturę tego kraju budowali chrześcijańscy biali emigranci z Europy... A może my się mylimy, i to po prostu tylko niekompetencja czy niefrasobliwość ontaryjskich urzędników...
Wyjeżdżamy z Wakami Lake na drogę 667 na wschód, która kończy się w miejscowości Sultan. Stąd Tomek zaplanował przejechanie tzw. lumber road, czyli szutrową drogą dla ciężarówek z drewnem, kilkadziesiąt kilometrów do drogi nr 144 z Timmins do Sudbury, którą mamy dotrzeć od Killarney, naszego ostatniego postoju. W Sultan gubimy się, w końcu trafiamy na właściwą trasę. Szeroka, szutrowa droga, po prawej stronie kamienista bruzda.
Musimy trzymać się prawej strony, bo po lewej z prędkością sto na godzinę mkną ciężarówki z kłodami drzew, wzniecając kurz i waląc kamieniami na boki. Bruzda robi się coraz wyższa, zaczyna szorować nam po podwoziu, niestety nie mamy terenowego samochodu. Zawracamy. Jedziemy z powrotem na zachód do drogi 129, nią na południe do Trans-Canada Highway. Droga pusta, mijamy jedną ciężarówkę i parę osobowych samochodów, głównie wędkarzy, żadnej miejscowości po drodze. Aż trudno uwierzyć, że zbudowano taką dobrą szosę, 200 kilometrów, znikąd donikąd, a w Polsce trzeba walczyć o każdy kilometr autostrady. Jedziemy przez góry, piękne widoki. W połowie trasy szosa zaczyna kręcić wzdłuż meandrów Mississagi River, utworzono wokół jej brzegów park prowincyjny, dostępny tylko na canoe. Już nam nie żal ponad stu nadłożonych kilometrów, warto było.
Dojeżdżamy do Autostrady Transkanadyjskiej, stąd znaną trasą przez Sudbury jedziemy do Killarney Provincial Park na ostatni postój przed powrotem do domu, na brzydkich betonowych wiaduktach sympatyczne rysunki zwierząt. Na miejscu jesteśmy prawie równo z Edytą i Tomkiem, oni nie zrejterowali, trafili na maszynę, która wyrównywała bruzdy na drodze, ale i tak nie mogli jechać szybciej niż 30 km na godzinę, czasowo wyszło na jedno.
Ostatni dzień przed powrotem do Mississaugi. Na kempingu w Killarney tłumy ludzi różnych nacji, czujemy się nieswojo, odzwyczailiśmy się przez dwa tygodnie od cywilizacji, to chyba syndrom ekspedycyjny, zjawisko opisane w literaturze, nadmiar ludzi zgromadzonych w jednym miejscu w otoczeniu dzikiej przyrody, wywołujący agresję. Ranger w kamizelce kuloodpornej wizytuje na piechotę każdych kempingowiczów.
Mżawka, pierwszy dzień złej pogody od dwóch tygodni, mimo to idziemy na dwukilometrową Granite Ridge Trail, z różowego granitowego wzniesienia piękne widoki na jezioro, i trzykilometrową Chikanishing Trail wzdłuż brzegu Huron. Skały mokre i potwornie śliskie, ale trasy warte przejścia niejeden raz. Kończymy dzień smażoną rybą w miasteczku Killarney, które opisywaliśmy parę tygodni wcześniej, jak i cały park prowincyjny (odsyłamy do archiwum Gońca w dziale Turystyka), a noc mamy nieprzespaną dzięki kotom, które podekscytowane walczą przez ścianę namiotu z wizytującymi obozowisko szopami. Szopie gęby spozierają na nas i niuchają oddzielone tylko siatką, wreszcie odchodzą, do jedzenia nic u nas nie ma, a na bitkę z kotami nie mają ochoty. Już prawie udaje nam się zasnąć, gdy budzą nas głośne śpiewy. To 1 września, rocznica rozpoczęcia II wojny światowej, Polacy na kempingu gdzieś niedaleko, ewidentnie pod wpływem wody ognistej, postanowili tę rocznicę uczcić bojowymi okrzykami i patriotycznymi pieśniami. Kompletny surrealizm, Kanada, północne Ontario, kwarcytowe góry Killarney, szopy dobierające się do namiotu, a my usypiamy przy słowach Na koń, na koń, bolszewika goń, goń, goń...
Joanna Wasilewska, Andrezj Jasiński
Oszczędzaj światło, czyli Niagara by night
W przypływie fantazji wybraliśmy się w ostatni piątek do Niagary. Kupiliśmy parę smakołyków na drogę, przewinęliśmy Jacka i zamiast do łóżka, zapakowaliśmy go do fotelika samochodowego. Nawet nie był specjalnie zdziwiony, że zabieramy go gdzieś o 10 wieczorem.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=140#sigProId3b26b18162
To był nasz czwarty raz w Niagarze, drugi spontaniczny. Za pierwszym razem niedługo po naszym przyjeździe do Kanady zostaliśmy zabrani na wycieczkę przez znajomego. Wiadomo – wodospad – obowiązkowy punkt zwiedzania kraju. Ale byliśmy zawiedzeni tym, co zobaczyliśmy. Chyba wyobrażaliśmy sobie, że otoczenie będzie bardziej dzikie, tymczasem wodospad znajduje się w środku miasta. Tuż obok biegnie ruchliwa ulica, ludzi pełno, nawet dorożki jeżdżą. Do tego miasto ziejące absurdem, przerysowane, jak z kreskówki. Sam wodospad monumentalny, potężny, ale aż szkoda, że otoczenie takie groteskowe...
Potem był wyjazd spontaniczny. Chyba listopad zeszłego roku. Ten sam znajomy jechał do Buffalo, zapytał nas, czy chcemy jechać do Niagary. Tak jak staliśmy, wsiedliśmy z nim do samochodu i pojechaliśmy. Tym razem to był wieczór, turystów mniej, pewnie dlatego, że było dość zimno. Wodospad ładnie oświetlony, reflektory ze zmieniającymi się kolorami. Poszliśmy kawałek dalej i odkryliśmy budynek starej elektrowni.
Budynek Toronto Power Generating Station został wybudowany w 1906 roku. Zaprojektował go E.J. Lennox (torontoński architekt, autor ponad 70 budynków w stolicy Ontario, w tym starego ratusza i Casa Lomy) w stylu Beaux-Arts. Gdybym nie wiedziała, patrząc na ten budynek, chyba nigdy bym się nie domyśliła, w jakim celu powstał. Wygląda raczej jak jakiś neoklasycystyczny pałac. Elektrownię zamknięto w 1974 roku, a w 1983 uznano ją za miejsce historyczne (National Historic Site of Canada). Teraz budynek niestety stoi nieużywany.
Mieliśmy jeszcze śmieszną sytuację. Szukając toalety, weszliśmy do kasyna (był wieczór, okres nieturystyczny, więc większość miejsc zamknięta).
Tam przy wejściu powiedziano nam, że toaleta owszem jest i możemy z niej skorzystać, tylko tak dla formalności musimy okazać dowody tożsamości, że jesteśmy pełnoletni. Poszliśmy więc szukać dalej, bo przecież żadne z nas paszportu przy sobie nie miało.
Innym razem to my pokazywaliśmy Niagarę mamie mojego męża. A teraz pokazaliśmy ją Jackowi.
Pierwszy raz nie mieliśmy problemu z zaparkowaniem. W końcu byliśmy na miejscu po 11. Nawet opłat nikt nie pobierał. Zostawiliśmy samochód mniej więcej w połowie odległości między wodospadem kanadyjskim a amerykańskim. Poszliśmy najpierw w kierunku części amerykańskiej. Kilka razy przystanęliśmy, zrobiliśmy zdjęcia. Pamiętaliśmy, że jak byliśmy tu wcześniej, to kolory świateł się zmieniały, a teraz były tylko czerwone i niebieskie.
Po chwili okazało się, że i tak nie ma na co narzekać.
Ustawiam aparat na statywie, ciemno, to czas naświetlania długi, z pół minuty się zdjęcie robi. Chcę, żeby Rafał i Jacek na nim byli, więc na chwilę ustawiają się z boku, błyskam na nich zewnętrznym flashem... Jacek zamknął oczy! Powtórka! I wtedy podczas wykonywania drugiego zdjęcia reflektory oświetlające wodospady zaczęły świecić na biało. A po kilku minutach w ogóle zgasły! Spojrzałam na zegarek – pięć minut do północy.
Pewnie operator o północy kończy pracę, to już wyłączył, żeby się do domu szykować...
Poszliśmy jeszcze do kanadyjskiej części wodospadu, spojrzeliśmy w kipiel. Człowiek czuje się mały, gdy widzi taką siłę żywiołu. A jeszcze wokół cisza i spokój.
Dlatego gdy ktoś chce zobaczyć kolorowo oświetloną Niagarę, polecam wyjechać nieco wcześniej. Może nie za wcześnie, żeby się wśród tłumów do barierek nie przepychać. Jeśli w jakimś czasie warto odwiedzić Niagarę, to moim zdaniem – właśnie po zmierzchu. I podobno jeszcze zimą.
Teraz więc czekamy tylko na śnieg i mróz.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Szlakami bobra: W oparach mgły - Narodowy Park Pukaskwa
Brzegi Jeziora Górnego zrodziły się z ognia i wody. Z ognia – bo z wypływającej lawy, z wody – bo uformowane w niesamowite kształty przez gigantyczne lodowce. Jezioro Górne nazywane bywa największym na świecie klimatyzatorem. Tak wielkie masy wody o prawie stałej temperaturze chłodzą w lecie, a ogrzewają w najmroźniejsze dni zimy. Z powodu chłodnych lat, znaleźć tu można roślinność typową dla terenów arktycznych, zimno i wiatry smagające nabrzeżne drzewa zamieniły je w wolno rosnące miniatury, natomiast efekt ogrzewania przez jezioro powoduje, że na przykład brzozy jesienią zmieniają kolor dziesięć dni później niż te w głębi lądu, a jagody można zbierać czasami aż do początków października.
Jakoś podczas naszego dwutygodniowego pobytu nad Jeziorem Górnym o tych chłodnych latach mogliśmy tylko pomarzyć, upał w dzień był cały czas potworny, ale działalność "klimatyzatora" odczuliśmy najdotkliwiej właśnie w Parku Narodowym Pukaskwa. Pracował całą parą, w przenośni i dosłownie, mgła wypełzająca z parującego w upale jeziora snuła się na brzegach, w południe rozwiewana chwilami wiatrem, wtedy rozpościerał się przed nami fantastyczny widok na wyspy i nabrzeżne klify. Wtedy też łapaliśmy za aparat, korzystając z momentu, kiedy jezioro postanowiło uchylić białego welonu, i za tę niedyskrecję Jezioro Górne boleśnie nas ukarało, o czym później.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=140#sigProId38e4d0e85b
Większość parków narodowych w Kanadzie, również Pukaskwa – jeden z pięciu w Ontario, największy – działa na zupełnie innych zasadach niż tutejsze parki prowincyjne. Na normalnych zasadach, można by powiedzieć. Zazwyczaj nie ma rezerwacji, obowiązuje zasada kto pierwszy ten lepszy (w Pukaskwa zawsze są miejsca, nawet w środku sezonu), w parkowym biurze przy wjeździe pracuje jedna osoba, a nie pięć, formalności załatwia się krótko, bo nikt nie zbiera tysiąca danych do komputera włącznie z numerem kołnierzyka, podaje się tylko rejestrację samochodu i to wszystko. Jedyny zbiorowy kemping, Hattie Cove, ma tylko kilkadziesiąt miejsc kempingowych, minusem jest ich wielkość, ale są za to położone parę minut od pięknych piaszczystych plaż, i rangersi nie łażą na piechotę i nie patrzą, co kto robi. Łazienki, chyba jeszcze z lat 70., zostały bardzo ładnie zaprojektowane, ale nigdy nieodnawiane, choć bardzo czyste, sprawiają trochę odstraszające wrażenie. Natomiast są tu takie udogodnienia, jak na przykład piecyk w prysznicu (trochę strach go było używać, taki stary model, ale o dziwo działał, grzał i prądem nie poraził) czy zlewy do mycia naczyń przy łazienkach.
Takie zlewy są w każdym parku narodowym w Kanadzie, jest to rzecz bardzo przydatna, nawet konieczna. Natomiast w Ontario w parkach prowincyjnych naczynia trzeba myć koło namiotu, a potem wylewać brudy do ubikacji. Mało komu chce się chodzić z miską pełną wody, niektórzy nawet miski nie mają, więc resztki po myciu wylewa się do lasu koło namiotu, wabiąc okoliczne niedźwiedzie. Największe świntuchy myją naczynia przy punktach poboru wody pitnej, walają się tam często resztki ryżu czy makaronu, ale można zrozumieć skołowanych ludzi, naczynia trzeba gdzieś myć i z resztkami coś zrobić. My wylewamy do ogniska, ogień wypali wszystkie zapachy. Dlaczego nie ma zlewów do mycia naczyń, pojąć tego nie możemy. Łazienki w Pukaskwa są inne od wszystkich gdziekolwiek przez nas widzianych z jednego powodu – mają biblioteczki. Tradycją jest, że ludzie zostawiają tu swoje książki. W damskiej królowały romanse, ale było parę ciekawych pozycji, w męskiej historie z Dzikiego Zachodu, kryminały i polityka.
Na kempingu jest sklepik, gdzie można napić się kawy, kupić dzieła miejscowych artystów, przewodniki, odznaki, mapy, za darmo wziąć sobie rzecz naprawdę wyjątkową – obrotową mapę nieba, pokazującą układ gwiazd w każdym okresie roku, dla dzieci i dorosłych to fantastyczna zabawa nauczyć się rozpoznawać i nazwać każdą gwiazdę, a z tarasu przed sklepem jest piękny widok na zatokę Hattie Cove.
Rozpoczynamy zwiedzanie. Na pierwszy ogień idą dwie krótkie, dwukilometrowe trasy, zaczynające się na kempingu, po drodze tablice wyczerpująco opisują geologiczną historię i otaczającą przyrodę. Prowadzą na dwa cyple otaczające Horseshoe Bay. Wspinamy się na skały na pierwszym półwyspie.
Mgła jakby na zamówienie na chwilę cofa się do jeziora, wyspy, wysepki… Szlak schodzi do pierwszej plaży w zatoce, otoczonej wysokimi skałami, a pokrytej wyplutymi przez jezioro wyszlifowanymi do białości kłodami drzew, ale piaszczysty brzeg tuż przy granicy wody jest czysty, woda przezroczysta, parę osób się kąpie, przy takim upale wejście do lodowatego jeziora wymaga odwagi i samozaparcia. Przechodzimy kilkaset metrów plażą i znów podejście w górę. Stoimy na drugim cyplu, na skale, która ma trzy miliardy lat i powstała w czasie tworzenia się skorupy ziemskiej. Widok przepiękny. I powtórnie zejście do następnej kilkusetmetrowej plaży. Tutaj już nikogo nie ma, jesteśmy sami, możemy posiedzieć chwilę sam na sam z Jeziorem Górnym. Mgła znowu nas goni, wracamy na kemping. Obchodzimy jeszcze niewielkie śródlądowe jezioro Halfway, mgła i tu dociera. Szlak wspina się na różowogranitowy wysoki klif, piękne widoki, w nie wplecione na tablicach wzdłuż trasy równie piękne indiańskie historie nauczające o miłości, wierności, mądrości, współczuciu i odwadze. Taka nowa moda się pojawiła, że opisy w języku Odżibuejów są umieszczane jako pierwsze, taki ukłon w stronę Indian, potem w angielskim. Odżibuejowie pisma nie znali, nie wiemy, jaką zasadę zapisu przyjęto. Po co ta akcja, nie wiadomo, Indianie z rezerwatu przy parku raczej nie będą chodzić po szlaku, a angielski jest im bliższy niż zapomniany własny język, którego uczą się od nowa w szkołach.
Następnego dnia w planie mamy 18-kilometrową wycieczkę do wiszącego mostu na White River, to fragment 60-kilometrowego Coastal Hiking Trail. Ci z największym samozaparciem wynajmują łódź w parku za 700 dolarów (jak się zbierze większa grupa, wychodzi wtedy taniej, można też wynająć przewodnika), która wywozi ich na początek szlaku i przechodzą te 60 km wzdłuż wybrzeża na piechotę z powrotem do kempingu. Koty zostawiamy w namiocie osłoniętym plandeką, żeby się nie nagrzał. To dla nich rutyna, chowają się od razu na długie spanie do śpiworów. Startujemy przy parkowym sklepiku, zaraz obok niego odtworzone pokryte brzozową korą chaty i obozowisko Indian, których rezerwat położony jest tuż przed parkiem i którzy w dużej liczbie są jego pracownikami. Tutaj w płóciennym wigwamie można poznać ich historię, raz w tygodniu opowiadaną przez członków plemienia.
Niedaleko sklepiku kawał celowo spalonego lasu, strażacy urządzili tu sobie ćwiczenia, których dramatyzm obrazują specjalne tablice. Potem robi się bardzo dziko, trasa nie najłatwiejsza, omszałe skały, mech rośnie olbrzymi zasilany dużą ilością wilgoci. Wąska ścieżka w górę i w dół, widoki na jezioro żadne, mgła zasnuła wszystko, ale w lesie jest zbawieniem, chłodzi, jesteśmy jak w lodówce. Przechodzimy przez bagna kładkami, potem znowu w górę. Jest bardzo ślisko, niejeden raz robimy przy zejściach na skałach bolesną "siad-pupkę". Pierwszy przystanek w zatoczce na kempingu w interiorze. Bardzo urokliwe miejsce, osłonięta cyplami piaszczysta plaża, metalowa skrzynia na żywność w odpowiedniej odległości, dla ochrony przed niedźwiedziami. Wiele lat temu, gdy byliśmy w Pukaskwa tylko parę godzin, spotkaliśmy Polaków. Zagadnęli nas na parkingu, bo mieliśmy pieprzowe gazy u pasa, właśnie zeszli z tego szlaku wypłoszeni przez niedźwiedzia, szedł za nimi ścieżką parę kilometrów, pewnie nie w celu ataku, a dla wygody, jednak na pewno nie było to komfortowe towarzystwo. Namawiali nas, niby uzbrojonych, bo gaz pieprzowy niestety jest niby-bronią, do zostania na następny dzień i przejścia trasy już wspólnie, nie skusiliśmy się, żałując parę lat tej decyzji. Teraz wreszcie tu jesteśmy.
Szlak odchodzi od jeziora, wokół przez parę kilometrów las Baby Jagi, omszałe sosny i świerki z długimi brodami porostów, w zielonym mchu pokrywającym ziemię jak dywan dziwne, nieznane nam grzyby. Wypatrujemy karibu. Podgatunek karibu (woodland caribou), wciągnięty na listę zwierząt zagrożonych wyginięciem, od początków XX w. przenosi się coraz bardziej na północ. Te zamieszkujące liściaste lasy karibu są większe i ciemniej ubarwione od swych braci na dalekiej Północy, podobno ostały się nieliczne w Pukaskwa na Otter Island, niektórzy mówią, że czasami uda się jakiegoś zobaczyć, choć nie jest to łatwe, bo są bardzo płochliwe. Nie mamy, niestety, tego szczęścia. Las Baby Jagi się kończy, wreszcie most. White River z hukiem spada w dół kaskadami głębokim, pięknym kanionem. Wygląda słońce, robi się gorąco, most drży przy każdym kroku, strach patrzeć w dół przez metalową kratkę. Przed nim wielka tablica ufundowana za ciężkie pieniądze, nas, podatników, przez rząd, informuje, jak rząd o nas zadbał, budując nowy most, jaką wykazał troskę. Pod tablicą książka wpisów, dużo ironicznych, chciałoby się napisać, żeby zamiast tablicy wyremontowali łazienki w Pukaskwa, byłoby to rozsądniejsze wykorzystanie naszych podatków. Edyta i Tomek postanawiają się wpisać, nie podglądamy. Powrót – mgła zniknęła, gorąc potworny, wypacamy resztki nadwagi, i tak wróci szybko po wakacjach.
Na pożegnanie Pukaskwa idziemy na plażę na oglądanie zachodu słońca, podobno są tu najpiękniejsze na świecie. Jezioro zdaje się nam sprzyjać, mgła odpływa na chwilę, chmury lekko odsłaniają słońce, wyrzucone na brzeg białe pnie wydają się nagle różowe. Mgła niespodziewanie powraca, płynie w naszym kierunku gęstą falą, nie chowamy aparatu. Błąd, jaki straszny błąd. Mgła spowija nas na parę minut białym, lodowatym płaszczem, znów się cofa, zachodzące słońce ponownie wyziera zza chmur, ale w wizjerze pojawia się duża plama. Wilgoć wlazła do obiektywu. Próbujemy w łazience podsuszyć aparat suszarką, na nic. Strata sprzętu, nawet jeżeli nie za bardzo profesjonalnego, bardzo bolesna, resztę podróży dokumentujemy, kombinując, żeby plama nie była widoczna na jasnym tle. Nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski, wypada pogodzić się z haraczem, który każdemu wedle swej miary wyznaczy Jezioro Górne.
Wyjeżdżając, zaglądamy jeszcze do sklepiku ze stacją benzynową w rezerwacie. Sklepik się zmienił, duży wybór towarów, a ekspedientka nie pali w czasie obsługi klientów. Wszędzie reklamy papierosów indiańskiej produkcji, a te normalne taniutkie, Indianie nie muszą płacić podatków. Kolejny już raz jedziemy w kierunku Wawa, miasta gęsi.
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński
Szlakami bobra: W krainie ametystu
Dawno, dawno temu, wódz Odżibuejów otrzymawszy wiadomość o nieuchronnym ataku odwiecznych wrogów, plemienia Siuksów, przedstawił swej córce, Green Mantle, dramatyczny plan uratowania szczepu. Green Mantle niby pomyłkowo dotarła do obozu Siuksów nad rzeką Kaministiquia i udając zagubioną, błagała o życie, w zamian za to obiecując doprowadzenie do obozu ojca. Usiadła na dziobie canoe i poprowadziła Siuksów wprost na wodospad Kakabeka na śmierć, kosztem życia ocalając członków własnego plemienia. Podobno wpatrując się intensywnie mgiełkę wodną unoszącą się nad wodospadem, można zobaczyć jej postać na skale ze zerodowanego łupku rozdzielającej wodę na dwa nurty. Stoimy przy 40-metrowym Kakabeka Falls, którym ciemne, brunatno-żółte wody rzeki Kaministiquia spadają z hukiem w wielki wąwóz, powstały z wód topniejącego lodowca, w dalszą drogę do Jeziora Górnego. Nie na darmo Indianie nazywali go Grzmiącą Wodą (inne źródła podają, że Kakabeka oznacza wodospad nad klifami).
Wpatrujemy się w mgłę, ale Green Mantle nie udaje nam się dojrzeć. Jako życiowym optymistom, bardziej podoba nam się wersja legendy, w której dziewczynie udało się wyskoczyć z canoe i dopłynąć do brzegu. Legendy różnych kultur mogą mieć wiele wspólnego, przecież ta od razu kojarzy się z historią naszej polskiej Wandy, co nie chciała Niemca i rzuciła się w nurty Wisły. Ten najwyższy wodospad w północnym Ontario przez setki lat stanowił wyzwanie dla Indian, europejskich odkrywców (pierwszym odnotowanym białym człowiekiem, który tu dotarł w 1688 roku, był Pierre-Jacques Paten de Noyan), potem żołnierzy, misjonarzy i podążających za nimi osadników, którzy musieli przenosić łodzie prawie półtora kilometra w górę rzeki, stanowiącej główną drogę na północny zachód Kanady.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=140#sigProIdc35f0bb549
Kakabeka, z powodu swej wielkości i łatwości dostępu nazywana Niagarą Północy, stanowi serce parku o tej samie nazwie o powierzchni 5 kilometrów kwadratowych.
Można tu kempingować, jest 17 km szlaków, także wzdłuż malowniczego wąwozu poniżej wodospadu, otwartych również zimą dla narciarzy na biegówkach. Odwiedzając park, nie spodziewajmy się dzikiego miejsca i spokoju. Kakabeka położona jest tuż przy Autostradzie Transkanadyjskiej, stanowi centralny punkt we wszystkich przewodnikach po okolicy, a sam wodospad otoczony jest ze wszystkich stron mostkami i platformami widokowymi, na których kłębią się codziennie tłumy ludzi.
Położony niedaleko za miastem Thunder Bay wodospad Kakabeka był najdalszym punktem na zachód naszej podróży, wracamy do Thunder Bay, na którego zwiedzanie za każdym razem brakuje nam czasu. Tym razem postanawiamy choć przejechać przez miasto, największe po Sudbury na północy Ontario, i zajrzeć do portu. Miasto ma około 110 tys. mieszkańców, jego początki sięgają XVII w., kiedy przybyli tu francuscy handlarze futer. Thunder Bay jest miastem portowym, to port był siłą napędową jego rozwoju, to stąd płynęły statki z ziarnem, surowcami, drewnem z zachodniej Kanady do USA i przez Wielkie Jeziora i Rzekę Św. Wawrzyńca na wschodnie wybrzeże i do Europy. Po wybudowaniu trasy kolejowej w porcie powstały wielkie elewatory zbożowe. Lata świetności miasta to czasy I w.św. Uwieczniamy na zdjęciu budynek głównej stacji kolejowej, wtedy jeszcze w mieście o nazwie Port Arthur, bo Thunder Bay powstało z połączenia Port Arthur właśnie i Fort Williams, dwóch największych portów zbożowych na świecie, a jego dzisiejsza nazwa została wyłoniona w drodze referendum dopiero w 1970 roku. To na tej stacji wysiadali imigranci, między innymi Polacy, których sporo tu do dziś. Fotografujemy też tzw. Pagodę, najstarszy nieprzerwanie działający punkt informacji turystycznej w Kanadzie. Od jakiegoś czasu przemysł w mieście podupada, tak jak w całej Ameryce. W Port Arthur jeszcze toczy się jakieś życie, cumują prywatne żaglówki, jest wielu turystów.
Jedziemy do przemysłowych nabrzeży, gdzieniegdzie zardzewiałe statki na lądzie, opustoszałe elewatory, puste doki, nieczynne zakłady przemysłowe - nabrzeże duchów. Na moście nad Kaministiquia River, z którą spotykamy się ponownie, przepiękne metalowe rzeźby ryb, mało kto je ogląda, bo na terenach ofiarowanych miastu przez bankrutujące firmy utworzono słabo dostępny rezerwat. Na tle fabrycznych ruin sarna, dokarmiana jabłkami, jakby symbol, dzika przyroda obejmuje ziemię ponownie we władanie. Na horyzoncie na Jeziorze Górnym zamglony Śpiący Olbrzym, jakby czekał na czas, kiedy pełen pychy biały człowiek dokona samozagłady swej cywilizacji.
Na przedmieściach większość ludzi na ulicach to Indianie, obserwujemy scenę brutalnego aresztowania jednego przez policję, to samo w innym miejscu widzieli Edyta i Tomek, nie jest to więc widok niezwykły. Dziesięć lat temu w centrum wczesnym rankiem mijaliśmy leżących na chodnikach kompletnie pijanych Indian, mężczyzn i kobiety, widok niewymownie przykry. Za to w centrum nie widać kryzysu, życie zdaje się kwitnąć, kościoły, eleganckie sklepy, zadbane ładne domki, wielu ludzi na ulicach. To wszystko jakby zaprzeczało wieszczonej powolnej śmierci miasta.
Wyjeżdżamy ponownie na Trans-Canada Highway, tym razem na wschód. Ten odcinek autostrady nazwano Courage Highway na cześć młodego człowieka Terry'ego Foxa, lekkoatlety. Terry Fox jest postacią znaną każdemu Kanadyjczykowi, o jego heroicznej postawie zrobienia czegoś dla innych w obliczu śmierci, uczą w szkołach dzieci, co roku odbywają się maratony jego imienia gromadzące tysiące uczestników. Terry Fox, chory na raka, postanowił zebrać pieniądze na badania i walkę z tą chorobą. W St. John's w Nowej Fundlandii rozpoczął Maraton Nadziei przez cały kraj w stronę zachodniego wybrzeża. Biegł 153 dni, pokonał 5373 kilometry, a wszystko na jednej nodze i protezie, bo choroba pozbawiła go drugiej kończyny. Choroba i śmierć pokonały Terry'ego Foxa niedaleko przed Thunder Bay, w tym miejscu uhonorowano go pomnikiem.
Z Thunder Bay do naszego celu, Parku Narodowego Pukaskwa, mamy ponad 300 kilometrów. Po drodze postanawiamy jeszcze zobaczyć tyle, na ile czas pozwoli. Pierwsza atrakcja to kopalnia ametystów kilka kilometrów na północ od drogi. Ametysty w okolicach półwyspu Sibley nad Jeziorem Górnym są wszędzie. Amethyst Mine Panorama jest najbogatszym złożem w Kanadzie. Odkryta w 1955 roku w czasie budowy drogi do wieży przeciwpożarowej, rozpoczęła wydobycie w 1960 roku i czynna jest do dzisiaj. Prowadzi produkcję od wydobycia, klasyfikacji, szlifu, do sprzedaży już w postaci biżuterii. Reklamuje się, że posiada kwarcyty w najpiękniejszych barwach purpurowo-fioletowych i o największej przezroczystości, co demonstruje pani w sklepiku przy wejściu, podświetlając latarką ametysty, można tu też kupić gotowe wyroby. Pani równie chętnie służy jako przewodnik. Przy sklepiku jest też piękna wystawa olbrzymich brył skrystalizowanych minerałów, nie tylko w fiolecie. Zaraz za nią wyrobisko, gdzie nadal prowadzi się prawie ręczne wydobycie, i hałda skalnych odpadów. Piszemy odpadów, bo raczej nikt tam nie znajdzie żadnych rarytasów, chociaż ziemia usłana fioletem. Mimo to wszyscy mają przednią zabawę, nie tylko dzieci, łażąc z kubełkami i grzebiąc z zapałem metalowymi prętami w gruzowisku, okazy widziane w sklepiku podniecają wyobraźnię. Potem nie mniej ważne jest płukanie zdobyczy przy stole w wodzie, żeby wybrać najpiękniejsze sztuki. Wejście kosztuje 20 dolarów, każdy znaleziony funt ametystu, zazwyczaj przyklejonego do skały, jest liczony dodatkowo, dlatego pod pozorem zagrożenia skaleczeniem nie wolno odłupywać znalezionego kamienia od skały. Wzdłuż autostrady jest mnóstwo sklepików z o wiele tańszą biżuterią, przy prywatnych domach ludzie wystawiają na sprzedaż swoje zdobycze, bo na własną rękę dziubią w skale, dlatego kopalnia prowadzi agresywny marketing. Jednym z reklamowych chwytów jest stworzona na potrzeby kopalni legenda połączona z indiańską historią o Nanabuszu zamieszczona w ulotce, którą warto przytoczyć, bo wymagała niemałej wyobraźni lub poczucia humoru od autora. Według niej, okazuje się, że Nanabusz nie tylko strzegł srebra, ale także szlachetnych kamieni. Miliony lat wcześniej bożek wina Bachus, zły na ludzi, zawołał tygrysa ludożercę, żeby za karę zeżarł pierwszego napotkanego człowieka. Piękna księżniczka o imieniu Ametyst podróżowała z wybrzeża Jeziora Górnego do świątyni Diany na wzgórzu, słysząc bestię, a nie mogąc znaleźć canoe nad Elbow Lake, gdzie znajduje się kopalnia, schowała się do kryształowej jaskini. Bogini Diana, słysząc modlitwy księżniczki Ametyst o ocalenie, zamurowała jaskinię. Bachus, zawstydzony, wylał czerwone wino na jaskinię, barwiąc kryształy na fioletowo.
Rozbrojeni obecnością tylu bogów na raz w tak niewielkim miejscu, kupujemy spory kawałek skały z ametystami na pamiątkę, ale pomijając aspekty marketingowe, z dzieciakami warto tu przyjechać, bo to i zabawa, i kawałek kanadyjskiej historii, i spora porcja wiedzy o geologii.
Niedaleko jest jeszcze jedno miejsce, które obowiązkowo trzeba zobaczyć. To trzykilometrowy Ouimet Canyon, kilkanaście kilometrów na północ od autostrady. Nie zabiera to więcej niż pół godziny, bo park prowincyjny udostępnia do zwiedzania zaledwie ułamek tego cuda. Na brzeg kanionu prowadzą drewniane mostki, kładka, z platform można oglądać kanion stumetrowej głębokości, szerokości 150 metrów, jak powstała ta wielka szczelina, nie wiadomo, jest kilka teorii, ale widok zapiera dech w piersiach. Dno kanionu to rzeczywistość z innego świata, powietrze lodowate przez cały rok, wilgoć i krótkie okresy słońca spowodowały, że przetrwała tam arktyczna roślinność, którą znaleźć można tysiąc kilometrów na północ od tego miejsca. W celu jej ochrony schodzenie w dół kanionu jest zabronione. Wzdłuż zbocza prowadzi kilometrowa zaledwie trasa z pięknym widokiem na północ na uformowany w pionowe kolumny diabaz tworzący przedziwne figury, a na południu widać Jezioro Górne.
Kilka kilometrów od Ouimet kolejna miejscowa atrakcja, firma Eagle Canyon Adventures oferuje przejście, jak się reklamuje, najdłuższym w Kanadzie, 182-metrowym mostem podwieszonym nad kilkudziesięciometrowym kanionem. Ta przyjemność kosztuje 20 dolarów, a za 40 dodatkowych dolarów można przeżyć 60 sekund grozy i zjechać na linie na specjalnym urządzeniu również najszybszym zjazdem w Kanadzie – 72 km na godzinę, i najdłuższym – prawie kilometrowym, jak twierdzi firma. Edyta z Tomkiem fundują tę przyjemność Patrykowi, my rezygnujemy, życie i tak dostarcza wystarczająco emocji.
Robimy na autostradzie krótki odpoczynek na stopie dla ciężarówek, kierowcy tirów to sikhowie w turbanach, Hindusi i Arabowie, w tym azjatyckim pejzażu niespodziewany polski akcent. Na parkingu wymalowany ręcznie w kwiatki hipisowski busik z lat 70. ubiegłego wieku z napisem Nikaragua i Gwatemala. Właściciele przesympatyczni, zagadują, opowiadają o podróży przez Kanadę. Jeden Indianin, co do tego nie ma wątpliwości, wygląda, jakby właśnie wyszedł z dżungli, drugi z bardziej europejskimi rysami, jaśniejsza cera, pewnie z domieszką krwi hiszpańskiej. Okazuje się, że to potomek Polaków. Mówi, że babka miała na nazwisko Węgierski, i o dziwo nawet wymawia przy tym ę. Niepasującą do nich i o wiele młodszą prześliczną dziewczynę o orientalnej twarzy przedstawia jako pochodzącą z Azerbejdżanu, ta poprawia, że jest Ormianką, ale widać, że dla niego to żadna różnica. Co połączyło tę niezwykłą trójkę? Chcielibyśmy wiedzieć, ale na dłuższe rozmowy nie mamy czasu. Zatrzymujemy się jeszcze w indiańskim rezerwacie tuż przy autostradzie, skuszeni reklamą wędzonych ryb. Rezerwat nietypowo porządny, spore domy, Indianin – Andrzej długo puka do drzwi, usiłując oderwać go od laptopa, widać to przez okno – ma bogatą ofertę, różne gatunki ryb i stopień uwędzenia do wyboru.
Dojeżdżamy przed nocą do Parku Narodowego Pukaskwa z nadzieją, że ryba nie zwabi wszystkich niedźwiedzi z okolicy.
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński