Wszyscy dziwimy się, że na zderzakach nie ma jednak ani śladu uderzenia. Przyglądam się dokładnie i mówię, że ślad jest, bo odbiły nam się śruby, którymi przykręcona jest tablica rejestracyjna tamtego. Widać nawet, że są pod śrubokręt-krzyżak. Chłopaki twierdzą, że to moja wyobraźnia. Śmieją się, że jakby było trochę mocniej, to może by się numer rejestracyjny wybił.
Na szczęście to jedyna niespodzianka na drodze. Przed nami 800 kilometrów. Tym razem wybieramy się do miejscowości Lac-Drolet położonej niedaleko Lac-Mégantic. Dokładnie rok temu spaliśmy w namiocie przy –18°C. Jacek jest póki co za mały na takie ekstrema. Będzie miał swoje łóżeczko w pensjonacie "Au temps retrouvé" – czyli Czas Odnaleziony.
Przed granicą z Quebekiem zaczyna śnieżyć. Na drodze robi się ślisko. Trzeba jednak przyznać, że nasi francuskojęzyczni sąsiedzi mają drogi dobrze utrzymane.
W Montrealu przejeżdżamy przez most Champlaina (oczywiście opowiadam, jakie kwoty są przeznaczone na jego remont w nowym budżecie federalnym) i kierujemy się na wschód do Sherbrooke. Tam kończy się autostrada. Ale widać, że pługi śnieżne nie próżnują, dwa nawet mijamy. Owszem, jest lód, ale śnieg pięknie odgarnięty na boki. I jaka droga szeroka. Przez wszystkie dni podziwiam, jak tutejsze służby radzą sobie z zimą.
W mijanych miejscowościach zaspy są imponujące. Na wysokość człowieka to mało powiedziane. Nawet na dwoje ludzi. Domy zasypane do okien. W takich warunkach systematyczność to podstawa. Następnego dnia, gdy któryś z chłopaków zastanawia się, czym ludzie się tu zajmują, bez zastanowienia mówię, że przecież muszą codziennie odśnieżać. Chyba nigdy nie widziałam takich zasp na tak rozległym terenie.
Na miejsce docieramy po północy. Dom jest drewniany, podłogi skrzypią. Ma 128 lat. Na dole tylko duża kuchnia i pokój, na górze trzy pokoje. Zimą w jednym z nich śpią gospodarze, latem mieszkają w piwnicy. Ładnie tu i przytulnie. A jutro czekają na nas góry.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/3385-w-poszukiwaniu-zimy-quebec-cantons-de-lest#sigProId38089738f2
***
Śniadanie jest olbrzymie. Jogurt z granolą, muffin, owoce, boczek lub kiełbaska, ziemniaczki w kostkę z piekarnika, domowe konfitury, jajko sadzone lub naleśniki – i to wszystko jedna porcja! Wzięliśmy trochę jedzenia z domu, ale takie śniadanie wystarcza na cały dzień.
Przede wszystkim przyjechaliśmy, by chodzić na rakietach śnieżnych. Region Mégantic nadaje się do tego znakomicie. W odległości godziny jazdy od naszego noclegu znajduje się kilkanaście gór wysokości 800-1000 metrów. Najwyższa to Mont Mégantic (1105 m) – którą zdobyliśmy w zeszłym roku – i Mont Gosford (1193 m). Latem można się też kąpać w licznych jeziorach, wokół kilku z nich utworzono Park Narodowy Frontenac. W Lac-Drolet też jest plaża miejska i kąpielisko. Teraz jeziora są skute lodem.
Na początek wybieramy górę położoną najbliżej naszego pensjonatu – Morne de Saint-Sébastien (824 m). Nasz gospodarz mówi, że do parkingu jest spory podjazd i za ostatnim domem droga może być gorzej utrzymana, więc żeby dojechać tak daleko, jak się da. Już się boję, myśląc o moich czterosezonowych – czyli letnich – oponach. Ale dajemy radę, nie jest tak źle. Na parkingu jesteśmy póki co jedyni.
Pogoda mogłaby być lepsza. W sumie nie jest źle, bo mamy kilka stopni na minusie, nie wieje, śnieg lekko prószy. Tylko słońce chowa się za gęstą warstwą chmur. Niestety tak ma być przez dwa dni, więc na podziwianie widoków trzeba będzie przyjechać jeszcze raz. Za to piękny dzień ma być w poniedziałek, czyli akurat, jak będziemy jechać do domu.
Szlak na Górę Św. Sebastiana prowadzi przez las. Na szczyt idziemy około godziny. To łagodne podejście. Ścieżka jest wydeptana, więc nie musimy przedzierać się przez śnieg. Na drzewach leżą śnieżne czapy, wszędzie biało. Na szczycie znajduje się wieża widokowa. Wchodzimy po krętych schodach, ale jak można się było domyślić, widać tylko wierzchołki zaśnieżonych drzew i sąsiednie wzniesienie. Wyobrażamy sobie roztaczającą się stąd panoramę 360°.
Szlak tworzy pętlę, nie trzeba wracać tą samą drogą. Będziemy jednak iść tak samo. Jacek śpi w plecaku-nosidełku. Gdy szykujemy się do zejścia, na górę wjeżdża kilka osób na skuterach śnieżnych. Przyjechali właśnie tą inną drogą. Mijamy kilka osób, które też wybrały się na rakiety. One dopiero wchodzą, my już idziemy w dół. I każdy z nas na zejściu zalicza po jednym upadku. Robię zdjęcia chłopakom, jak potem siedzą na śniegu. Rafał pyta, kto mi zrobi zdjęcie, jak się przewrócę. Szymon na to, że najpierw trzeba będzie wziąć mój aparat, a dopiero potem pomagać mi wstać. Jak już przychodzi co do czego, wstaję szybko sama. Zdjęcia nie mam.
Parking znajduje się na przełęczy. Stąd można pójść też drugą, szerszą drogą do Maison du granit – dawnego kamieniołomu, który został przekształcony na muzeum. Nie widać żadnych śladów w tamtym kierunku. Co to dla nas! – będziemy przecierać szlak! Szymon już rwie do przodu. I zaraz leży na śniegu. Rafał instruuje go, jak powinien iść. Na szczęście droga nie jest daleka. Sprzed budynku roztacza się widok na jezioro Drolet i górę Mégantic. Wokół stoją granitowe rzeźby.
Jacek zaczyna się niepokoić. Obudził się i daje znać, że chętnie by coś zjadł. Wracamy do domu. Po tych 2 – 3 godzinach na śniegu i wczorajszej 10-godzinnej podróży najchętniej byśmy się wszyscy zdrzemnęli. Ale mobilizujemy się i idziemy jeszcze na spacer do lasu. Leśna droga zaczyna się zaraz za domem. Mijamy domek, w którym nasi gospodarze hodują króliki. Latem króliki mają klatki na zewnątrz. Właśnie zdjęcie tych klatek na stronie internetowej zwróciło naszą uwagę. Może nie samych klatek, ale poideł, z których korzystają zwierzaki. Poidła są bowiem zrobione z butelek po winie.
Rafał powiedział, że to są takie quebeckie króliki. W Ontario kazaliby co najmniej zdjąć lub zasłonić etykiety.
Po lesie dawno nikt nie chodził. Nie ma żadnych śladów. Dobrze, że mamy rakiety, bez nich zapadlibyśmy się pewnie po kolana. Co jakiś czas zmieniamy się z przodu, żeby każdemu przypadło po tyle samo zmęczenia. Nie mamy konkretnego celu, tak po prostu, żeby maszerować.
Na kolację wracamy do pensjonatu. Mogliśmy szukać restauracji, ale doszliśmy do wniosku, że szkoda na to czasu. Decyzja okazała się jak najbardziej słuszna. Louis i Lucie przygotowują znakomite steki (chociaż mój musi być powtórnie dopieczony), a następnego dnia – łososia. Podają też jako aperitif wino z syropu klonowego własnej produkcji. Posiłek i wcześniejszy wysiłek działają obezwładniająco. Śpimy jak dzieci, Jacek również.
***
W niedzielę wybieramy się do Parku Narodowego Mont-Mégantic. Nie będziemy jednak zdobywać góry Mégantic, tylko sąsiednią Mont St-Joseph. Park jest idealny, jeśli brać pod uwagę wędrowanie z dzieckiem w nosidełku, nawet w zimowych warunkach. Co 2 – 3 kilometry można się ogrzać w drewnianej chatce, w każdej są też miejsca noclegowe. Szlaki przygotowano znakomicie, oznakowane, śnieg ubity. Turyści są, w rozsądnej liczbie, nie mamy wrażenia tłumu na trasie. Może większość poszła na Mégantic.
Nasza trasa ma 8,5 kilometra. Chwilami nawet prześwituje słońce, ale chmury nie dają się przepędzić. Szlak wiedzie przez las. To nawet lepiej, bo wieje wiatr, zwłaszcza w wyższych partiach góry. Po około 2,5 km dochodzimy do pierwszej chatki. Jest położona na przełęczy, w dobrym punkcie widokowym. Stąd mamy jeszcze jakieś 1300 metrów do szczytu. Szczyt góry St-Joseph można łatwo rozpoznać z daleka, bo znajduje się na nim maszt. Teraz, gdy idziemy, z powodu zachmurzenia maszt jest ledwo widoczny. Za to w dole można rozróżnić drogę prowadzącą do obserwatorium na Mégantic.
Na St-Joseph znajduje się kolejna chatka – do której jednak nie zaglądamy – i kaplica. Zimą większość polany szczytowej jest niestety ogrodzona. Informacja na tablicach głosi, że od masztu mogą odrywać się kawałki lodu.
Na zejściu mamy jeszcze trzy chatki, w jednej karmimy Jacka. Zatrzymujemy się jednak na krótko. Na początku jesteśmy sami, ale potem przychodzą osoby, które w niej nocują. Zaczynają gotować coś o odstraszającym zapachu. Jeszcze w samochodzie Rafał mówi, że czuje go na swojej kurtce.
Możliwe, że schodzimy z góry jako ostatni. Zapada zmierzch, na szlaku już pusto. Zastanawiamy się, ile samochodów będzie stało na parkingu.
Okazuje się, że z przyjezdnych został tylko nasz. W drugim rzędzie parkują osoby, które wykupiły nocleg na terenie parku. A jak przyjechaliśmy przed południem, ledwo dało się znaleźć miejsce!
Włączamy silnik i od razu patrzymy, jaka jest temperatura. Zimno –14 stopni mrozu. A w Lac-Drolet – niebo pełne gwiazd.
Przed obiadem Rafał pyta naszego gospodarza o zdjęcia na piętrze. To zdjęcia z dwóch wypraw zimowych z lat 90. Louis pokazuje trasy na mapie.
Jedna wiodła wzdłuż Cieśniny Hudsona, na samej północy Quebecu, druga – przez północny Nunavut. Przy okazji dowiadujemy się, że jego brat mieszka nad James Bay (najbardziej na południe wysunięta część zatoki Hudsona), więc jeślibyśmy się wybierali, to żeby dać znać. Pojechanie w tamtym kierunku zimą czasem chodzi nam po głowie.
***
W poniedziałek wstajemy wcześnie i schodzimy na śniadanie o 7.30. W tym miejscu na posiłki trzeba mieć zawsze zapas czasu. Czasu odnalezionego.
Ostatni raz napawamy się widokiem śnieżnych zasp i jedziemy może nieco dłuższą trasą, ale chcemy jeszcze zobaczyć masyw Mégantic. W ulotce z parku czytam, że zimą w Sherbrooke spada około 3 metrów śniegu, u stóp góry Mégantic – 5 metrów, a na wierzchołku – aż 7!
Słońce zagląda do okien, śnieg skrzy się na mrozie. Chciałoby się zostać chociaż dzień dłużej. Chociaż z drugiej strony zawsze warto mieć miejsca, do których chce się wracać.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak