Błąd
  • JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /var/hsphere/local/home/goniec/goniec24.com/images/domdziecka1619
Uwaga
  • There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery Pro plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder: images/domdziecka1619

farolwebad1

A+ A A-

Opowieści z aresztu deportacyjnego: Powrót

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Jak pech, to pech, to powiedzenie może mieć zastosowanie do wielu tych nielegalnych imigrantów, którzy w końcu wpadają i są deportowani. Ale można spojrzeć na ich sytuację z drugiej strony i powiedzieć, jak długo można mieć szczęście? Niektórzy potrafią jakoś omijać rafy przez kilka, a nawet kilkanaście lat. 

Marcin, około 40-letni, przystojny mężczyzna, z dość dużą pogodą ducha mówił o pechowej sytuacji, w jakiej się znalazł, po pięciu latach pobytu w Kanadzie. Pochodził ze wschodniej Polski, gdzie się urodził i ukończył studia ekonomiczne. Rodzina jego pochodziła z dawnych wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, które po drugiej wojnie światowej znalazły się w granicach Związku Sowieckiego, a po rozpadzie tego tworu, w granicach Białorusi. Część rodziny powędrowała dalej, na Dolny Śląsk, ale dziadkowie Marcina zatrzymali się tuż przy nowej granicy wschodniej. Może z nadzieją, że stąd będzie bliżej w strony rodzinne, gdyby coś się zmieniło. Ale nic się nie zmieniło. Dziadkowie zmarli, a rodzice Marcina zapuścili korzenie w mieście, w którym jeszcze długo część mieszkańców określała siebie jako Białorusinów. Ale już nowe pokolenie w większości się spolonizowało.
Wylot Marcina do Kanady nie wynikał z jakichś problemów. Zaprosiła go do odwiedzin starsza siostra, która z rodziną osiedliła się w Kanadzie w okresie wielkiej emigracji solidarnościowej. Tak ona, jak i jej mąż byli członkami "Solidarności", ale niezbyt aktywnymi. Nie dotknęły ich jakieś represje w okresie stanu wojennego, ale mieli już wszystkiego dość i poprzez Austrię dostali się do Kanady.
Marcin naprawdę zamierzał tylko odwiedzić siostrę. W Polsce pozostawiał żonę, która pracowała w organach ścigania, i dwie kilkunastoletnie córki. Wcześniej wyjeżdżał kilkakrotnie do pracy na zachód Europy, ale za każdym razem, po kilku miesiącach wracał, zasilając budżet rodziny sporymi zastrzykami pieniężnymi. Tuż przed wylotem do Kanady pracował jako kierownik magazynu w dużym domu towarowym, przed rokiem otwartym przez firmę francuską.


Kiedy znalazł się w Kanadzie i z pomocą siostry i szwagra dostał niezłą pracę, myślał o popracowaniu tutaj przez kilka miesięcy. Bez większego trudu przedłużył wizę turystyczną do sześciu miesięcy. W tym czasie dostał jeszcze lepszą pracę, lżejszą i lepiej płatną, głównie przy układaniu kafelków. Wynajął własne mieszkanie, bo nie chciał być ciężarem dla rodziny siostry. Zamieszkał w centrum nowego osadnictwa polskiego w Kanadzie, w 750-tysięcznym przedmieściu Toronto, czyli w Mississaudze.
Prawdopodobnie dom znajomych siostry, u których Marcin wynajmował mieszkanie, stał na dawnych terenach łowieckich plemienia indiańskiego Mississauga. Było to, w odróżnieniu od takich dużych plemion, jak Irokezi czy Kri, małe, liczące około 300 członków plemię, zamieszkujące ujście rzeki do jeziora Ontario. Trudnili się głównie rybołówstwem (wspaniałe łososie) i łowiectwem. Po dwóch wiekach zamieszkiwania w pobliżu dynamicznie rozwijającego się siedliska białych, plemię Mississauga kompletnie zniknęło – wymarli, zasymilowali się, rozproszyli, zapomnieli o swoich korzeniach. Pozostała po nich tylko ta dziwnie brzmiąca nazwa gwałtownie rozrastającego się miasta, zamieszkiwanego przez Europejczyków, Azjatów czy Afrykanów.
Zarobki wystarczały Marcinowi na utrzymanie i systematyczne wysyłanie pieniędzy do żony do Polski. Mimo słanych zaproszeń, ani żona, ani córki nie chciały odwiedzić go w Kanadzie. Córki poprosiły go, aby pieniądze, które miałby wydać na bilety lotnicze dla nich, im przysłał, a one wykorzystają to na wycieczkę wokół Europy. Obie córki dostały się na studia. W czasie wakacji faktycznie, w ciągu dwóch miesięcy objechały prawie całą Europę, za pieniądze przysłane im przez ojca z Kanady. Żona tłumaczyła, że nie może do niego przylecieć z uwagi na wykonywaną pracę i konieczność zajmowania się dorastającymi córkami.
Tuż przed wygaśnięciem wizy Marcin złożył wniosek do władz imigracyjnych o przyznanie mu statusu uciekiniera. Coś tam ubarwił w swoim życiorysie i czekał na wynik. Dostał odmowę. Odwołał się i dalej czekał. Znowu dostał odmowę, ale cała procedura trwała ponad trzy lata. W końcu na adres siostry przyszedł list z urzędu imigracyjnego wzywający Marcina do stawienia się w tym urzędzie. Marcin nie powiadomił nigdy urzędu o nowym swoim adresie zamieszkania. Po miesiącu przyszedł list wzywający go do opuszczenia natychmiast Kanady. Marcin nie zareagował na te listy, choć pomyślał o tym, aby przygotować się do powrotu do Polski.
Ale każdy dzień, tydzień, miesiąc dawał dość dobre dochody. Wiedział, że po powrocie do Polski nie będzie łatwo ze znalezieniem dobrze płatnej pracy. Za taką znaczna liczba współmieszkańców jego miasta powędrowała na zachód Europy. Z dość dobrą znajomością angielskiego miałby duże szanse na pracę w nowo wyuczonym przez praktykę zawodzie w Anglii. Ale wiedział, że żona nie pojedzie z nim. Właśnie miała zamiar otworzyć własną prywatną praktykę.
Te dywagacje trwały dalsze sześć miesięcy. Któregoś dnia, kiedy Marcin wrócił po pracy do swojego przytulnego mieszkanka, usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył je i zdumiony stwierdził, że w drzwiach stoi rosły policjant. Policjant zapytał Marcina, czy mieszka tu Mr. Thompson. Marcin odpowiedział, że nie i że nie zna nikogo o takim nazwisku. Policjant powiedział, że jest to czarny osobnik w wieku około trzydziestu lat. Marcin ponownie zaprzeczył, aby znał takiego osobnika. Może był to jeden z Murzynów zamieszkujących w okolicy, ale Marcin żadnego z nich nie znał bliżej.
Policjant wyszedł, ale już po minucie zapukał ponownie i zapytał Marcina, skąd jest. Marcin odpowiedział, że z Polski. Policjant poprosił o pokazanie mu paszportu. Kiedy Marcin to uczynił, policjant wyszedł i po mniej więcej pół godzinie wrócił z kolegą, oświadczając mu, że go aresztuje z powodu jego nielegalnego pobytu w Kanadzie. Policjant bowiem, przy pomocy połączenia z komputerem ze swojego radiowozu, uzyskał dane o Marcinie, w tym o tym, że jest poszukiwany przez urząd imigracyjny. Skutego w kajdanki policjanci zawieźli do swojej komendy, po drodze zawiadamiając dyżurującego oficera Canada Border Services Agency, czyli organu zabezpieczającego granice Kanady, o wyniku swoich łowów.
Z komendy dwóch oficerów CBSA zawiozło Marcina do aresztu, gdzie po przesłuchaniu go wydali nakaz jego aresztowania, ale zaproponowali mu, że może być wypuszczony na wolność za kaucją. Marcin natychmiast po dostaniu się na swój oddział w areszcie powiadomił siostrę, w jakiej znalazł się sytuacji. Siostra obiecała pomoc. Kiedy Marcin zadzwonił do niej na drugi dzień z rana, to otrzymał wiadomość, że siostra już jedzie wraz z doradcą imigracyjnym do aresztu. Oficer CBSA, z którym rozmawiał doradca, powiedział, że Marcin może być wypuszczony na wolność po wpłaceniu przez obywatela Kanady kaucji w kwocie trzech tysięcy dolarów. Siostra Marcina, będąc obywatelką Kanady, wpłaciła kaucję i Marcin po około piętnastu godzinach pobytu w areszcie był już na wolności.
Planował, że potrzeba mu dwóch miesięcy na zakończenie rozpoczętych pracy i zlikwidowanie pobytu w Kanadzie. Wprawdzie warunkiem wypuszczenia go na wolność było to, aby nie wykonywał pracy bez zezwolenie urzędu zatrudnienia, ale Marcin nie zamierzał tego zastrzeżenia respektować. Miał też, zgodnie z warunkami postawionymi przez urząd, mieszkać u siostry, ale to też było z jego strony fikcją. Siostra zawiozła Marcina do jego mieszkania, tam się on przebrał i pognał do pracy. Szefowi nawet nie powiedział o tym, że był aresztowany. Wytłumaczył swoje kilkugodzinne spóźnienie koniecznością pomocy chorej siostrze. Szef się nie dopytywał o szczegóły. Marcin był dobrym pracownikiem. Nie bumelował, nie pił, sumiennie wykonywał swoje obowiązki.
Marcin miał obowiązek zgłaszać się co miesiąc w biurze imigracyjnym. Na drugim spotkaniu powiadomiono go, że w ciągu dwóch tygodni ma opuścić Kanadę. Było to akurat tyle, ile potrzebował na zakończenie ostatnich czynności. Kupił sobie bilet na samolot LOT-u, dość tanio, bo było to jeszcze przed sezonem letnim.
W sumie, mimo tego pechowego dnia, kiedy zupełnie przypadkowo został nakryty i aresztowany, Marcin uważał się za szczęściarza. Miał też, w odróżnieniu od wielu innych nielegalnych imigrantów, którzy muszą po wielu latach pobytu w Kanadzie wracać w rodzinne strony, gdzie nikt na nich nie czeka, gdzie nie mają mieszkania ani pracy, na tyle dobrą sytuację, że czekała na niego żona i dwie dorosłe już, będące dobrymi studentkami córki.

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.