Donbas to zagłębie węglowe, więc Oleg już jako młody chłopak, po wojsku, zaczął pracę w tym zawodzie. Pracował w jednej z kopalń dziesięć lat. W tym czasie się ożenił z prawdziwej miłości i doczekał się syna i córki. Kiedy dzieci miały po kilkanaście lat, żona zaczęła "niedomagać". Lekarze stawiali różne diagnozy, przypisywali różne lekarstwa, nic nie pomagało, choroba posuwała się naprzód.
Rozpoznanie nastąpiło w czasie, gdy Ukraina wybiła się na niepodległość. Kolejny z lekarzy stwierdził, że żona Olega ma chorobę Parkinsona, która się systematycznie pogłębia. Przepisał jakieś leki. Córka Olega zaczęła właśnie pracę jako pielęgniarka i znalazła informację o programie pomocy amerykańskiej dla krajów Trzeciego Świata. Wprawdzie w czasach sowieckich Ukraina była zaliczana do "pierwszego świata", ale ekonomicznie tkwiła głęboko w "trzecim świecie". Córka odszukała adres, pod który wysłano list wraz z diagnozami lekarskimi. Oleg otrzymał ankietę z tej instytucji. Cała procedura trwała około roku.
W międzyczasie tak syn, jak i córka założyli własne rodziny. Syn się wyprowadził, bo dostał mieszkanie w pobliżu jednej z kopalń. Córka wraz z mężem mieszkała z rodzicami. Oleg postanowił teraz poświęcić się w pełni ratowaniu swojej ukochanej, ale gasnącej żony.
Instytut medyczny, który miał zająć się leczeniem chorej żony Olega, znajdował się w Chicago. Oleg poszperał w pamięci, rozpytał znajomych i ustalił, że w tym mieście mieszka jego dawna koleżanka szkolna, która przed laty wyszła za mąż za Polaka, wyjechała do Polski, stamtąd po kilku latach, z mężem i synkiem, wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Oleg napisał do niej list i otrzymał szybko odpowiedź z zapowiedzią, że zostaną gościnnie przyjęci.
Tak też się stało. Kiedy Oleg wraz z żoną wylądował na lotnisku chicagowskim, już tam na nich czekała koleżanka wraz z mężem. Zajęli się nimi serdecznie. Byli ich przewodnikami, co było szczególnie cenne w pierwszych miesiącach pobytu w Stanach. Oleg wraz z żoną zamieszkali w ładnym apartamenciku w suterenie domu koleżanki na przedmieściach Chicago. Zostali zawiezieni przez koleżankę jej samochodem do instytutu medycznego.
Powtarzało się to jeszcze kilkakrotnie, aż Oleg poznał dobrze tę drogę i nauczył się korzystania z połączeń komunikacji miejskiej. Żona Olega poddana została serii badań, które potwierdziły występowanie u niej choroby Parkinsona. Chorej przepisano leki, które otrzymywała za darmo.
Program ten przewidywał też pomoc finansową, która pozwalała na zapłacenie za skromne mieszkania, wyżywienia, zakup niezbędnej odzieży, pokrycie kosztów przejazdów. Aby być bliżej instytutu, gdzie żona Olega musiała składać wizyty co dwa tygodnie, i aby odciążyć koleżankę i jej męża (którzy nie pobierali od Olega ani grosza za mieszkanie, wyżywienie i przejazdy), po trzech miesiącach wyprowadzili się do małego mieszkanka w suterenie, za które płacili stosunkowo niedrogo.
Wprawdzie program przewidywał, że chorą będzie zajmowała się druga osoba, za co Oleg otrzymywał też pomoc finansową, ale już po niedługim czasie żona Olega poczuła się lepiej, stała się bardziej samodzielna, tak więc Oleg postanowił trochę dorobić. Na jego prośbę mąż koleżanki załatwił mu pracę w firmie polonijnej. Oleg porozumiewał się bez większych problemów z pracującymi tam Polakami. Część z nich, dłużej mieszkających w Stanach, w pracy preferowała porozumiewanie się w języku angielskim. Oleg postanowił wykorzystać to i zaczął uczyć się z samouczków i słowników języka angielskiego, a w pracy szlifował to, prosząc kolegów, aby poprawiali jego wymowę. Już po dwóch latach mówił całkiem poprawnie po angielsku.
Choroba żony posuwała się, ale wolno, bo podawane jej leki opóźniały ten proces. Jednak po dwóch latach pobytu pracownik instytutu zasugerował Olegowi, że powinien być przygotowany na zakończenie pobytu w Stanach i że przy podawaniu przepisanych żonie leków, proces terapii będzie mógł być realizowany w jego rodzinnym kraju. Olegowi udało się jeszcze sześć miesięcy przedłużyć program. Po tym jednak zakończono wypłacać mu jakiekolwiek środki pomocy.
Oleg pracował, a więc miał na utrzymanie żony i na zakup jej lekarstw. Po roku został jednak wezwany do urzędu imigracyjnego, gdzie powiedziano mu, że musi wraz z żoną wyjechać ze Stanów. Próbował tłumaczyć, że leki żony kosztują kilkadziesiąt dolarów miesięcznie i przy zarobkach na Ukrainie nie będzie go stać na ich zakup. Te argumenty tylko trochę opóźniły proces wydalania. Po kilku miesiącach ten sam urzędnik imigracyjny zapowiedział Olegowi, że jeśli w ciągu dwóch tygodni nie wybędzie wraz z żoną, to zostaną zatrzymani i przymusowo deportowani.
Kiedy Oleg poinformował o tym swoich przyjaciół, którzy tak serdecznie ich przyjęli i z którymi utrzymywał cały czas bliskie kontakty, ci poradzili mu, aby udał się z żoną do Kanady. Oleg likwidował swoje sprawy przez następny tydzień i po tym został zawieziony wraz z żoną przez przyjaciół na granicę kanadyjską w Buffalo.
Oleg mówił już dobrze po angielsku i urzędnikowi imigracyjnemu wytłumaczył, że chce wraz żoną starać się o status stałego rezydenta Kanady, motywując to stanem zdrowia żony i niemożliwością zapewnienia jej lekarstw w ich rodzinnym kraju. Aplikację przyjęto. Udał się autobusem do Toronto, gdzie dotarł do rodziny ukraińskiej, która na prośbę jego amerykańskiej znajomej, zapewniła im pokój w swoim domu. Ci nowi znajomi pomogli też Olegowi znaleźć pracę w firmie rozbiórkowej. Mówił dobrze po angielsku, miał doświadczenie zawodowe, więc z miejsca wykazał, że jest pełnowartościowym pracownikiem. Zarobki jego szły systematycznie w górę. Stać go było na wynajęcie samodzielnego mieszkania, kupno używanego samochodu, zakup leków dla żony i posyłanie czasami kilkuset dolarów dla córki i syna na Ukrainę.
Po dwóch latach Oleg otrzymał decyzję odmowną z urzędu imigracyjnego. Poszedł do agentki specjalizującej się w sprawach imigracyjnych, która złożyła odwołanie od tej decyzji. Głównym motywem był gwałtownie pogarszający się stan zdrowia żony Olega. W miesiąc po wysłaniu tego odwołania żona Olega zmarła. Oleg pochował ją na "słowiańskim" cmentarzu, gdzie mógł postawić jej normalny pomnik. Kilka miesięcy później nadeszła decyzja odmowna. Oleg został zaproszony listownie wraz z żoną do stawienia się w urzędzie imigracyjnym. Przybył tam i poinformował urzędniczkę imigracyjną o śmierci żony, przedstawił akt zgonu. Urzędniczka powiedziała mu, że ma opuścić Kanadę w ciągu miesiąca. Oleg argumentował, że pochował tu żonę, że jest jedyną osobą, która może się jej grobem opiekować. Argument ten nie trafił do przekonania urzędniczki imigracyjnej. Po miesiącu pobyt Olega w Kanadzie stał się nielegalny.
Wiedział, że może być zatrzymany pod znanym urzędowi imigracyjnemu adresem. Zmienił więc miejsce zamieszkania. Pracował jednak w tej samej firmie. Tylko niedołęstwu urzędników imigracyjnych trzeba przypisać to, że znając jego miejsce pracy, nie zatrzymali go przez następne dwa lata.
W odróżnieniu od wielu innych samotnych mężczyzn przebywających "bez papierów" w Kanadzie. nie stoczył się, nie upijał, a wręcz stronił od alkoholu.
Znaczną część wolnego czasu przeznaczał na odwiedzanie grobu żony, sprzątanie wokół jej pomnika. Zawsze przynosił jej świeże kwiaty. Rozmawiał z nią, myślał o niej ciągle. Jakiekolwiek umizgi kobiet z jego środowiska etnicznego w ogóle go nie interesowały.
Kiedy został zatrzymany w miejscu pracy, przyjął to ze spokojem. W areszcie imigracyjnym, gdzie go osadzono, wykazywał spokój i rozwagę. Nie szukał bliższych kontaktów z kilkoma zatrzymanymi mówiącymi po rosyjsku. Myślał, jak wybrnąć z tej sytuacji, rozmyślał on żonie, dobrych latach z nią przeżytych, o tym kto będzie się opiekował jej grobem, gdy będzie zmuszony opuścić Kanadę. Na rozprawie imigracyjnej podniósł ponownie argument konieczności opiekowania się grobem zmarłej żony, ale decyzji o jego wydaleniu nie zmieniono. Pobyt Olega w areszcie trwał trzy tygodnie.
Po tym został odstawiony na lotnisko i odleciał do Kijowa.
Zdołał jeszcze poprosić znajomych o posprzątanie od czasu do czasu grobu żony. Dał im dwieście dolarów na zakup kwiatów na jej grób raz w miesiącu. Zgodnie z decyzją o wydaleniu go, nie miał prawa wracać tu przez rok. Obiecał sobie, że po roku na pewno tutaj wróci, choćby na krótko, aby móc pobyć choć kilka dni w pobliżu swojej jedynej miłości.
Aleksander Łoś