farolwebad1

A+ A A-

Opowieści z aresztu deportacyjnego: Kontrasty

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Kanadyjczycy, w tym polskiego pochodzenia, wylatując na urlop, szczególnie w okresie zimowym, na jedną z wysp archipelagu karaibskiego, wracają często w przekonaniu, że tam się żyje całkiem nieźle: słoneczko, ciepła woda w oceanie, palmy, gorące noce, świetne jedzenie i zakwaterowanie w ośrodku wypoczynkowym. 

Do tego całodobowa straż czuwa nad bezpieczeństwem wczasowiczów i goni miejscowych, którzy za bardzo chcieliby się zbliżyć do wypoczywających turystów. To oni, w przekonaniu miejscowych, są tymi szczęściarzami losu, którzy przylatują jak wędrowne ptaki, aby się zabawić, dobrze pojeść i popić, nie dostrzegając panującej dookoła nędzy. Wielu tubylców nie umie pływać, choć ocean jest w zasięgu wzroku, bo absorbuje ich bardziej niż pływanie codzienna walka o garstkę ryżu czy fasoli.

William, 18-letni postawny Murzyn, pochodził z jednej z gorących, przepięknych wysp. Wioska, w której się urodził, nie leżała nad oceanem, ale w głębi kraju. Wprawdzie nie była to duża wyspa, ale w ten jej zakątek turyści w ogóle nie zaglądali. Jej mieszkańcy nie mieli więc szans na dorobienie sobie na turystach.

Wioska ta była kiedyś własnością białego latyfundysty, który sadził plantacje bananowców. Od jego nazwiska przyjęła się nazwa wioski i mniej więcej połowa jej mieszkańców nosiła nazwisko byłego właściciela. Po zniesieniu niewolnictwa mieszkańcy wioski nadal pracowali na farmie właściciela, a po uzyskaniu przez ten kraj-wyspę niepodległości, kiedy właściciel wyniósł się do kraju pochodzenia swoich przodków, farma chyliła się ku upadkowi.

Tubylcy, a w zasadzie potomkowie przymusowo sprowadzonych z Afryki niewolników, zaczęli sadzić, co się dało, aby napełnić brzuchy. Farma, która dostała się w ręce jakiegoś Mulata, produkowała nadal banany, które wysyłane były na eksport, głównie do Kanady.

William był najmłodszym dzieckiem swoich rodziców. Miał jeszcze brata i dwie siostry. Ojciec, przyuczony stolarz, częściej nie pracował niż pracował.

Biedni współmieszkańcy wioski nie mieli czym płacić za usługi. Sami czym się dało łatali dziury w swoich małych domkach. Rodzina Williama mieszkała w dwuizbowym domku ciotki matki Williama, która z kolei odziedziczyła ten domek po swoich rodzicach. Sama nie mając rodziny, przygarnęła rodziców Williama, kiedy ci się pobrali, i tam już zostali. Rodzina większość dnia spędzała na zakurzonym podwórzu. William i jego brat przez większość roku spali w zawieszonych pod zadaszonym gankiem hamakach.

Edukacja na tej wyspie nie była przymusowa. Wprawdzie rodzice wysyłali Williama codziennie do szkoły, ale co najmniej połowę roku spędzał on, podobnie jak i inni chłopcy, na wagarach. Chodził do szkoły do szesnastego roku życia, ale z trudem pisał i czytał w swoim rodzinnym języku, czyli po angielsku.

Dwie siostry Williama opuściły rodzinny dom tuż po uzyskaniu pełnoletności: jedna znalazła się w Anglii, a druga w Kanadzie. Obie poleciały do tych krajów jako turystki i przebywały tam nielegalnie. Obie pracowały, wysyłając co jakiś czas rodzicom trochę pieniędzy. Siostra z Kanady napisała list, w którym doradzała rodzicom wysłanie do niej Williama. Kiedy ci się zgodzili, wysłała im pieniądze na bilet dla niego. Wizy nie potrzebował, bo władze kanadyjskie nie wymagały wiz od obywateli tego kraju, jeśli pobyt w Kanadzie miał trwać do trzech miesięcy.

William zamieszkał z siostrą w wynajmowanej przez nią suterenie. Ona pracowała na dwa etaty, sprzątając jakieś biura i restauracje, a on najczęściej się obijał. Dużo czytał, korzystając z zasobów pobliskiej biblioteki publicznej. Po kilku miesiącach poznał kilku rówieśników, którzy tak jak on, szwendali się bez celu. Wielu z nich szukało szybkiego zarobku poprzez sprzedaż narkotyków. William nigdy nie zaangażował się w ten biznes, ciągle upominany przez siostrę, która dawała mu co tydzień kieszonkowe, a nadto przygotowywała mu jedzenie i kupowała tanie ubrania. Była jednak tak zajęta pracą, że w ogóle nie myślała poważnie o uregulowaniu swojej sytuacji oraz swojego brata.

A ten, po roku pobytu w Kanadzie, poznał o rok młodszą białą dziewczynę. Chodziła jeszcze do szkoły średniej. Mieszkała tylko z ojcem, bo matka jej opuściła ich z jakimś innym mężczyzną. Była to rodzina od kilku pokoleń mieszkająca w Kanadzie, ale tkwiąca w dolnej warstwie społecznej.

Wprawdzie ojciec tej dziewczyny pracował na dwa etaty, ale jakoś wielkich luksusów w ich wynajmowanym mieszkaniu nie było widać. Ciągły brak ojca w domu wypełniała sobie jego córka, przyjmując swoich znajomych. Coraz częstszym gościem był u niej William, który, po kilku kontaktach seksualnych z nią, traktował ją jako swoją dziewczynę. Ona jednak traktowała go jako jednego z kilku chłopaków, których znała i z którymi uprawiała seks. Mimo swoich szesnastu – siedemnastu lat była kolekcjonerką chłopców różnego koloru skóry, różnego pochodzenia narodowościowego i etnicznego.

Z jednym z rówieśników William bliżej się zaprzyjaźnił. Początkowo nie wiedział, że ten okazyjnie sprzedaje narkotyki w pobliżu jednej ze szkół. Był to jego rejon, zagwarantowany mu przez szefa gangu młodzieżowego z tej dzielnicy. Mieszkał w osławionym rejonie ulic Jane i Finch w Toronto. William wiedział, że jest to "zakazana dzielnica", nasycona kryminalistami i często patrolowana przez policję.

Któregoś dnia kolega poprosił go o pożyczenie mu osiemdziesięciu dolarów. William właśnie dostał od siostry tygodniówkę i wraz z oszczędnościami z poprzedniego okresu (wydawał pieniądze z rozwagą), był w stanie pożyczyć koledze te pieniądze. Miała to być pożyczka kilkudniowa. Kiedy kolega nie kwapił się z oddaniem pieniędzy, William postanowił do niego pojechać i upomnieć się o te pieniądze, a przy okazji spędzić z kolegą kilka godzin, jak zwykle szwendając się po pobliskich mallach.

Kiedy William zadzwonił do mieszkania kolegi i ten otworzył mu drzwi, usłyszał jakieś kroki za sobą i kiedy się odwrócił, zobaczył dwóch rosłych policjantów: jeden był czarny, a drugi biały. Czarny policjant wyciągnął broń z kabury i wymierzył w obu młodzieńców, nakazując im, aby położyli ręce na ścianie. Drugi policjant szybko przeszukał obu chłopców, pytając, gdzie mają narkotyki. Obaj odpowiedzieli, że ich nie mają, co było prawdą.

Policjanci szli od pewnego momentu za Williamem, myśląc, że jest on jednym z ulicznych sprzedawców narkotyków, i sądzili, że zaprowadzi ich do hurtownika. Policjanci zapytali o dane osobowe chłopców. Mieszkający tam kolega Williama przyniósł im swoje prawo jazdy. Co do niego policjanci zakończyli czynności. Kiedy William podał im swoje dane, sprowadzili go do radiowozu i tam poprzez pokładowy komputer sprawdzili, że przebywa już od ponad dwóch lat nielegalnie. Skuli go kajdankami i zabrali do pobliskiej komendy. Tam spisali protokół, uzyskując od Williama dodatkowe informacje o nim. Po dwóch godzinach przybyło dwóch oficerów imigracyjnych, którzy zabrali Williama do aresztu imigracyjnego. Tam sporządzili protokół. William, spokojny, raczej nieśmiały młody człowiek, czuł się zupełnie zagubiony. Dzwonił do siostry, ale jej telefon milczał.

Na drugi dzień dopiero nawiązał kontakt telefoniczny z siostrą. Była przerażona. Odmówiła przybycia do aresztu, aby odwiedzić brata, bo sama bała się aresztowania. Szybko zmieniła mieszkanie na podobne, ale o kilka ulic dalej. Tylko przez koleżankę z pracy, która miała stały pobyt w Kanadzie, dostarczyła do aresztu paszport Williama i pięćdziesiąt dolarów dla niego. Dodzwonił się też do swojej dziewczyny, ale kiedy ta dowiedziała się, gdzie on przebywa, tylko się roześmiała, kiedy prosił ją o pomoc. Odmówiła, twierdząc, że nie jest w stanie mu pomóc i aby już więcej nie dzwonił, bo nie chce, aby ojciec czegoś się domyślił.

William zaczął nękać oficerów imigracyjnych i rządowych doradców, błagając ich, aby nie odsyłali go do rodzinnego kraju. Tłumaczył im, że żył tam w nędzy, że brakuje tam dla niego jakichkolwiek perspektyw, że przestępczość jest tak wysoka, że nawet turyści obawiają się tam przyjeżdżać, a jeśli już, to tkwią w swoich szczelnie chronionych ośrodkach. Na nic zdały się ta błagania. Decyzja w sprawie Williama zapadła szybko: deportacja z zakazem wjazdu do Kanady na całe życie. Już po tygodniu pobytu w areszcie został odeskortowany na samolot i na koszt kanadyjskiego podatnika odleciał z dość dużą walizką ciuchów, które przesłała do aresztu, też przez koleżankę, jego siostra. Nagromadziła te rzeczy, głównie kupując je za grosze w sklepach z używaną odzieżą. Wiedziała, że będzie to duża pomoc dla rodziców i krewnych z jej rodzinnej wioski. Dała też Williamowi dalsze dwieście dolarów, prosząc, aby przekazał rodzicom. Sama jeszcze niewiele miała, ale dzieliła się z tymi, którzy byli w jeszcze większej od niej potrzebie.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.