Marco przybył do Kanady ze swoimi rodzicami, kiedy miał 15 lat. Urodził się na samym południu Włoch, w zabiedzonej i dodatkowo zniszczonej przez wojnę wiosce. Tuż po drugiej wojnie światowej najpierw wywędrował do Kanady jego stryj i to on zaprosił swojego młodszego brata i jego rodzinę do podążenia za nim i stałego osiedlenia się w Kanadzie.
Ojciec Marco dostał natychmiast pracę w małej firmie remontowo-budowlanej. Właścicielem był włoski imigrant i wszyscy pracownicy też byli Włochami. Od razu ich poziom życia skoczył do góry, w porównaniu z dotychczasową biedą. Przypłynęli statkiem w lecie, a więc nawet na początku nie odczuli różnicy klimatycznej w stosunku do miejsca, gdzie dotychczas mieszkali.
Marco nie bardzo orientował się, kiedy i jakim sposobem jego rodzice uzyskali stały pobyt w Kanadzie. W każdym razie on, jako nieletni, uzyskał wraz z nimi status stałego rezydenta Kanady. W zasadzie tymi problemami nigdy się nie interesował i nie zajmował. Żył z dnia na dzień, z roku na rok i było mu dobrze.
Uczęszczał w Kanadzie do jakiejś szkoły przez dwa lata, ale za bardzo to nauka mu nie odpowiadała. Już po pół roku pobytu w Kanadzie zaczął pracować w firmie, w której pracował jego ojciec, najpierw na pół etatu, głównie po lekcjach i w soboty, a po porzuceniu szkoły, zaczął pracę na pełny etat. Najpierw wykonywał prace pomocnicze, a w miarę nabywania doświadczenia wykonywał już wszystko, co mu szef zlecił.
Przebywając ciągle w środowisku włoskich imigrantów, Marco nigdy nie nauczył się dobrze angielskiego; rozumiał wprawdzie prawie wszystko, co do niego mówiono w tym języku, ale sam miał problemy z wymową i formułowaniem myśli. Nie było mu to potrzebne. Życie rodzinne kręciło się w środowisku włoskim, pracował też w takim środowisku, robił zakupy w sklepach włoskich, chodził tylko do włoskich restauracji.
Kiedy zmarli rodzice, Marco jeden jedyny raz zainteresował się on swoim statusem w Kanadzie. Miał wówczas około czterdziestu lat. Kiedy zwrócił się z tą sprawą do swojego szefa, którym był już syn właściciela firmy, w której nieprzerwanie pracował, ten odradził mu wszczynanie jakichkolwiek kroków w kierunku uzyskania obywatelstwa, a w szczególności nawiązywania kontaktów z władzami imigracyjnymi. Wynikało to z ostrożności, a jednocześnie odrazy do kontaktów z władzami. Bo firma, w której pracował Marco, stała się tylko przykrywką dla wielkich interesów, które prowadził przedstawiciel nowego pokolenia imigrantów włoskich.
Stała się ona agendą włoskiej mafii, specjalizującą się w imporcie i rozprowadzaniu narkotyków. Marco, osobnik dość prymitywny, stał się pionkiem tego wielkiego interesu. Zwykle miał rolę pakowacza lub pomagał w przewozie poszczególnych partii narkotyków. Czasami nawet nie wiedział, co się w przewożonych paczkach znajduje. Nie pytał, robił, co mu kazano, otrzymywał za to specjalne premie. Wiodło mu się coraz lepiej. Kupił dom. Wprawdzie nigdy się nie ożenił i nie założył rodziny, ale przez krótsze lub dłuższe okresy mieszkały z nim różne kobiety. Ten prosty człowiek czuł się na swój sposób szczęśliwy.
Raz miał wpadkę. Kiedy pomagał drugiemu "mafioso" przewozić jakąś partię towaru, zostali zatrzymani przypadkowo przez policję. Policjanci coś jednak zwąchali, bo przeszukali ich półciężarówkę i po znalezieniu dość dużej partii narkotyków aresztowali Marco i jego kumpla. Mimo intensywnych przesłuchań żaden z nich nie wydał, dla kogo pracowali. Trzymali się żelaznej reguły, że na temat działań mafii się milczy, nawet na torturach. Takich oczywiście w stosunku do nich nie stosowano, a więc tym łatwiej było wziąć całą winę na siebie. Marco dostał karę dwóch lat więzienia i w dwóch trzecich ją odbył. W więzieniu nie wiodło mu się źle. Zadbał o to szef, dostarczając mu pieniędzy na wypiski. Po wyjściu na wolność dostał też od niego kilkutysięczną premię.
Oczywiście kontynuował w tej firmie oficjalną pracę, a po kilku miesiącach ponownie został włączony w biznes narkotykowy.
Marco w spokoju dożył emerytury i w wieku 65 lat zakończył też swoje zawodowe związki z mafią. Raz w roku był jednak zapraszany przez byłego szefa na "party" w jego domu. Był to element dbania o swoich byłych pracowników. Gdyby Marco potrzebował jakiejkolwiek pomocy od szefa, to wiedział, że takową by otrzymał. Ale on niczego nie potrzebował. Miał do pomocy starszą wdowę, która mieszkała w jego domu, nie miał poważnych problemów zdrowotnych, był zabezpieczony finansowo. Stać go było na coroczny wylot na południe, w okresie surowej kanadyjskiej zimy. Raz też odwiedził rodzinne strony we Włoszech.
Ten zasiedziały rezydent Kanady miał jednak problemy z sąsiadami. Z poprzednimi, też Włochami z pochodzenia, układało mu się współżycie sąsiedzkie dobrze. Ale oni, w miarę bogacenia się, przenieśli się do lepszych dzielnic, sprzedając swoje skromne domki nowym imigrantom. Głównie byli to Azjaci. Po latach Marco został sam w tej starej włoskiej dzielnicy. W miarę starzenia się stawał się mniej tolerancyjny, coraz więcej rzeczy mu przeszkadzało, irytowało go. Najpierw była to muzyka, której nie rozumiał, a która była głośno grana przez liczne dzieci sąsiadów. Później były to ostre zapachy ich kuchni. Z kolei bawiąc się, dzieci sąsiadów przerzucały czy to piłki, czy inne zabawki do jego wypielęgnowanego ogrodu. Ich ogrody wyglądały coraz gorzej: zaniedbane, zaśmiecone. Wszystko to Marco drażniło. Zaczął zwracać sąsiadom, z obu stron swojego domu, uwagi, a kiedy nie było natychmiastowej reakcji, zaczął wszczynać z nimi kłótnie. Wrzucone do jego ogrodu zabawki dzieci nie oddawał, lecz je niszczył.
Sąsiedzi zaczęli składać skargi na niego na policję. Policjanci wielokrotnie interweniowali. Któregoś dnia dziecko sąsiadów zostawiło rower na ulicy przed podjazdem do posesji Marco. Ten wyjeżdżając swoim samochodem, specjalnie najechał na ten rower, kompletnie go niszcząc. Dziecko było w pobliżu.
Zaczęło głośno płakać. Rodzice powiedzieli policjantom, którzy przyjechali na interwencję, że widzieli, że Marco najeżdżał na ich dziecko, które stało przy rowerze. Dziecko w ostatniej chwili uciekło. Marco twierdził, że dziecka nie widział. Ale przyznał policjantom, że najechał na rower specjalnie, bo te problemy z porozrzucanymi zabawkami dzieci sąsiadów miał ciągle. Policjanci zatrzymali Marco. Sprawdzili na komputerze dane o nim i wyszło im, że nie ma obywatelstwa Kanady. Przekazali tę wiadomość oficerom imigracyjnym wraz z raportem o ostatnim incydencie oraz o danych z jego karty karalności. Bo chociaż Marco już ponad dwadzieścia lat wcześniej odbył karę więzienia, to nie zadbał o to, aby doprowadzić do wymazania faktu odbywania kary z karty karalności.
Został osadzony w areszcie imigracyjnym. Władze imigracyjne podjęły decyzję o jego wydaleniu do kraju urodzenia, czyli do Włoch. Okazało się, że po ponad pół wieku jego pobytu w Kanadzie było to teoretycznie i prawnie możliwe. Nie miał bowiem obywatelstwa tego kraju.
Marco źle znosił pobyt w areszcie. W miejscu zamieszkania miał uciążliwych sąsiadów, ale mógł izolować się w swoim domu. A w areszcie już na sąsiednich łóżkach miał Azjatów, Latynosów, Afrykanów. Miał problemy z jedzeniem, bo nie miał w ogóle zębów. Ryż z jakimiś sosami jadł bez problemu, ale nie mógł pogryźć jabłek, które systematycznie serwowano. Domagał się bananów czy pomarańcz, które mógłby skonsumować. Jego żądania były nerwowe, język trudny do zrozumienia.
Marco nie miał bliskiej rodziny, która mogłaby wnieść za niego kaucję, tak aby mógł wyjść na wolność i dalej walczyć z decyzją o wydaleniu z Kanady. Pomoc uzyskał ze strony byłego swojego szefa. Wysłany przez niego na rozprawę osobnik złożył kaucję i Marco, po miesiącu pobytu w areszcie, wyszedł na wolność. To jeszcze nie gwarantowało, czy po pół wieku pobytu w chłodnej Kanadzie, nie zostanie wysłany dla dożycia swoich dni do rodzinnej, słonecznej Italii.
Aleksander Łoś