Urodził się i dorastał w północno-wschodniej części Polski. Uzyskał dyplom technika elektryka i rozpoczął pracę w swoim zawodzie. Mieszkał w obszernym domu rodziców i nic nie wskazywało na to, że pewnego dnia jego życie zostanie wywrócone do góry nogami.
Jego pasją były motocykle. Pierwszy kupił sobie, przy wsparciu finansowym rodziców, już po dwóch miesiącach od rozpoczęcia pracy. Motywem było ułatwienie w dojazdach do pracy. Był to dość tani motocykl. Ale już po roku zmienił go na droższy i silniejszy. Po kolejnych dwóch latach kupił sobie dodatkowo motocykl rajdowy, którym jeździł po największych wertepach w okolicy.
Któregoś dnia zapędził się na zupełne odludzie w większym kompleksie leśnym. Kiedy pędził wąskim duktem wśród drzew, nagle wpadł na dość dużą polanę. Nie była to jednak typowa polana zarośnięta trawą, porostami, małymi krzewami. Krzewy tam rosnące były jednego rodzaju, rosły na uprawnej roli.
Marek był młodzieńcem nowoczesnym i od razu zorientował się, że ma przed sobą ukrytą uprawę konopi indyjskich, służących do wytwarzania narkotyków. Zawrócił i na pełnym gazie podjechał pod komendę policji w swoim miasteczku. Złożył raport o swoim odkryciu. Przesłuchujący go policjant poprosił go, aby nikomu o swoim znalezisku nie mówił.
Marek dotrzymał słowa aż do momentu, kiedy został poproszony telefonicznie, po około dwóch tygodniach, o przybycie ponownie na komendę. Tam został ponownie szczegółowo przesłuchany przez oficera policji, który sporządził na tę okoliczność raport. Poinformował on Marka, że jego znalezisko, jak kulka śniegu stoczona w górach, wywołała lawinę.
Policja zrobiła zasadzkę i złapała kilku "rolników", którzy doglądali tej uprawy. Okazali się nimi synowie okolicznych rolników, którzy wykorzystując sprzęt rolniczy rodziców, przygotowali grunt, wysiali nawozy i nasiona i byli już gotowi do zbioru, który miał im przynieść duży dochód.
Ci czterej młodzieńcy byli jednak "płotkami" w wykrytym przez policję procederze. Ich wyjaśnienia doprowadziły do aresztowania dziesięciu dalszych osobników, którzy zajmowali się wytwarzaniem i rozprowadzaniem narkotyków, w tym ich eksportowaniem za granicę. Dwaj z nich stali na czele gangu, który czerpał zyski z różnego rodzaju form przestępstw, w tym z produkcji i sprzedaży narkotyków.
Wszyscy oni zostali aresztowani. Marek niczego nie przeczuwał. Jednak już po tygodniu od dokonanych aresztowań odwiedził go młody człowiek, żądając, aby odwołał swoje zeznania. Okazało się, że dostał jego dane i adres od adwokata aresztowanych gangsterów, który miał dostęp do akt sprawy w prokuraturze. Organa ścigania nie pofatygowały się, aby ustrzec przed naciskami swojego koronnego świadka. Kiedy Marek odmówił żądaniu wysłannika gangsterów, ten mu zagroził, że może go spotkać coś złego. Jeszcze przed rozprawą sądową Marek został dotkliwie pobity przez nieustalonych przez policję osobników. Kiedy zwrócił się o pomoc do policji, to poradzono mu tylko, aby unikał odosobnionych miejsc. Pomocy żadnej mu nie zapewniono.
Marek, wbrew radom rodziców, zdecydował się zeznawać na rozprawie sądowej. Nie był już wszak najważniejszym świadkiem, bo fakt istnienia uprawy był oczywisty. To inni, w tym policjanci uczestniczący w zasadzkach i którzy aresztowali gangsterów byli dużo ważniejszymi świadkami. Gang upatrzył sobie jednak Marka jako tego, któremu należy dać nauczkę. Po wyroku skazującym gangsterów ich wysłannicy zażądali od Marka, aby ten "odpracował" ich straty i zmazał winę poprzez przewożenie w swoim żołądku amfetaminy za granicę. Kiedy Marek odmówił, to kolejnego dnia został najechany samochodem tuż przy swoim domu. Sprawcy uciekli, pozostawiając go z połamanymi nogami i żebrami. Leczył się przez dwa miesiące.
Policja nadal odmówiła mu pomocy i nie wykryła sprawców.
Marek zdecydował, że musi zniknąć. Po dalszym miesiącu, w zasadzie ukrywania się w domu, wyjechał po kryjomu, najpierw do Niemiec, gdzie pracował i mieszkał przez rok. Nie bardzo mu się tam podobało. Kiedy W. Brytania otworzyła swój rynek pracy dla Polaków, Marek się tam przeniósł.
Uzyskał dość szybko pracę w swoim zawodzie elektryka. Szybko nauczył się języka angielskiego i po kilku latach czuł się w Londynie jak u siebie.
Któregoś dnia zaczepiło go na ulicy dwóch osobników, którzy oświadczyli mu, że już im nie ucieknie, dopóki nie spłaci długu. Zażądali od niego pięćdziesięciu tysięcy funtów. Powiedzieli mu, że wiedzą, gdzie mieszka i pracuje, i że go znajdą. Dali mu tydzień na przygotowanie pieniędzy w gotówce. Marek przeraził się. Nie miał tyle pieniędzy, a nadto wiedział, że nawet gdyby zapłacił tę kwotę, to i tak rodzimi gangsterzy się od niego nie odczepią, żądając dalszych pieniędzy lub usług w przemycie narkotyków.
Bez informowania kogokolwiek, po trzech dniach przygotowań, kupił bilet lotniczy do Toronto. Postanowił zniknąć z oczu gangsterom oddzielony od nich wodami Atlantyku. Postanowił, że nawet z rodzicami będzie kontaktował się drogą okrężną, tak aby gangsterzy nie wykryli, gdzie się przed nimi ukrył.
Marek, znający dobrze język angielski, mający kilka tysięcy dolarów w gotówce i kilkanaście na koncie, zagospodarował się szybko w Toronto.
Wynajął mieszkanie i znalazł pracę w swoim zawodzie. Przywiózł ze sobą kilka wartościowych narzędzi niezbędnych elektrykowi.
Kupił też po tygodniu pobytu w Kanadzie samochód. Miał angielskie prawo jazdy. Wiedział jednak, że po trzech miesiącach powinien uzyskać kanadyjskie. Poszedł więc do centrum egzaminacyjnego, zamierzając uzyskać tam ważne w Kanadzie prawo jazdy. Tam wzbudził tym, co mówił, podejrzenie. Pracownica centrum zadzwoniła na policję. Dwóch rosłych policjantów zabrało z poczekalni Marka i przesłuchało go wstępnie w swoim radiowozie. Szybko zorientowali się, że mają do czynienia z nielegalnym imigrantem. Zawieźli go więc do aresztu imigracyjnego i oddali w ręce oficerów imigracyjnych.
Ci przesłuchali Marka ze zrozumieniem, sporządzili stosowny protokół, który dali mu do podpisania, i oświadczyli, że do czasu wyjaśnienia jego sprawy zatrzymują go w areszcie. Dali mu też plik dokumentów do wypełnienia na wypadek, gdyby chciał się ubiegać o status uciekiniera. Taka była Marka intencja i z optymizmem myślał o swojej przyszłości. Miał przecież szereg dokumentów potwierdzających to, co mówił, potwierdzających, że po powrocie do Polski grozi mu niebezpieczeństwo utraty zdrowia, lub nawet życia za to, że wykonał swój obywatelski obowiązek, donosząc policji o przestępstwie, a ze strony której nie uzyskał ochrony.
Trudno powiedzieć, czy Marek zdoła przekonać podejrzliwych z natury pracowników imigracyjnych o swoich racjach, czy uwierzą mu, że w kraju pretendującym do grona krajów demokratycznych człowiek może być do tego stopnia zaszczuty i pozbawiony ochrony prawnej, że musi prosić o azyl w Kanadzie.
Na wstępie Marek musiał pokonać pierwszą barierę – wydostać się z aresztu. Nie miał z tym większego problemu. Już na pierwszą rozprawę, po trzech dniach pobytu w areszcie, stawił się jego pracodawca, obywatel Kanady, który wpłacił kilkutysięczną kaucję i po kilku godzinach Marek już był wolny.
Pracodawca ten przyprowadził też ze sobą na rozprawę swojego adwokata, który miał się zająć całokształtem spraw imigracyjnych Marka. Oczywiście za sowitą opłatą. Pierwszą ratę zapłacił temu nietaniemu adwokatowi pracodawca, nie pytając Marka o zwrot tej kwoty.
Bo Marek, już po prawie trzech miesiącach pracy, dał się poznać jako solidny pracownik, wart inwestowania w niego.
Aleksander Łoś