Najpierw powstały problemy ustrojowe w ich rodzinnym kraju. Etiopia znalazła się pod dyktaturą komunizującego wyższego oficera, który przejął władzę w wyniku zamachu stanu. Stał się on najwierniejszym synem matki wszelkiego komunizmu, czyli Związku Sowieckiego. Kraj ten łożył niemałe sumy na podtrzymanie tego reżimu. Szczególnie była potrzebna pomoc wojskowa, bo kraj ten znalazł się w stanie wojny z sąsiadem.
Ale nie zaniedbywano też spraw ideologicznych. Etiopia miała stać się poligonem doświadczalnym dla rozprzestrzenienia się ideologii i praktyki komunistycznej na kontynencie afrykańskim. Jak cierń uwierali więc przywódcom tego kraju ortodoksyjni wyznawcy Jahwe, którzy nawet nie dopuszczali na teren swoich siedlisk instruktorów mających zasiać wśród nich ateizm.
Aż tu przyszła niespodziewana propozycja z kraju – matki judaizmu, czyli Izraela. Było to w 1984 roku. Rząd Izraela zaproponował przywódcy Etiopii zabranie wszystkich Falaszów, proponując pewną sumę za każdą wypuszczoną osobę. Negocjacje były tajne i cała akcja też miała wyglądać dla wewnętrznej opinii publicznej jako nagła, niespodziewana i przeprowadzona wbrew woli "ojca narodu". Izrael zapłacił kwotę odpowiadającą trzydziestu tysiącom "głów". Poufnymi drogami, do rozrzuconych plemion Falaszów dotarła wiadomość, że mają przejść granicę z Sudanem (przywódcy tego kraju też dostali swoją dolę za ciche przyzwolenie na tę akcję) i stamtąd konkretnego dnia zostaną zabrani samolotami do Izraela.
Tak też się stało. Akcja została przeprowadzona wzorowo, bez rozlewu krwi, bez strzelaniny, mimo że na terytorium muzułmańskiego Sudanu wylądowały samoloty transportowe Izraela. Afera wybuchła, kiedy już trzydzieści tysięcy Falaszów znalazło się w Izraelu. Przywódcy Etiopii i Sudanu głosili wszem wobec, że oto nastąpiła kolejna agresja Izraela, które to państwo porwało kilkadziesiąt tysięcy nieświadomych swego losu, biednych Falaszów.
Oni sami nie protestowali, bo jak każdy imigrant, otrzymali wikt i opierunek w Izraelu przez okres jednego roku. Następnie dano im obywatelstwo i kazano radzić sobie samemu. Dobrze mówić, trudniej zrobić. Nieliczni tylko czarnoskórzy "żydzi" zaczęli sobie radzić. Około osiemdziesięciu procent Falaszów w dalszym ciągu musiało być wspieranych przez państwo i wielu nadal pozostaje na tym garnuszku.
Po nakreśleniu tego tła historycznego przejdźmy teraz do losów Marii, bo takie imię biblijne miała ta młoda, czarna obywatelka Izraela. Kiedy wylatywała ze swoją młodziutką matką z Etiopii, była kilkuletnią dziewczynką. Nic nie rozumiała z tego co się wokół niej dzieje. Później dopiero odkrywała swoje korzenie. Była córką młodocianej prostytutki. Tak! Sprytni Izraelczycy dali się częściowo nabrać. Trudno ich o to winić. Jak mieli sprawdzać, kto pchający się do ich samolotu to faktycznie pobożny wyznawca judaizmu, a kto tylko korzysta z okazji, aby wyrwać się z reżimu, pod rządami którego nie czekało go nic dobrego.
Matka Marii była jedną z setek młodocianych prostytutek, które poniewierane, pracujące za grosze na ulicach miast i miasteczek zwietrzyły możliwość poprawy swojego losu. Jej los był jeszcze gorszy, bo miała na utrzymaniu małą córeczkę. Ojciec tego dziecka był nieznany. Matka Marii pochodziła z plemienia Falaszów, ale wierną wyznawczynią tej religii nie była. Dowiedziała się jakby w ostatniej chwili o wędrówce swojego ludu do punktu zbiorczego. Zawinęła małą w płachtę, dołożyła do tego kilka najniezbędniejszych przedmiotów i powędrowała za innymi. Wraz z nimi została umieszczona w samolocie i już po kilku godzinach wylądowała na "ziemi obiecanej".
Dla pracowników socjalnych Izraela była jedną z osób, którymi należy się zająć. Doznała szczególnej troski z ich strony, bo sama opiekowała się malutką córeczką. Było im dobrze. Już nie cierpiały poniewierki i nędzy. Wprawdzie niektórzy współplemieńcy znali profesję matki Marii, ale w tym tłumie starała się ona trzymać od nich z daleka. Jako samotna matka, doznawała troski ze strony pracowników socjalnych Izraela i w dalszych latach. Szczególnie udzielano pomocy jej urodziwej córeczce, która uczęszczała do szkoły i szybko poznała język hebrajski. Zapominała natomiast trochę języka plemiennego, tak że coraz trudniej było jej się porozumiewać ze starszymi członkami swojego plemienia mieszkającymi w Izraelu, którzy zresztą posługiwali się różnymi dialektami. Oni z kolei mieli trudności z nauczeniem się hebrajskiego.
Ale nie wszystko było tak sielankowe. Świat zewnętrzny, czyli przeciętni Izraelczycy, najpierw z ciekawością przypatrywali się tym nowym współwyznawcom, a w miarę upływu czasu ich entuzjazm dla tego eksperymentu przygasał. Przysłużyli się do tego i sami Falaszowie, którzy nie bardzo garnęli się do pracy i przysparzali swoim gospodarzom sporo kłopotów.
Maria starała się służyć obu stronom. Z jednej strony, już w czasie nauki, a tym bardziej po ukończeniu szkoły średniej, służyła swoim współplemieńcom w załatwianiu różnych spraw w urzędach Izraela (była dla nich tłumaczką i przewodnikiem), a z drugiej, docenili to pracownicy biura socjalnego i zaproponowali jej pracę. Wykonywała ją przez kilka lat. Nie wyszła za mąż, choć kandydatów było wielu, bo i uroda, kultura osobista, wiedza i wykonywana praca dawały jej prestiż. Stała się nadto bardzo religijna. Dla władz Izraela była więc przykładem pełnej adaptacji prawie dzikuski do warunków życia cywilizowanego kraju.
Nie wszystko jednak przebiegało tak idyllicznie. Maria czuła się jednak jak obywatelka trzeciej kategorii. Biali, czy nawet lekko ciemnawi (to druga kategoria Izraelczyków) Żydzi dawali jej często odczuć, gdzie jest jej miejsce. Ona, mając poczucie swojej wartości, zaczęła odczuwać to bardzo boleśnie, bo wszak robiła wszystko, aby zasłużyć na uznanie, na pełną akceptację. Odczuwała też boleśnie fakt, że jej współplemieńcy pozostają na marginesie życia Izraela. Widziała, że jej praca zmierzająca do tego, aby to zmienić, nie daje efektów. Była rozsądna i dostrzegała, że wina leży po obu stronach. Ona jednak straciła już wolę i chęć walki o "swoich". Postanowiła znaleźć lepsze miejsce na ziemi, gdzie będzie mogła żyć normalnie.
Zastanawiała się długo nad swoją decyzją. W końcu wybrała Kanadę. Przyleciała tutaj i od razu na lotnisku wyjawiła oficerowi imigracyjnemu swoją wolę uzyskania statusu uciekiniera politycznego. To ten oficer tak nazwał tę możliwość starania się o jej pobyt stały w Kanadzie. Ona nie czuła się uciekinierem politycznym, lecz raczej poniżaną w kraju, który uznawała za swój. O Etiopii nigdy nie myślała jako o własnym kraju. Była za mała, aby pamiętać, jak tam było. Czuła się Żydówką, która jednak była odrzucana przez własnych współobywateli i współwyznawców.
Jej pobyt w areszcie się przedłużał. Nie miała tutaj nikogo, kto mógłby zapłacić za nią kaucję, aby mogła wyjść na wolność i czekać na rozstrzygnięcie swojej sprawy. W końcu ktoś jej podpowiedział, że może uzyskać pomoc z programu rządowego. Specjalne biuro, po zebraniu właściwych informacji, dawało gwarancję władzom imigracyjnym, że dana osoba będzie stawiała się na wezwania tych władz i w pełni z nimi kooperować. Maria została w końcu wypuszczona na wolność.
Skierowano ją do motelu, w którym umieszczani byli podobni do niej nowi imigranci. Koszty jej pobytu w tym motelu pokrywał podatnik kanadyjski. Dostawała też pieniądze na wyżywienie i ubranie. Żyła tam skromnie przez rok. Ten czas wykorzystała do maksimum. Uczyła się intensywnie języka angielskiego sama i uczęszczając na kursy. Kiedy w końcu uzyskała prawo stałego pobytu w Kanadzie, była przygotowana do samodzielnego startu życiowego.
Myślała o ściągnięciu do Kanady swojej matki, która łatwego życia w Izraelu też nie miała, mimo opieki, jaką ją otaczała Maria.
Aleksander Łoś
Toronto