A+ A A-

Opuszczamy Góry Czarne i Dakotę Południową i międzystanową 90-tką jedziemy w kierunku Montany. Mijamy granicę z Wyoming, po kilkudziesięciu kilometrach krajobraz zaczyna się zmieniać, robi się płasko, czasami niewielkie wzgórza, zielono-żółta preria blednie, z każdym kilometrem tracąc kolory, zamienia się w szaro-brunatny krajobraz. Nie ma tu wody, gdzieniegdzie tylko wodne niecki i małe rzeczki dające życie.

Teren nieprzyjazny dla zwierzęcia, a co dopiero dla człowieka. O obecności ludzi świadczy tylko autostrada, linie energetyczne, rzadko pojawiające się bida-miasteczka z trailerami zamiast normalnych domów, czasami kiwaki ciągnące ropę i odkrywkowe kopalnie. Są i płoty ogradzające pastwiska, ale krów nie widać. Ponury krajobraz nabiera innego wyrazu, gdy na horyzoncie pojawiają Bighorn Mountains, pasmo Gór Skalistych.

Opublikowano w Turystyka
piątek, 16 styczeń 2015 17:05

Szlakami bobra: Złe Ziemie i Wieża Diabła

Będąc w Górach Czarnych Dakoty Południowej, nie można ominąć niedaleko położonych (w amerykańskim rozumieniu odległości) równie fascynujących i tajemniczych miejsc. Mniej więcej godzinę jazdy samochodem na wschód od Rapid City, tuż przy międzystanowej autostradzie nr 90, znajduje się Park Narodowy Badlands.

Status parku narodowego otrzymał w 1978 roku. Jego powierzchnia wynosi 982,4 km kw. Badlands to dosłownie "złe ziemie". "Złe ziemie" to zwykle obszary wyżynne, głównie w strefie klimatu suchego i półsuchego, o ubogiej roślinności. Charakteryzuje je silne rozczłonkowanie przez sieć głębokich wąwozów, powstających w wyniku wiatru i procesu wypłukiwania w czasie okresowych ulewnych deszczów słabo scementowanego podłoża. Tyle o tym tworze geologicznym mówi Wikipedia. Takie "złe ziemie" w miniaturze mamy w Ontario niedaleko Toronto, w miejscowości Cheltenham.

Opublikowano w Turystyka

Przenosimy się na kolejny kemping, nad Sylvan Lake. Kemping ładniejszy, kilka miejsc pod namioty odosobnionych, ale większość jak na poprzednim nie zapewnia prywatności, za to jeziorko niesamowite. Nazywane jest perłą w koronie Custer State Park.

Choć powstało w 1881 roku przez zbudowanie tamy, wygląda na naturalne, a jednocześnie jakby nierzeczywiste, bo jego dwa brzegi to skały w dziwnych kształtach wchodzące pionowo w taflę wody. Sylvan Lake można oglądać z brzegu z trasy wokół jeziora lub wspiąć się szlakiem na skały i podziwiać z góry. W upalne dni na plażę i na kąpiele zjeżdżają się ludzie z całej okolicy, wędkarze, można tu zamieszkać w hotelu, wynająć kajaki i łódki.

Opublikowano w Turystyka

Góry Czarne, indiańska nazwa Paha Sapa, to jedne z najważniejszych świętych miejsc Indian Ameryki Północnej, cel tradycyjnych pielgrzymek i teren ceremonii, odprawianych do dziś. I dla Polaków Black Hills nie są tylko turystycznym punktem na mapie, lecz miejscem sentymentalnym, a to za sprawą trylogii dla młodzieży Alfreda i Krystyny Szklarskich "Złoto Gór Czarnych" opowiadającej o dziejach Dakotów, ich obyczajach, o pierwszych kontaktach z białymi ludźmi, walce z nimi i ostatecznej przegranej.

Co sprawiło, że ten odizolowany łańcuch górski długości 160 km na terenie Dakoty Południowej, jawił się Indianom jako magiczny? Może sprawiło to jego odizolowanie, może wielkie jaskinie, mikroklimat powodujący częste zmiany pogody i burze, może olbrzymie złoża ołowiu i złota. To złoto stało się przekleństwem Dakotów…

Opublikowano w Turystyka

Zima, pada śnieg, siedzimy nad mapą, planując letni wyjazd. Planowanie to najprzyjemniejsza część każdej wyprawy. Oczami wyobraźni już widzimy szczyty, na których jeszcze nie byliśmy, już czujemy dobrze znany smak prawie bezludnych, najpiękniejszych na świecie kanadyjskich Gór Skalistych, bo to one kolejny raz są naszym celem. Szkoda tylko dni straconych na podróż samochodem, samolot z powodu dwóch kotów nie wchodzi w grę.

I kiedy wszystko jest już zapięte na ostatni guzik, kempingi zamówione, sprzęt wspinaczkowy przygotowany, telefon od przyjaciół, którzy właśnie się przeprowadzili z Toronto do Calgary, rujnuje cały plan. Oni góry będą mieli teraz dosłownie pod bokiem, więc chcą na południe, zwiedzić najbardziej znane parki w Stanach. Z wycieczki górskiej robi się samochodowa, i w dodatku zamiast samotni wśród szczytów będziemy mieli wakacje w tłumie ludzi, ale decyzja zapada – jedziemy na Dziki Zachód.

Opublikowano w Turystyka
wtorek, 23 kwiecień 2013 00:30

W stronę państwa policyjnego w USA

Published on Apr 20, 2013
WATERTOWN, MA -- On Friday, April 19, 2013, during a manhunt for a bombing suspect, police and federal agents spent the day storming people's homes and performing illegal searches. While it was unclear initially if the home searches were voluntary, it is now crystal clear that they were absolutely NOT voluntary. Police were filmed ripping people from their homes at gunpoint, marching the residents out with their hands raised in submission, and then storming the homes to perform their illegal searches.

Opublikowano w Goniec Poleca
piątek, 15 luty 2013 19:59

Idzie na lepsze… czyżby?

czekajewskiOd jakiegoś czasu zauważam, że moje artykuły wyraźnie się poprawiają, jak jestem podenerwowany, czyli literacko się wyrażając, wkurzony. Dzisiaj, powodów do zdenerwowania mam dwa. Jednym z nich, bliższy memu sercu, a właściwie memu systemowi trawiennemu, jest zapchana toaleta, a właściwie, po staropolsku, wychodek w mojej kabinie na statku "Seabourn Legend". Statkiem tym podróżuję, za drogie pieniądze, po Wyspach Karaibskich. Natomiast drugi powód i to wiadomość ze słynnego zjazdu "wielkich myślicieli" świata finansowego, mającego miejsce w Davos w Szwajcarii.

Opublikowano w Teksty
piątek, 11 styczeń 2013 16:17

Na skraju przepaści - iluzja poprawy

czekajewskiKryzys, który się zaczął w roku 2008 w USA, zapoczątkowany przez "bańkę nieruchomości", rozszerzył się na banki i przeniósł się do Europy. Blady strach padł na naszą klasę rządzącą, która stara się jak może przekonać obywateli, że z nowym rokiem 2013 idzie na lepsze. Prezydent Obama przekomarzał się z przywódcami dwu partii, demokratycznej i republikańskiej, komu podnieść podatki, a komu obciąć dotacje. W konsekwencji podniesiono podatki grupie zarabiającej więcej niż 450.000 dol., co spotkało się z aplauzem wszystkich tych, którzy zazdroszczą milionerom, ale nie obcięto dotacji ani nie podniesiono podatków dla grupy średnio zarabiających, którzy tworzą około 48 proc. podatników.

Należy przypomnieć, że z grubsza 2 proc. to "milionerzy", 48 proc. to przeciętni podatnicy, a poniżej około 50 proc. to ludzie, którzy żadnych podatków legalnie nie płacą, bo zarabiają albo zbyt mało, albo mają różnego rodzaju odliczenia. Oczywiście, ci, którzy żadnych podatków nie płacą, a jednocześnie odbierają świadczenia rządowe, są jak najbardziej zainteresowani, aby ci którzy płacą, płacili jak najwięcej. Najlepiej byłoby, aby więcej podatków płacili milionerzy. Milionerów ostatnio nikt nie lubi, a szczególnie nie lubi ich sam Prezydent Obama, który sam nie zalicza się do biednych. Jego majątek powiększył się o 800 proc. w ciągu czterech lat prezydentury, z 1,3 miliona dol. do 11,8 miliona dol. Niestety, nawet jeśli skonfiskujemy milionerom ich całkowite dochody, to pokryje to wydatki rządowe przez około sześciu miesięcy. Po prostu za mało mamy przebrzydłych milionerów. Budżet rządowy składa się w uproszczeniu z trzech elementów,
A – wydatków rządowych, w które wchodzi między innymi spłata procentów od długów zaciągniętych w ciągu lat ubiegłych,
B – dochodów w postaci podatków,
C – "dochodów", a raczej nowych długów, ze sprzedaży obligacji pożyczkowych, lub po prostu z "drukowania" pieniędzy.
W normalnym rozrachunku wydatki rządowe, czyli koszty A, winny być pokryte przez podatki. Jeśli jednak wydatki rządowe przekraczają dochody z podatków, wtedy rząd ucieka się do dalszego pożyczania, przez emisję dalszych obligacji, co prowadzi do dalszego zadłużenia. W sumie z roku na rok narasta nam garb zadłużenia, którego spłacenie jest praktycznie niemożliwe. W chwili obecnej nasz dług przeliczony na każdego obywatela, łącznie z dziećmi i starcami, stanowi 53.378 dol. – a zadłużenie naszego kraju rośnie w tempie 3,86 miliarda dol. dziennie.
W prasie dużo się pisze o zadłużeniu Grecji, której grozi bankructwo. Okazuje się, że nasz, amerykański dług w przeliczeniu na jednego obywatela jest o 35 proc. większy niż Grecji. Czy decyzje, jakie zapadły w ostatnim dniu roku 2012, uratowały nasz kraj od zapaści, albo przepaści? Bynajmniej! Na razie te decyzje tylko odłożyły kolejną przepychankę, która odbędzie się za trzy miesiące, a której tematem będzie, komu jeszcze podnieść podatki, a komu obniżyć świadczenia. Najbardziej prawdopodobne jest, że problem, tak jak pusta puszka po coca-coli, zostanie kopnięty dalej, a rząd, aby zapłacić za wojnę z terrorem, medicare, medicaide i inne świadczenia, wydrukuje więcej obligacji i sprzeda je Chińczykom. Jak długo tego rodzaju polityka "drukowania" pieniędzy bez pokrycia jest możliwa, trudno zgadnąć. A co się stanie, jak Chińczycy zażądają zwrotu długów? Może z dnia na dzień zdewaluujemy dolara? Może nasza potężna armia i flota zmusi Chińczyków do dalszych zakupów w gruncie rzeczy bezwartościowych papierów? Wątpliwe.
Polityka, pod tytułem: "Kup pan cegłę", nie jest możliwa bez konfrontacji z rosnącą potęgą, jaką są Chiny. Naiwny mógłby radzić Prezydentowi i Kongresowi, że należy powiedzieć narodowi amerykańskiemu smutną prawdę, że musi żyć (wydawać) wedle swoich dochodów. Należy przypuszczać, że taka sugestia wywołałaby rozruchy w kraju na miarę rozruchów po podniesieniu cen kiełbasy w PRL-u. Na kanwie takich rozruchów mógłby wypłynąć nowy przywódca, "gwarantujący" wszystkim równość, dobrobyt, no i oczywiście 50" płaski TV (Made in China) oraz złoty, 18-karatowy łańcuch na szyję, na resztę 21 wieku.
My, polscy emigranci, znaliśmy takich dwu "dobroczyńców", Stalina i Hitlera. Niech więc Bóg nas chroni od takiego rozwoju sytuacji. A może by tak komuś wydać wojnę, na przykład w celu wyzwolenia uciskanych ludzi, którym tyrani zabraniają pić piwo? Najlepiej jakiemuś odległemu krajowi bez bomby atomowej? Metoda już od dawna wielokrotnie sprawdzona, zarówno u nas, jak i w byłym "Kraju Walki o Pokój i Demokrację", czyli ZSRS.
To ostatnie rozwiązanie wydaje się najbardziej bezpieczne i z pewnością Chińczycy taką wojnę, tak jak i uprzednie, na pewno sfinansują, a społeczeństwo amerykańskie entuzjastycznie poprze.


Jan Czekajewski
Columbus, Ohio, USA
6 stycznia 2013

Opublikowano w Teksty
piątek, 11 styczeń 2013 13:30

Rosja - największa grabież XX wieku

tyminskiNiektórzy ekonomiści oceniają, że w czasie zmiany ustroju, skutkiem gospodarczej terapii szokowej, nasz naród stracił co najmniej 85 miliardów dolarów. Jest to dwa razy więcej niż zagraniczny dług Polski w 1989 roku. Skutkiem tego jest rosnące bezrobocie, śmieciowe umowy o pracę i masowa ucieczka kapitału oraz młodych ludzi z Polski.
Na samym początku wyborów prezydenckich w 1990 roku, spotkałem się w kawiarni hotelu Marriott w Warszawie z sekretarzem politycznym ambasady Stanów Zjednoczonych Danielem Friedem. Na jego własna prośbę. Był to Amerykanin etnicznie żydowski. Kiedy usiedliśmy na kawę przy stoliku, zapytałem, czy sprawdził moje referencje w Kanadzie. Odpowiedział, że sprawdził też moje referencje w Peru i zapytał, co chciałbym zrobić jako prezydent RP. Powiedziałem mu o dwóch najważniejszych rzeczach – "chcę tę samą konstytucję jaką ma USA i wolny dostęp do rynków międzynarodowych". Po moich słowach zapadło milczenie i wyczułem, że moja odpowiedź nie była po jego myśli. Nie wiedziałem wtedy, jakie miał on niecne plany wobec Polski. Kilka lat później D. Fried został ambasadorem USA w Polsce, a jeszcze potem podsekretarzem stanu przy Condoleezzie Rice, odpowiedzialnym za politykę amerykańskiego imperium w całej Europie Środkowowschodniej i Rosji.
Reforma ustrojowa zwana "planem Balcerowicza" w rzeczywistości była planem rządu USA i urodzonego na Węgrzech żydowskiego spekulanta finansowego (Georgy Schwartz), znanego jako George Soros. G. Soros, przy pomocy ekonomisty Stanisława Gomułki, przekonał prezydenta PRL generała Wojciecha Jaruzelskiego do swego planu gospodarczego. Przekonał W. Jaruzelskiego, że jego plan, który wymagał "terapii szokowej" i szybkiej prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, był najbardziej optymalnym planem reformy gospodarczej Polski. Był to jedyny plan akceptowany przez ambasadora USA, Bank Światowy oraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Pod taką presją zatwardziały komunista generał Wojciech Jaruzelski się ugiął. I oddał Polskę w brudne ręce bezwzględnych kapitalistów. A Polska miała być dla Rosji przykładem wzbogacenia się komunistycznej nomenklatury.


G. Soros zatrudnił sobie do pomocy ekonomicznego "cudaka" – młodego profesora ekonomii z Uniwersytetu Harvarda w USA, Jeffreya Sachsa. J. Sachs wyróżnił się wcześniej prywatyzacją w Boliwii, która wbrew opinii lansowanej przez media zakończyła się fiaskiem i po serii zamieszek społecznych, spowodowała przejęcie władzy przez lewicowego prezydenta Evo Moralesa.
J. Sachs, etnicznie białoruski Żyd, jeszcze przed 1990 rokiem przyjechał do Polski kilkadziesiąt razy, aby rozeznać się w sytuacji, ocenić stan polskiej gospodarki i przygotować ją do prywatyzacji. Dopuszczenie reprezentanta G. Sorosa, który za złodziejskie spekulanctwo był z wielu krajów wyrzucany, do takich tajnych informacji rządowych, to tak jakby wpuścić lisa do kurnika. Po tych wizytach J. Sachs dobrze wiedział, które części gospodarki są najbardziej rentowne. Był on dopuszczony do niejawnych informacji na temat gospodarczego stanu państwa, a w dzisiejszych czasach taka wewnętrzna, niejawna informacja pozwala zarobić olbrzymie pieniądze. Dlatego wszelki handel wewnętrzny taką uprzywilejowaną i niejawną informacją jest w krajach rozwiniętych ostro karany przez prawo. Taki konflikt interesów nie jest bowiem tolerowany. A gdzie J. Sachs, tam i G. Soros ze swoim spekulacyjnym kapitałem finansowym.
Dowiedziałem się o działaniach J. Sachsa już na początku prezydenckiej kampanii wyborczej w 1990 roku i byłem tym porażony. Zderzyłem się z nim ostro w programie "na żywo" Nightline transmitowanym z Polski, przy oglądalności ponad 10 milionów Amerykanów. Podważyłem wtedy jego metody uzdrowienia gospodarki Polski. Zareagował na to nader krzykliwie i nawet powtórzył kłamstwo za "Gazetą Wyborczą", że bywałem w Libii i z tego powodu nie można było mnie traktować na serio.


Dlatego, kiedy pod koniec pierwszej tury wyborów prezydenckich udało mi się otrzymać tajne dyrektywy rządu Tadeusza Mazowieckiego, mające na celu sprywatyzowanie za bezcen pierwszych czterech przedsiębiorstw państwowych, na czele z ówczesną hutą "Warszawa", użyłem tego do ostrego ataku na niego i jego rząd. Publicznie nazwałem premiera T. Mazowieckiego zdrajcą narodu.
Myślałem wtedy, że przez moją ostrą i nieustanną krytykę tzw. planu Balcerowicza i obalenie rządu T. Mazowieckiego, w którym Leszek Balcerowicz był wicepremierem i ministrem finansów, L. Balcerowicz także odejdzie w niebyt z jego perfidnym planem grabieży majątku narodowego Polski. Przecież to głównie dzięki skutkom jego okrutnej reformy wprowadzone w styczniu 1990 roku, udało się obalić rząd premiera T. Mazowieckiego w wyniku jego przegranej w I turze wyborów prezydenckich. Niestety stało się inaczej. Byłem ogromnie zdumiony, kiedy zaraz po wyborach Lech Wałęsa zapowiedział, że L. Balcerowicz i jego plan muszą zostać. Jak to niedawno ujawnił bliski współpracownik L. Wałęsy, było to wynikiem żądań ambasady USA. L. Wałęsa szybko powołał nowy rząd premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, znowu z L. Balcerowiczem jako ministrem finansów. A premierem polskiego rządu został człowiek, który powiedział publicznie, że pierwszy milion trzeba ukraść. J.K. Bielecki błyskawicznie i po cichu rozprzedał za bezcen 1256 przedsiębiorstw państwowych, z których wiele było na wysokim poziomie rentowności i miało bogate inwentarze surowcowe.


Do dzisiaj nie wiemy, w czyje ręce te przedsiębiorstwa były oddane.
Nie byłem nawet zaskoczony, kiedy się dowiedziałem dwa lata później, w 1992 roku, że ten "cudowny" ekonomista J. Sachs wraz ze swoimi kolegami z Uniwersytetu Harvarda, jako faktyczni najemnicy George'a Sorosa, zmontowali amerykańsko-żydowski zespół doradczy dla prezydenta Rosji Borysa Jelcyna. A B. Jelcyn ich kolejny plan "terapii szokowej", wprowadził w życie dekretami prezydenckimi. I wbrew protestom rosyjskiego parlamentu. Dodam, że opór rosyjskiej Rady Najwyższej wobec "terapii szokowej" skończył się w 1993 roku jej rozwiązaniem przez B. Jelcyna. Doszło do krwawej rozprawy wojska z protestującymi deputowanymi, w której zginęło oficjalnie 156 osób, a nieoficjalnie 700 do 800. Po raz pierwszy w historii i Rosji, i Europy, parlament ostrzeliwały czołgi.


Tym razem J. Sachs był bardzo ostrożny. Sam pozostał w cieniu jako profesor Uniwersytetu Harvarda. A do brudnej roboty ekonomicznej w Rosji znalazł "słupa" – młodego amerykańskiego ekonomistę Jonathana Haya, który nauczył się języka rosyjskiego w instytucie lingwistycznym w Petersburgu. Młody J. Hay szybko został osobistym doradcą premiera Rosji Jegora Gajdara i ministra prywatyzacji Anatolija Czubajsa. Dzięki tajnym informacjom na temat prywatyzacji dziewczyna J. Haya, Beth Herbert, założyła pierwszy w Rosji licencjonowany fundusz akcji giełdowych. Kilka lat później oboje wzięli ślub, a ich fundusz Pallada Assets sprzedali z dużym zyskiem. Plan znany jako "500 dni" był taki sam jak w Polsce – najpierw terapia szokowa dla Rosjan, dla ich całkowitej dezorientacji, a potem pośpieszna prywatyzacja w celu maksymalnej grabieży majątku narodowego. Ten plan miał finansowe wsparcie amerykańskiej agencji rządowej USAID na sumę ponad 350 milionów dolarów. Cieszył się ten plan także najwyższą rekomendacją Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Wiceprezydent USA Al Gore osobiście nadzorował, aby ten plan był wykonany w całości.


Kiedy Rosjanie obudzili się kilka lat później i pozbyli się G. Sorosa i ludzi J. Sachsa, z ich kraju wyciekło już ponad 500 miliardów dolarów gotówki, która została "wyprana" głównie w bankach Nowego Yorku. Całkowicie został zniszczony rynek finansowy i Rosja przestała spłacać zagraniczne pożyczki, ponieważ nagle stała się bankrutem. 66% majątku narodowego znalazło się w rękach sześciu rosyjskich oligarchów, z których pięciu jest pochodzenia żydowskiego. Ponad 15 milionów Rosjan z powodu nagłej biedy i chorób straciło życie.
Można powiedzieć, że spustoszenia były porównywalne do zrzucenia kilkunastu bomb atomowych na Rosję. Spekulant G. Soros w jednym ze swoich wywiadów prasowych powiedział, że byłe Imperium Sowieckie stało się Imperium Sorosa. Wykupił on po cichu za bezcen perły rosyjskiej gospodarki. Kraj, który przeżył krwawą rewolucję bolszewicką i kosztem ogromnych ofiar ludzkich faktycznie wygrał z Hitlerem II wojnę światową, został zdradziecko uderzony nożem w plecy i wił się w konwulsjach. Do czasu kiedy Władimir Putin został premierem Rosji i zatrzymał krwotok nielegalnie wywożonych pieniędzy.


Wielu komentatorów tej niewyobrażalnej afery uważa, że cała akcja bezprzykładnego zubożenia Rosji była zaplanowana, aby raz na zawsze zniszczyć jej potęgę wojskową. Nie bardzo zresztą to się udało, ponieważ zaraz potem ceny ropy i gazu poszły nagle do góry i Rosja tym sposobem zbilansowała swój budżet i uniknęła pułapki zadłużenia zagranicznego, która byłaby wymuszona pożyczkami z Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Polska natomiast gazu i ropy nie miała.


Cały mechanizm tej potwornej grabieży majątku narodowego Rosji szczegółowo opisała amerykańska dziennikarka Anne Williamson w swojej książce "Plaga – jak Ameryka zdradziła Rosję". Tej książki nigdy nie chciał wydrukować żaden wydawca w USA, a sama A. Williamson od roku 2009 tajemniczo zniknęła z publicznego pola widzenia. Jej arcyciekawa książka, a czyta się ją jak najlepszy kryminał, zawiera ostrą krytykę niemoralnej polityki zagranicznej USA. Udało mi się dostać jej rozdziały poświęcone szczegółom tej manipulacji. Moi znajomi Rosjanie mówią dzisiaj, że wtedy wierzyli w piękne słowa o reformach i dali się oszukać szalbierczym spekulantom. Ale w końcu Rosjanie skorzystali z okazji, gdyż koledzy J. Sachsa z Harvardu na boku kręcili sobie lody z pieniędzy amerykańskiego rządu, czyli amerykańskich podatników. Między innymi inwestowali oni rządowe pieniądze USA w rosyjskie firmy, które pomagali potem prywatyzować z zyskiem dla siebie rzędu 500 proc. Rosjanie to nagłośnili i na podstawie dowodów licznych przestępstw finansowych grupa "cudownych" ekonomistów z Harvardu została zlikwidowana. Cała afera znalazła się w amerykańskim sądzie, ale za tę grabież stulecia nikt nie poszedł do więzienia. Prestiżowy Uniwersytet Harvarda zgodził się wypłacić ponad 26,5 miliona dolarów kary. Ale kariery zawodowe "cudownych" ekonomistów miały się lepiej niż kiedykolwiek. Bill i Hilary Clintonowie ukręcili całej sprawie łeb i nie dopuścili do senackich przesłuchań, jak to proponowali niektórzy republikańscy senatorowie. Tylko Larry Summers, prezydent Uniwersytetu Harvarda, a politycznie zaciekły promotor Izraela, został zmuszony do dymisji.


A więc Polacy nie są jedynym umęczonym narodem, który został bezlitośnie ograbiony. Ci sami ludzie i w taki sam sposób, a stosując te same metody, ograbili wielką Rosję, podobnie jak i Polskę i wiele innych krajów. Chiny, Malezja czy też sąsiednia Białoruś w ogóle nie wpuściły ludzi Sorosa. I tym samym miały o wiele więcej kapitału na swój rozwój i na potrzeby społeczne swoich obywateli. Propaganda demokracji i neoliberalizmu okazała się być tylko przygotowaniem kraju do terapii szokowej i grabieży. I wpędzeniem kraju w zależność od zagranicznych pożyczek bankowych.
Tzw. plan Balcerowicza w Polsce i tzw. plan Czubajsa w Rosji niezmiernie wzbogaciły Sorosa i małą grupę oligarchów oraz komunistycznej nomenklatury przez brutalne pogwałcenie dwóch podstawowych warunków do rozwoju: poszanowania własności, tak prywatnej, jak państwowej, oraz tępienia wszelkiego rodzaju grabieży. Przed zmianą ustroju gospodarki Polski i Rosji były samowystarczalne – brakowało tylko bananów i kawy. Można było wybrać inne plany. Takie na przykład, jakie wybrały Brazylia czy Chiny, które mogą być dzisiaj dumne ze swoich gospodarczych osiągnięć.


Morał jest taki, że nigdy nie można ufać zagranicznym doradcom. Polsce i Rosji w czasie zmiany ustroju doradzali ludzie, którzy nigdy nie zbudowali żadnego zakładu pracy, tylko potrafili je niszczyć. W odpowiedzi na pytanie, jak się w przyszłości uchronić przed taką grabieżą, powiem tylko, że do obrony i rozwoju kraju potrzebny jest rząd patriotów, a nie zdrajców i matołów. Tylko państwo narodowe może uchronić swoich obywateli od zewnętrznych manipulacji i zapewnić wzrost gospodarki kraju, a co tym idzie, zwiększyć liczbę miejsc pracy i stale tworzyć lepsze możliwości rozwoju dla swoich obywateli. Aby nasza Ojczyzna była matką, a nie okrutną macochą. Dodam jeszcze, że lepszy domek ciasny, ale własny. Amen.


Stanisław Tymiński
4 stycznia 2013, Acton, Kanada
www.rzeczpospolita.com

Opublikowano w Teksty

Jak to na wojence ładnie, kiedy…

czekajewskiCzas leci i prawie dobijamy do następnych wyborów prezydenckich. Mój kandydat, na którego uprzednio głosowałem, Barack Obama, zawiódł moje oczekiwania. Wkrótce po wyborach otoczył się doradcami z wielkich banków, odpowiedzialnych w dużej mierze za kryzys, który trwa do dzisiaj i którego końca nie widać. Także moje oczekiwania, że prezydent szybko wycofa się z dwu wojen zaczętych przez jego poprzednika, spaliły na panewce. Co prawda, jakoby nie mamy już żołnierzy w Iraku, ale mamy bazy i żołnierzy w Kuwejcie, w którym rządy tam panujące są pod znakiem zapytania z uwagi na wielkie demonstracje tubylców, o których nie pisze nasza prasa. Po wycofaniu wojska z Iraku kraj ten, który winien być nam "wdzięczny" za wyzwolenie, zaczyna być coraz bardziej niezależny.


Amerykanie także tracą kontrolę nad rządem w Bagdadzie, który nawet pozwala sobie na flirt z Iranem i sprzedaje ropę za pół ceny zrewoltowanej Syrii. Podobnie stało się w Afganistanie. Prezydent Obama wysłał tam dodatkowe 30 tysięcy żołnierzy, aby ich następnie wycofać.
Społeczeństwo uzależnione od telewizji jak od narkotyku daje się łatwo manipulować. Dziesięć lat temu w USA 80 proc. samochodów miało przyklejone naklejki z napisem "Popieramy naszych żołnierzy", a dzisiaj nie zauważyłem żadnego. Nie znaczy to, że żołnierze nie umierają, tylko społeczeństwo przestało się przejmować ich śmiercią. Badanie opinii publicznej wykazuje, że tylko 3 proc. populacji uważa wojny, jakie prowadzimy, za ważny element w wyborach prezydenckich. Okazuje się, że kura w garnku albo hamburger w garści jest ważniejszy niż śmierć młodych ludzi, którzy zapisali się do wojska z braku innej pracy. Oczywiście, jeśli śmierć naszych chłopców jest bolesna, to śmierć setek tysięcy ludzi innej wiary i kultury jest jeszcze bardziej obojętna.


Wydawałoby się, że przewlekłe dwie wojny, w Iraku i Afganistanie, dały nauczkę rządowi, że należy dobrze pomyśleć, zanim się wdamy w następną "interwencję". Niestety, wypadki w Afryce Północnej, tak zwana Wiosna Arabska, nie obeszły się bez naszego udziału w Libii. W konsekwencji reżym Kadafiego został zastąpiony przez różne uzbrojone bandy, które są bardziej wrogie Ameryce niż uprzedni rząd. Partie wrogie "Zachodowi" przejmować zaczęły władzę od Libii, przez Maroko i Tunezję, Mali, do Egiptu. Nasze koło "przyjaciół" się kurczy i, wedle mnie, tylko kwestia czasu, jak upadnie Królestwo Arabii Saudyjskiej i Zjednoczone Emiraty zasobne w ropę. Wtedy, niestety, Ameryka nie będzie miała wyjścia i wplącze się w wielką wojnę o ochronę zasobów ropy naftowej, której wynik trudno przewidzieć.
W jednym z artykułów opublikowanych na popularnym portalu internetowym, America On Line (AOL), autor sugeruje, że koszt galonu benzyny w USA nie wynosi 4 dol. (około 1 dol. za litr), ale dwa razy drożej, jeśli się policzy koszty naszego zaangażowania w wojny w Iraku i Afganistanie. Autor nie owija w bawełnę faktu, że w gruncie rzeczy nie chodzi nam w tych wojnach o demokrację, ale o ropę.
Jest to duże uproszczenie, bo inne elementy polityczne także wchodzą w rachubę, między innymi zagrożenie dla Izraela ze strony fanatyków islamskich. Koszty wojny w Afganistanie same w sobie są olbrzymie. W informacji dostępnej z raportów Pentagonu, koszt wykrywania prowizorycznych min, jakie stosują nagminnie talibowie w walce z żołnierzami "koalicji", wynosi około miliarda dolarów. Min takich talibowie produkują podobno 16-19 tysięcy rocznie. Nie potrzeba być wielkim strategiem, aby policzyć, że Stany Zjednoczone zostaną pokonane nie na polu walki, ale na polu ekonomicznym, gdyż dla talibów koszt produkcji takich prowizorycznych ładunków wybuchowych nie może być większy niż 100 dolarów za sztukę.

Prawdziwe życie Mahometa (The Real Life of Muhammad)
Ostatnio rozpowszechniony przez Internet antyislamski film szkalujący Mahometa jest na rękę fundamentalistom islamskich, jak i wrogim im syjonistom, w których interesie jest wciągnięcie Stanów Zjednoczonych w antyislamski konflikt. Scenariusz do tego filmu był napisany przez Egipcjanina, chrześcijanina wyznania koptyjskiego. Nazywał się on Mark Basseley Youssef, który także używał pseudonimu "Sam Bacile", był jednak finansowany, wedle brytyjskiego dziennika "The Daily Telegraph", przez "syjonistów". Dotacje na produkcję tego filmu wynosiły 5 milionów dolarów. Niestety, nic nie wiemy, jacy to "syjoniści" finansowali ten film.
Marne w swej istocie wideo, w języku arabskim, umieszczone w Internecie, spełniło zamierzone zadanie. W interesie fundamentalistów i terrorystów islamskich film ten wywołał zamierzone skutki. Poderwał masy młodych muzułmanów do walki przeciwko znienawidzonemu imperializmowi "zachodniemu". Stojący za nimi przywódcy znaleźli przekonujący powód, aby poderwać do rewolty masy fanatyków. Nic lepszego dla nich niż obrona dobrego imienia świętego Mahometa.


W rezultacie film ten jest odpowiedzialny jak dotychczas za śmierć około 75 ludzi w różnych krajach. Rząd amerykański nie miał wyboru, potępiając ten film, aczkolwiek skazanie producenta napotyka na trudności z uwagi na konstytucyjnie zagwarantowaną "wolność słowa". Wsadzono więc Marka Basseleya Youssefa za uprzednie przestępstwa, za które był on skazany na więzienie, ale w zawieszeniu. Miał on podobno 60 kont bankowych i 600 kart kredytowych. Rząd jest więc na rozdrożu, czy skazać go za uprzednie winy, czy też za nowe. Na razie więc Mark siedzi w Kalifornii w więzieniu i czeka na wyrok, a sędziowie i rząd z zakłopotaniem drapią się w głowę.
A jakie korzyści wyciągnęli z zaistniałej sytuacji "syjoniści"? Śmierć amerykańskiego ambasadora wywołała, z jednej strony, wzrost wrogości wobec terrorystów, ale z drugiej strony, postawiła wielu Amerykanów przed pytaniem, czy warto się wplątywać w wewnętrzne rozrachunki świata muzułmańskiego i może zostawić ich własnemu losowi.
Na razie sytuacja jest niejasna i nie wiadomo, jaki będzie miała wpływ na dalsza politykę Stanów Zjednoczonych w stosunku do krajów objętych tak zwaną Wiosną Arabską, której końca nie widać.

Prezydenckie wybory
My tu gadu-gadu, a mamy przecież zbliżające się wybory prezydenckie, czyli widowisko na cztery fajerki i tysiące fajerwerków. Najmądrzejszy z kandydatów, Ron Paul, który mówił, że na wojny nas nie stać, bo jesteśmy bankrutami, został zablokowany przez własnych "przyjaciół" z Partii Republikańskiej. Nic dziwnego, bo przecież nikt nie lubi, aby wytykać mu prawdę.
Został "konserwatystom" enigmatyczny mormon, Romney. Trudno uwierzyć, że w kraju, w którym 40 proc. ludzi wierzy w każde słowo pisane w Starym (i Nowym) Testamencie, jest możliwość, że mormon, którego religia nie ma nawet 200 lat, może wygrać wybory. Z drugiej strony barykady mamy urzędującego prezydenta, Baracka Obamę, który stara się wykorzystać ostatni kryzys i bezrobocie do podniesienia własnej pozycji.
Kraj, wedle Obamy, został podzielony na trzy grupy; około 50 proc. podatników, którzy nie płacą żadnych federalnych podatków, bo albo są za biedni, zarabiając poniżej 50.000 dol. na rodzinę rocznie i mają różnego rodzaju odliczenia, albo są na zasiłkach lub emeryturach. Następną grupę stanowi 47 proc. ludzi, którzy zarabiają więcej niż 50.000 dol. i mniej niż milion. Na końcu jest 3 proc. ludzi, którzy zarabiają więcej niż 1.000.000 dol. rocznie.


Rzecz w tym, że liczba podatników, którzy nie płacą legalnie żadnego podatku, wzrosła między rokiem 1970 i 2009 czterokrotnie z 12 do 49 proc.Także liczba ludzi na zasiłkach chorobowych wzrosła z 1,8 proc. za czasów prezydentury Nixona do 6 proc. za czasów Obamy. Wzrost ten miał miejsce niezależnie od wybranego prezydenta. Miał on miejsce za czasów prezydentury Busha, Clintona i ostatnio Obamy. Czyżby ludzie nagle zaczęli więcej chorować i stali się bardziej ułomni? Bynajmniej, jest to cecha ukrytego bezrobocia, które zepchnęło ludzi pracujących na pozycje inwalidów z powodu eksportu miejsc pracy do krajów Trzeciego Świata, głównie Chin. Kto jest temu winny?
Ano, wszyscy po trochu: menedżerowie wielkich firm, których kariera zależy od dochodów firmy, przekonali administrację kraju, że eksport przemysłu jest z korzyścią dla kraju. Przeciętni obywatele cieszący się z tanich produktów w domach towarowych. Związki zawodowe, które spowodowały, że wysokie płace nie są konkurencyjne z płacami w Chinach. Internet, który spowodował szybkość przekazu informacji, i automatyzacja, która spowodowała, że jakość produktów wytwarzanych w Chinach równa się jakości w USA, rząd, aby obniżyć poziom pracowniczej rewolucji, postanowił kosztem zadłużenia przesunąć część pracowników z grupy aktywnie poszukujących pracy do grupy inwalidów. Niektórym to się nawet podoba. To jest tylko początek czynników odpowiedzialnych za bieżący kryzys.
O te 47 proc. ludzi płacących podatki walczy Obama z Romneyem. Obama, reprezentujący klasę "ludzi zamożnych", ale nie "bogatych" (milionerów), przekonuje, że kontynuacja jego prezydentury będzie korzystna dla nich. Wiedząc, że kraj jest zadłużony po uszy, krytykuje milionerów, że nie płacą większych podatków. Rzecz jednak w tym, że zadłużenie kraju jest tak potężne, że nawet konfiskata całego dochodu "milionerów" nie rozwiąże na dłuższą metę problemu zadłużenia. Jest to jednak dobry chwyt psychologiczny, bo społeczeństwo amerykańskie, które kiedyś patrzyło z podziwem na ludzi, którzy się wybijali ponad przeciętność, stało się bardziej zawistne i "socjalistyczne". Stało się bardziej zależne od rządowej pomocy. Być może, że Obama, stosując "walkę klasową" jako argument polityczny, wygra wybory.
Po części jest to wina magików z Wall Street, którzy zarabiali krocie, kiedy ich banki sięgały po rządową, czyli podatników, jałmużnę. Bankierzy stracili na popularności, a z nimi także drobni biznesmeni, którzy zarabiają pieniądze własną pomysłowością i ciężką pracą, i którzy tworzą nowe miejsca pracy.


W pewnej mierze kraj jest gotowy do rewolucji, może nie jutro, ale kiedyś, pojutrze, bo jak wiadomo, kryzysu nie da się pokonać ani przez drukowanie pieniędzy, ani przez konfiskatę majątków. Drukowanie pieniędzy w wariancie QE3, jaki szykuje nam nasz rząd, zapowiada inflację. Inflacja natomiast prowadzi nie tylko do zaburzenia cen, ale też do rozprzężenia społecznego, które z kolei prowadzi do rozwiązań totalitarnych i walki klasowej, religijnej lub mniejszościowej.
Na kanwie inflacji w Niemieckiej Republice Weimarskiej wypłynął "zbawca narodu niemieckiego" Hitler. Czy wygra nasze wybory Obama, czy Romney, nie widzę wielkiej różnicy. Niestety, nikt nie jest w stanie powiedzieć narodowi przykrej prawdy, że trzeba żyć na miarę swoich możliwości.


Jan Czekajewski – Columbus, Ohio

Opublikowano w Oferta z Polski
Strona 5 z 5
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.