Do Sylvan Lake dojeżdżamy słynną ponad 20-kilometrową Needles Highway, prowadzącą zawijasami i tunelami wydrążonymi w skale, przez sosnowe i świerkowe lasy, z pięknymi widokami na The Needles (Igły), granitowe pasmo gór w formie katedr i szpic z najbardziej spektakularną formacją o nazwie Ucho Igielne, rzeczywiście wyglądającą na kamienną igłę. I pomyśleć, że pierwotnie tu miały powstać głowy prezydentów i zeszpecić okolicę, ale dzięki Bogu według rzeźbiarza Borgluma były za kruche na taki projekt. Z drogi, ukończonej w 1922 roku, i znad Sylvan Lake prowadzą szlaki na najwyższy szczyt Gór Czarnych i całej Dakoty Południowej, Harney Peak, wysokości 2207 m n.p.m. Szczyt nazwano na cześć generała Williama S. Harleya, dowódcy wojsk w regionie Black Hills w latach 1870. Wejście na Harley Peak i zejście zabrało nam parę godzin, szliśmy prawie że samotnie w strasznym upale, ale widoki były tego warte, a i sam szlak niesamowity, bo pokryty gęsto kruchymi płatkami miki, które w słońcu dawały takie blaski, że droga zdawała się być pokryta żywym srebrem. Tylko spalony las robił smutne wrażenie, chore, umierające i powalone drzewa, gdzieniegdzie zdrowe sosny o intensywnie rudej korze. Mijamy granicę Custer State Park, tu zaczyna się rejon Black Elk Wilderness, trzeba wpisać się do samoobsługowego rejestru i przyczepić do plecaka odcinek wpisu. Można kempingować, ale są pewne restrykcje – minimum 1/4 mili od szczytu i sto stóp od szlaku, potoków i źródeł.
Pod samym szczytem ścieżka zaczyna się bardzo ostro piąć pod górę, nagle pojawia się mnóstwo ludzi, którzy dotarli tu wieloma szlakami z różnych stron, nie tylko pieszo, ale i na koniach. Konie zostają pod wieżą przeciwpożarową, z tego miejsca trzeba jeszcze pokonać wielostopniowe strome, kamienne schody – konie obchodzimy szerokim łukiem, pomni niedobrych doświadczeń sprzed paru dni, gdy Andrzej chciał je sfotografować z bliska w wypożyczalni, ale na jego widok wpadły w szał, kopały ściany boksów i rżały przeraźliwie. Przyjęliśmy z ulgą wyjaśnienie rodzinnego biologa, że to nie nasz podły wygląd tak je zdenerwował, tylko prawdopodobnie zapach kotów, z którymi przebywamy blisko wiele godzin dziennie – dla nas niewyczuwalny, przez konie potraktowany jako woń groźnego drapieżnika, takiego jak puma.
Pierwszy raz Harney Peak został użyty jako przeciwpożarowy punkt obserwacyjny w 1911 roku, w latach 20. XIX w. zbudowano w tym celu drewnianą konstrukcję, a kamienna wieża pochodzi dopiero z roku 1938. Wygląda trochę jak średniowieczny zameczek, dramatycznie zawieszony nad stromym urwiskiem. W 1967 roku zaprzestano obserwacji z tego miejsca, teraz służy turystom, można opuszczoną wieżę zwiedzać, rozpościera się z niej piękny widok na całe Góry Czarne, w czasie upalnych dni trochę zamglony. Siedzimy na skale, kontemplując widoki i dumając nad burzliwymi dziejami tej ziemi, głównych ich bohaterów, które się symbolicznie zbiegły i w tym miejscu. Prawdopodobnie pierwszym białym człowiekiem, który wszedł na Harney Peak, był pułkownik Custer, jedna z głównych postaci dramatu Gór Czarnych. Drugim człowiekiem, bohaterem drugoplanowym tej historii, który wszedł na szczyt rok po Custerze – Custer według niektórych źródeł podobno nie doszedł do samego wierzchołka – jest dr Valentine McGillycuddy, nazywany przez Indian Holy White Man (Wasiku Wakan). Był topografem, a później agentem Pine Ridge Indian Agency. Był przyjacielem Szalonego Konia i świadkiem jego śmierci w 1877 roku. Harney Peak uznano za miejsce godne jego pochówku, tablica na szczycie wskazuje miejsce, gdzie spoczęły prochy McGillycuddy'ego.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/4543-szlakami-bobra-szczyty-i-jaskinie-g%c3%b3r-czarnych#sigProIdd891eac202
Wracając, schodzimy jeszcze na krótką trasę pod piękną formację skalną Cathedral Spires, gdzie spotykamy sympatycznych Polaków z Chicago. Miło się rozmawia, mają przyjaciół w Ontario – spotkania z rodakami trafiają nam się w najdziwniejszych miejscach, bo z nacji ciekawej świata pochodzimy. Jeszcze idziemy na Little Devils Tower, właściwie to się wdrapujemy, bo trasa nie jest najłatwiejsza i trzeba na wierzchołek włazić przy pomocą nóg i rąk. Little Devils Tower jest niewiele niższa niż najwyższy szczyt Gór Czarnych, ma 2125 metrów wysokości. Widać z niej w oddali kamienną wieżę na Harney Peak. W drodze powrotnej, zajęci obserwowaniem żuka w herkulesowym wysiłku mozolnie toczącego kulkę-spiżarnię pod górę, w dodatku z pasażerem na gapę na grzbiecie, nie zauważyliśmy samca jelenia z dorodnym porożem, który tą ścieżką podążał w przeciwną stronę. Panowie, znaczy się Andrzej i kozioł, mierzyli się wzrokiem przez parę sekund, żaden nie chciał ustąpić, wreszcie jeleń postanowił zaatakować.
Zrobił kilka skoków w naszym kierunku – Andrzej wytrzymał psychicznie, miał większą motywację w postaci kobiety za plecami – i metr przed nim zrejterował, skoczył w bok i popędził do lasu.
Dla przeciwwagi dnia spędzonego na szczytach, następnego planujemy zejść głęboko pod ziemię, do jaskiń, z których również słyną Góry Czarne. Po drodze wjeżdżamy na Mount Coolidge Lookout wysokości ok. 2000 m. Podobno w pogodne dni widać stąd Rushmore, Szalonego Konia, a nawet Park Narodowy Badlands, ale główne widoki to jasnozielone wzgórza pokryte ciemnozielonymi plamami lasu. Fotograficznie kompletnie do kitu, na szczycie zabytkowa kamienna wieża obserwacyjna przeciwpożarowa, wszędzie maszty i druty, nie da się zrobić zdjęcia.
Pierwsza jaskinia to Wind Cave, Jaskinia Wietrzna, położona w parku narodowym o tej samej nazwie, graniczącym z Custer Provincial Park. Wind Cave jest głównym turystycznym celem w parku, ale są tu i trasy wytyczone na wzgórzach prerii mieszanej, i kemping z bieżącą wodą. Wind Cave jest piątą – niektóre źródła podają, że czwartą lub szóstą – co do wielkości jaskinią na świecie, ma 226 km długości odkrytych korytarzy – wielkości te się zmieniają, bo co roku odkrywane są kolejne kilometry – jest też jedną z najstarszych na świecie, ocenia się ją na ponad 300 mln lat. Jaskinia ma tylko kilka niewielkich otworów łączących ją z powierzchnią i zmiana ciśnienia na zewnątrz, a w Górach Czarnych jest ona częsta i gwałtowna, powoduje wyrównywanie się ciśnienia w jaskini i silne wiatry, dochodzące do 130 km na godzinę. Stąd wzięła się jej nazwa i dzięki temu zjawisku została odkryta przez Europejczyków – Indianie podobno o niej wiedzieli od zamierzchłych czasów i uważają ją za miejsce święte. W każdym razie za odkrywców uchodzą bracia Tom i Jesse Binghamowie, których w 1881 roku zaciekawił świst wiatru dochodzący z jednego z półmetrowych otworów. Gdy nachylili się nad nim, wiatr gwałtownie zerwał jednemu z nich kapelusz. Uciekli przestraszeni, ale ciekawość zwyciężyła i powrócili w to samo miejsce kolejnego dnia. Tym razem jaskinia wessała kapelusz do środka. W 1890 właścicielem terenu została South Dakota Mining Company, a 16-letni syn jej menedżera, Alvin McDonald, jako pierwszy penetrował wnętrze przy użyciu świeczki w puszce jako latarki i sznurka. W 1903 roku decyzją prezydenta Theodore Roosevelta utworzono tu pierwszy park narodowy mający chronić jaskinie.
Wind Cave ściąga turystów z całego świata licznymi niesamowitymi formami naciekowymi, jak kwiaty kalcytowe, heliktyty, formy igiełkowe wyglądające jakby je ściął mróz, ale główną atrakcją są tzw. boxwork, unikatowe formy blaszek kalcytu w kształcie kasetonów, niektórzy przyrównują je do plastra miodu, z wszystkich istniejących na świecie 95 proc. można znaleźć właśnie w Wind Cave. Wszystko podświetlone w różnych kolorach, tworzy bajkową atmosferę. Tras do przejścia z przewodnikiem jest kilka, każda innej trudności, którą liczy się na czas i liczbę stopni schodów do przejścia. Wybieramy najdłuższą, chcąc jak najwięcej zobaczyć – rzeczywiście boxwork były niesamowite, ale okazuje się, że najkrótsza trasa umożliwia oglądanie jeziorka i kwiatów kalcytowych. Zjeżdżamy windą ponad 60 metrów w dół i czekamy na swoją kolejkę przed sztormowymi drzwiami. Przewodnik opowiada, że gdy wiatr jest bardzo silny, drzwi nie daje się otworzyć i windy stają, a jaskinia jest dla nich najlepszą pogodynką, bo działa jak barometr i wiele godzin do przodu oznajmia zmianę pogody.
Jesteśmy ostatnią turą i młody, chudy przewodnik-ranger prowadzi zbyt liczną grupę szybko do przodu, może spieszy się już do domu. Podążamy na samym końcu, by spokojnie robić zdjęcia, i nagle okazuje się, że grupa zniknęła. Jesteśmy sami, cisza niesamowita, błąkamy się w poszukiwaniu wyjścia, bo żadnych oznaczeń nie ma. W końcu natrafiamy na inną wycieczkę, przewodniczka przez telefon informuje o naszym cudownym odnalezieniu. Okazuje się, że nasze zniknięcie wywołało panikę, teraz wiem, dlaczego przewodnik upierał się, żebym zostawiła plecak w samochodzie – podejrzewał nas, jak to się już im zdarzało – że może zaplanowaliśmy pozostanie i eksplorację jaskini na własną rękę bez zezwolenia. Przewodnik wraca po nas i jeszcze raz przechodzimy trasę, tym razem za karę w tempie maratonu, ale facet uśmiecha się i zapewnia, że nic się nie stało. Dla nas gratka, obejrzeliśmy sobie wszystko za darmo drugi raz.
Do drugiej jaskini słynnej w Górach Czarnych jaskini, Jewel Cave National Monument, trzeba jechać 21 kilometrów od miasteczka Custer nazwanego tak na cześć płk. Custera. Jego mieszkańcy uważają Custer za najstarsze w Górach Czarnych i chwalą się najszerszą główną ulicą w Stanach Zjednoczonych, na której w XIX w. mógł zrobić kompletne koło wóz zaprzężony w woły. Teraz miasto liczy około 2 tys. mieszkańców, jest biedniejsze niż Deadwood, co widać na pierwszy rzut oka – głównie parterowa zabudowa, żadnego przemysłu. Mimo to mieszkańcy starają się, żeby było atrakcyjne, ozdabiając je pomnikami bizonów w niesamowite wzory.
Jewel Cave jest trzecią pod względem długości jaskinią świata, ma 267 km korytarzy. Historia jej odkrycia jest podobna do historii Wind Cave. Frank i Albert Michaudowie odkryli jaskinię w 1900 roku, kiedy poczuli zimne powietrze wypływające z małego otworu w kanionie. Powiększyli otwór dynamitem i znaleźli komorę pokrytą kalcytowymi kryształami. Sądzili, że znaleźli kamienie szlachetne, stąd w nazwie klejnot, Jewel Cave, i zdobędą fortunę. Prawda wyszła szybko na jaw i rozczarowani bracia postanowili zarobić chociaż na turystach, udostępniając jaskinię do zwiedzania.
Zjeżdżamy windą sto metrów na dół, w porównaniu do upału na górze wreszcie przyjemny chłód kilkunastu stopni. I znów jesteśmy w świecie bajki, gdzie woda była głównym architektem wnętrz – na ścianach i sufitach prawdziwe klejnoty, oprócz pięknych, błyszczących kalcytowych kryształów w różnych kształtach i barwach, będących największą atrakcją jaskini, są tu metrowe stalaktyty i stalagmity, formacje z kwarcytu, draperie, czerwono-pomarańczowe wstążki wyrastające ze skał zwane bekonem i dziwne metaliczno-srebrzyste twory w postaci wiszących jakby baniek, po angielsku nazywane hydromagesite balloons (polskiej nazwy nie udało się nam znaleźć), które można spotkać tylko w kilku jaskiniach na świecie – niestety na trasie dostępnej tylko dla początkujących speleologów bez śladów klaustrofobii.
Ciekawostką jest, że Jewel Cave National Monument objął ochroną jedną z największych (700 sztuk) na Zachodzie USA kolonii zimujących w jaskini nietoperzy długouchych (Corynorhinus townsendi) i wspomaga walkę z chorobą, White Nose Syndrome, która od 2006 r. spowodowała śmierć około 5 – 6 milionów nietoperzy w całych Stanach. Bidaki wiszą w stanie hibernacji, nieświadome, że obrastają na pyszczku i skrzydłach grzybem, przez co później wybudzają się i przejawiają nietypową aktywność zimową powodującą utratę tkanki tłuszczowej i w rezultacie śmierć. O tej historii i o innych ciekawostkach można dowiedzieć się więcej, zwiedzając ciekawą ekspozycję przed wejściem do jaskini.
Wracamy na kemping, to nasza i kotów ostatnia noc w Custer State Park.
Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński