Dwie i pół godziny jechaliśmy przez to pole śmierci. Wszędzie leżały trupy... trupy... setki, tysiące trupów, najokropniej rozpłatanych od szyi do bioder, z odrąbanemi głowami i ramionami.
– To cięcia Tybetańczyków! – wołał z uniesieniem młody kozak. – Oj, ci to umieją wywijać szablą!
Przejechaliśmy obok konia, który leżał z szyją odrąbaną prawie przy piersi. Straszliwie pocięte twarze, zdruzgotane czaszki, porozrzucane, odcięte od tułowia dłonie składały się na straszliwą ofiarę, złożoną zachłannemu bogu wojny przez dzikie, waleczne wojska barona Ungerna. Wreszcie minęliśmy to złowrogie pobojowisko. Zbliżyliśmy się do wartkiego i płytkiego potoku.
Mongołowie zeskoczyli z wielbłądów i, zdjąwszy kołpaki, zaczęli pić wodę z tego "świętego" źródła, które płynęło przez dziedziniec pałacu "Żywego Buddhy".
Wkrótce potem zobaczyliśmy wysoką górę, porosłą gęstym, prawie czarnym lasem. W gęstwinie bielały ściany kaplic i małych zabudowań mongolskich.
– To jest święty szczyt Bogdo-Uł! – zawołał lama. – Tu przebywają bogowie, ochraniający Żywego Buddhę.
Bogdo-Uł jest jakgdyby ogniwem, łączącem trzy schodzące się tu grzbiety górskie: Dżegił ze wschodu, Gangyn – z południa i Guntu – z północy. Góra jest regalją, własnością panującego w Urdze Bogdo-hu-tuhtu, czyli "Żywego Buddhy". Lasy, rosnące tutaj, są przepełnione różnorodnemi zwierzętami i ptactwem, żyjącem tu zupełnie bezpiecznie, bo polowanie jest wzbronione pod groźbą śmierci, jak również i przejście przez górę. Jeden tylko człowiek przekroczył ten zakaz. Był to baron Ungern, który z setką kozaków przebył Bogdo-Uł, przekradł się do pałacu "Żywego Buddhy" i porwał go w oczach wart chińskich, ochraniających najwyższego mongolskiego dostojnika, aresztowanego z rozkazu Pekinu.
W mieście Żywych Bogów
Gdyśmy się zbliżyli do lasu, ujrzeliśmy wyłaniający się z poza drzew pałac "boga". U podnóża Bogdo-Uła, za żółtem ogrodzeniem murowanem wznosił się malowniczy budynek w tybetańskim stylu, którego dach z ciemnozielonych, emaljowanych dachówek lśnił na słońcu. Naokoło ciągnął się gęsty park i widać było fantastyczne dachy świątyń pałacowych i mniejszych budynków. Dalej widać było drewniany, przerzucony przez Tołę most, który prowadził do miasta mnichów, do czczonego na całym Wschodzie Azji, Ta-Kure, czyli Urgi.
Tu, oprócz "Żywego Buddhy", zamieszkuje cała gromada drugorzędnych cudotwórców, proroków, czarowników i cudownych lekarzy. Wszyscy oni są boskiego pochodzenia i czczeni, jako "żywi bogowie".
Po lewej stronie drogi, na dość wysokiem płasko wzgórzu stoi klasztor. Jest to najbogatszy i najludniejszy klasztor lamaicki po Lhasie Tybetańskiej. Nad morzem dachów, pokrywających najróżniejszego rodzaju budynki, wznosi się ogromna, ciemnoszkarłatna wieża "świątyni grodu lamów", gdzie stoi olbrzymia złocona figura Buddhy, spoczywającego w kwiecie lotosu. Prócz niej na terenie klasztoru rozsiane są dziesiątki mniejszych świątyń i kaplic – "obo", ołtarzy, wież dla wróżbiarstwa astrologicznego. A dalej szara, bezbarwna zbita masa domów, jurt i szałasów, gdzie się gnieździ 60.000 mnichów – lamów różnych rang i wieku, zabudowania szkół, archiwów, książnic, burs dla "bandi" (kleryków) i domów gościnnych dla dostojnych lamaitów z Tybetu lub z kraju Burjatów.
Poniżej klasztoru, na równinie piaszczystej leży t zw. cudzoziemskie przedmieście, zamieszkane przez kupców rosyjskich i chińskich; na tem przedmieściu mieszczą się wszystkie sklepy i kantory, oraz barwny, hałaśliwy bazar wschodni. W odległości jednego kilometra widać szarożółty, z gliny ubitej czworokąt dzielnicy chińskiej Maj-ma-Czenga; a jeszcze dalej ciągnie się nieskończenie długa ulica pomiędzy dwoma szeregami domów rosyjskich, i widnieje cerkiew, szpital, więzienie i ciężki, niezgrabny, ciemnoczerwony budynek czteropiętrowy konsulatu rosyjskiego, obecnie nieczynnego.
Przy samym wjeździe do miasta mnichów, u wejścia do małego wąwozu ujrzałem kilku żołnierzy mongolskich, znoszących trupy ludzkie do jakiegoś dołu.
– Co oni robią? – spytałem kozaków, lecz ci milczeli, uśmiechając się tajemniczo.
Nagle wyprostowali się, jak struny, przyłożyli dłonie do daszków od czapek. Z wąwozu wyjechał na dzielnym bachmaciku jakiś wojskowy. Miał na głowie zieloną czapkę z kokardą oficerską, a na ramionach – szlify pułkownikowskie. Spostrzegłem, że, mijając, przelotnie obrzucił nas ostrym wzrokiem. Zapamiętałem jego szare, prawie bezbarwne oczy, ukryte pod krzaczastemi brwiami siwiejącemi.
Przejeżdżając obok nas, zdjął czapkę i zaczął wycierać chustką spocone czoło. Odrazu rzucił mi się w oczy dziwny kształt czaszki tego człowieka; była to czaszka podłużna, której przednia i tylna część były jakgdyby rozdęte, a wierzchołek głowy przepołowiony wyraźną linją, idącą w poprzek.
Przypominało to poduszkę, przeciągniętą rzemieniem. Był to niezawodnie "człowiek z głową, podobną do siodła", przed którym ostrzegał mię stary wróżbiarz w okolicach Wana.
– Kto to jest? – spytałem kozaków.
– Pułkownik Sipajłow, komendant Urgi... – wyszeptali, wpatrzeni w oddalającego się szybko oficera.
Słyszałem o nim dużo w Wanie i w Dzainie od kapitana Bezrodnowa. Była to najbardziej ponura osobistość na krwawem tle epopei mongolskiej z r. 1921. Sipajłow, technik z wykształcenia, przeszedł przed kilku laty na służbę do żandarmerji carskiej i bardzo szybko zrobił karjerę. Stale zdenerwowany, podniecony, ustawicznie zżymający się od wewnętrznych bólów i nerwowych, mówił szalenie szybko, krztusząc się i pryskając śliną; oczy jego w czasie mowy zezowały, a przez całą twarz przechodziły drgania konwulsyjne. Był to typ psychicznie chory, i baron kilkakrotnie usiłował pozbyć się tego człowieka, który stał się złym duchem buddysty Ungerna. Sipajłow był
człowiekiem zwyrodniałym, dla którego największą rozkoszą było wykonywanie wyroków śmierci, które on inicjował i prowokował bardzo starannie i umiejętnie. Podczas tracenia skazańców radował się, pocierał ręce, wyśpiewywał piosenki operetkowe i wymyślał nadzwyczajne tortury dla swoich ofiar. O komendancie Urgi szeptano wszędzie z niewymowną trwogą, nienawiścią i wstrętem. Cała fama o bezwzględnem, straszliwem okrucieństwie barona była dziełem rąk i choroby psychicznej pułkownika Sipajłowa. Był to wściekły, krwiożerczy pies, poszukujący ciągle świeżych ofiar.
Baron Ungern nieraz w późniejszych rozmowach swoich ze mną, prowadzonych w Urdze, wspominał o wstręcie, o fizycznej prawie nienawiści, jaką czuł do Sipajłowa, i o chęci oddalenia go od siebie. Lecz to mu się nie udawało. Ten bezmiernie odważny człowiek dziwnie bał się Sipajłowa; nie było to uczucie zwykłego strachu, lecz jakiś nie dający się określić lęk mistyczny. Sipajłow bowiem doskonale rozumiał psychikę barona, jego zabobonność, jego mistyczny ustrój umysłowy, bezwzględną ideowość i umiał to wyzyskać.
Podczas pobytu barona w Zabajkalu pułkownik wynalazł jakiegoś burjackiego "szamana" – wróżbiarza, który przepowiedział, że z chwilą rozstania się z Sipajłowem baron zginie śmiercią straszliwą. Buddysta Ungern święcie w to wierzył i od tej pory godził się z obecnością Sipajłowa, który szalał coraz to bardziej, wylewając krew potokami i mordując dokoła winnych i niewinnych.
Rodzinę Sipajłowa wyrżnęli bolszewicy, sam on przeszedł okropne tortury w więzieniu bolszewickiem, skąd wreszcie udało mu się uciec. Ten szalony, krwiożerczy, dyszący nienawiścią, umysłowo chory człowiek mścił się straszliwie...
Zatrzymałem się w filji tego samego domu handlowego, w którym popasałem w Zatnie...
Rodzina dyrektora przyjęła mię bardzo serdecznie. Moi towarzysze: agronom i żołnierze polscy natychmiast przybyli do mnie i zaczęli opowiadać o krwawych przeżyciach Urgi i o tysiącach niebezpieczeństw, podstępów, intryg i zbrodni, dokonywanych w tej stolicy "Żywego Buddhy". Po śniadaniu wyszliśmy na miasto. Wszystkiemi ulicami, zaułkami i placami sunęły barwne tłumy ludzi. Gwar uliczny mię ogłuszył. Ludzie wykrzykiwali, kłócili się przy sprzedaży lub kupnie, przyglądali się pstrym tkaninom chińskim, paciorkom, baranom, bransoletkom, skórom, koniom, obuwiu, ciężkim ozdobom srebrnym do włosów pań mongolskich, słowem wszystkiemu, co tylko było ciekawego na ulicy. Obok rzeźnicy macali przyprowadzone na sprzedaż barany i znaczyli wybrane i kupione znakami czerwonemi na grzbietach. Mongolskie strojnisie w swoich olbrzymich uczesaniach, nadających głowie kształty ćmy, w ciężkich czapeczkach srebrnych przesuwały się w tłumie, podziwiając stosy barwnych tkanin, wstążek i długich sznurów sztucznych korali chińskich; poważni, otyli Mongołowie bardzo szczegółowo oglądali niewielki tabun doskonałych źrebców, spokojnie targując się z Dzachaczynem, właścicielem tabunu; chudy, na węgiel spalony Tybetańczyk, który przybył, jako pielgrzym, do siedziby "Żywego Buddhy", lub może z jakiemiś tajnemi zleceniami od wyższego jeszcze "boga" z Lhasy, tej lamaickiej Mekki, usiadłszy na ziemi, wybierał posążki Buddhy, wyrżnięte z czarnego, lub żółtego agatu i przedstawiające Buddhę w kwiecie lotosu z wielkiej świątyni w Urdze.
W innem znowu miejscu duży tłum Mongołów i Burjatów otoczył kupca chińskiego, sprzedającego prześliczne tabakiery ze szkła, kryształu, porcelany, ametystu, chryzoprazu, agatu i nefrytu. Były to przecudowne, drogocenne wyroby chińskich, cierpliwych rzeźbiarzy. Za jedną tabakierkę z zielonkawo-mlecznego nefrytu, przeciętego siatką brunatnych żyłek, Chińczyk żądał dziesięć młodych byków, wskazując z zapałem i artystycznym zachwytem płaskorzeźbę, przedstawiającą misternie wykonanego smoka, który otoczył zwojami swego ogona tłum kąpiących się dziewcząt.
Wszędzie można było dojrzeć Burjatów, w czerwonych chałatach jedwabnych i w malutkich czerwonych myckach na dużych, okrągłych głowach, i Tatarów w czerwonych kożuchach baranich i w czarnych "tiubetejkach". Ogólne tło jednak stanowili lamowie. Wałęsali się wszędzie całemi gromadami, ubrani w płaszcze karmazynowe, lub żółte, malowniczo zarzucone przez jedno ramię, w przeróżnych czapkach przypominających grzyby, kołpak frygijski lub też hełm grecki z wysokim grzebieniem. Lamowie stąpali cicho, rozmawiali prawie szeptem, przebierali różańce i wróżyli żądnym przepowiedni. Lecz to nie było celem ich całodziennych przechadzek. Lamowie wyszukiwali bogatych klijentów, którzy przybyli do Urgi z dalekich "choszunów", a nawet z poza granic Hałhi po przepowiednie, wróżby i leki, słynne w tem mieście, zamieszkanem przez 60.000 lamów i posiadającem 30.000 posągów Buddhy. Prócz tego do stolicy "Żywego Boga" przybyli w owym czasie książęta chińskiej Mongolji Wewnętrznej, którzy natychmiast zostali otoczeni niewidzialną siecią szpiegostwa i dozoru ze strony obserwujących ich lamów.
Ponad domami w dzielnicy handlowej powiewały różnobarwne flagi: chińskie, rosyjskie, angielskie, mongolskie, trochę zaś na uboczu – gwiaździsta flaga Ameryki. Nad jurtami Mongołów, niby barwne motyle, trzepotały w powietrzu różnokolorowe flagi jaskrawe trójkątnej lub kwadratowej formy, długie w kształcie wstęg, krótkie i okrągłe. Były to znaki książąt i rodzin prywatnych, lub chorągwie żałobne nad jurtami ciężko chorych, umierających, albo umarłych na ospę lub trąd...
Wszystko to razem wyglądało, jak pstra plama ruchoma oblana jaskrawem słońcem wiosennem.
Wszędzie śmiech, krzyki, rżenie koni, ryk bydła, hałas.
Od czasu do czasu przechodzili żołnierze z azjatyckiej dywizji konnej barona Ungerna: Rosjanie – w długich chałatach szafirowych, Mongołowie – w czerwonych z żółtemi znakami Dżengiz-chana na ramieniu. Zjawili się też żołnierze chińscy, którzy po porażce generała Czen-Y przeszli na służbę do "Żywego Buddhy", przysięgając mu wierność.
Przechodziliśmy właśnie przez plac, gdy naraz z bocznej ulicy z hukiem syreny wytoczył się ogromny samochód. Siedział w nim baron Ungern, w złocistym jedwabnym chałacie chana, opasanym niebieskim szalem i w niebieskiej czapce oficera rosyjskiego z żółtym lampasem. Jechał szybko, ustawicznie rozglądając się w tłumie. Zauważył mię i poznał odrazu. Samochód się zatrzymał, baron przywitał się ze mną i zaprosił do siebie.
Mieszkał w małej, bardzo skromnie urządzonej jurcie, która stała na podwórzu domu chińskiego.
Obok wznosiły się jeszcze dwie jurty dla sztabu.
– Dowiedziałem się dzisiaj, że pan szybko i pomyślnie dojechał do Urgi – zagaił baron rozmowę.
Podziękowałem mu za pomoc w drodze i przypomniałem o obietnicy zorganizowania wyjazdu całej grupy polskiej dalej, na wschód.
Twarz barona spochmurniała; spuścił głowę i głosem smutnym zaczął mówić po francusku.
– Tutejsza moja praca zbliża się ku końcowi. Za dziewięć dni rozpoczynam wojnę z bolszewikami i mam zamiar wtargnąć w granice Syberji. Chcę bardzo serdecznie prosić pana o zamieszkanie u mnie w ciągu tych dziewięciu dni. Nie jest to zbyt długi termin dla pana. Mnie zaśwyświadczy pan tem ogromną przysługę i przyjemność. Od tylu lat już jestem pozbawiony towarzystwa kulturalnego. Niegdyś dla wypoczynku duszy jeździłem do hetmana Siemionowa, do jego sztabu, gdzie obmyślał on i urzeczywistniał swoje olbrzymie, wspaniałe plany. Obecnie Siemionow daleko, ja czuję się bardzo samotny pośród całej mojej dywizji. Chciałbym, żeby pan wiedział o mnie wszystko, poznał moje myśli, plany i zamiary, żeby mógł pan pomówić ze mną, nie jak z "krwawym i szalonym baronem", jak nazywają mnie wrogowie, i nie z "dziadkiem", jak ze strachem szepcą o mnie moi żołnierze, lecz jak z człowiekiem, który dużo myślał, a jeszcze więcej cierpiał...
cdn