farolwebad1

A+ A A-

Szlakami bobra: Śnieg, mróz i zew puszczy

Oceń ten artykuł
(11 głosów)

To był któryś piątkowy wieczór niedługo po Sylwestrze. Planowaliśmy krótki wypad na biegówki gdzieś w okolicy Toronto, trzeba było tylko ustalić szczegóły z naszym kolegą Tomkiem. Telefon rozwiewa nadzieje na wspólną wycieczkę. Tomek idzie na nocowanie z namiotem do Algonquin. No tak, trenuje przed kolejną wyprawą w wysokie góry. Andrzej by z nim natychmiast poszedł, ale wie, że ja zmarzluch, trudno, umówimy się za tydzień. A we mnie coś pęka. Skażenie w dzieciństwie książkami Curwooda, Londona i Greya Owla robi swoje, Złoto Gór Czarnych, Szara wilczyca, Pielgrzymi puszczy... Robi mi się tak strasznie żal… Tomek sobie będzie szedł przez dziką ośnieżoną puszcze cały dzień, a my na biegówki w okolicy? Nie ma mowy, jedziemy…


Jest dziesiąta wieczorem, szybko przepatrujemy zapasy, bo trzeba być w Algonquin wcześnie rano. Mamy świąteczny bigos i dwie chińskie zupy, polskie sklepy niestety już zamknięte, starczy. Pogoda – w sobotę po południu -25 stopni, w niedzielę lekkie ocieplenie. Do samochodu wrzucamy biegówki tak na wszelki wypadek, bo rakiet śnieżnych nie mamy, ale podobno szlak ma przedeptaną ścieżkę. Trzeba tylko wymyślić tobogan, bo w Algonquin jest półtora metra śniegu i z ciężkimi plecakami będziemy się zapadać. Chociaż raz procentuje niechęć do wyrzucania starych rzeczy, w składziku odnajdujemy piankową deskę do zjeżdżania mojego dorosłego już syna. Andrzej szybko dorabia do niej lejce i uprząż ze wspinaczkowych taśm. Mama zgadza się zostać sama na dwa dni z kotami i zaaplikować Pimpkowi lekarstwo.
Rano po trzech godzinach jazdy jesteśmy w Algonquin, rejestrujemy się w parkowym biurze na "60-tce", na parkingu na punkcie startowym jesteśmy punktualnie o 9. Tomek przygląda nam się z niedowierzaniem, sądził, że jednak początkowy entuzjazm opadnie i zrezygnujemy. Krytycznie ogląda nasze letnie buty górskie, sam ma zimowe ocieplane. Mamy dwie pary wełnianych skarpet, sto lat temu nie było ocieplanych butów i ludzie chodzili w wysokie góry, o Syberii nie wspominając.


Na parkingu rejwach, grupa Rosjan rozstawiła namioty koło samochodów i rozpija wódeczkę. Nie mamy pojęcia, czy dopiero idą na trasę, czy właśnie skończyli wyprawę, ale widać, że czują się jak u siebie w domu, mróz im niestraszny, może są z Nowosybirska lub Omska. Startujemy. Trasa zaczyna się romantycznym mostkiem na rzece Oxtongue i udeptaną szeroką ścieżką, która po kilkudziesięciu metrach gwałtownie się zwęża, dalej mało kto dochodzi. Cel: jezioro Guskewau. Idziemy wbrew szlakowi Western Uplands. Powiedzenie "iść wbrew" zostało mi z testu na prawo jazdy zaraz po przyjeździe do Kanady. Skuszona możliwością zdawania go na komputerze w języku polskim, nie przypuszczałam, że tłumaczenia dokonał ktoś z językiem polskim mający mało wspólnego – zacięłam się na punkcie, "gdy pieszy idzie wbrew". No co to może znaczyć? Jak się później okazało, przejście na czerwonym świetle, mało nie oblałam. No więc mapa sugeruje inny kierunek, a my idziemy wbrew.
Western Uplands ma łącznie z pętelkami ponad 80 km długości, wejścia na trasę są z kilku miejsc. Decydujemy, że idziemy tyle, ile damy radę. Kempingowanie w zimie ma o tyle dobrą stronę, że żadnych rezerwacji nie potrzeba, rozbić namiot można w każdym miejscu, byle nie był widoczny ze szlaku. Andrzej ciągnie prowizoryczne sanki, ja z plecakiem za nim.


Tomka wynalazek okazuje się o wiele bardziej użyteczny, wąskie plastikowe saneczki z Walmartu usztywnione rurkami idealnie mieszczą się w ścieżce. Nasze są za szerokie, Andrzej z trudem ryje nimi rynnę w wąskim tunelu, na zjazdach ja asekuruję je linką, żeby mu nie wjechały na plecy, a teren mocno pofałdowany, góra, dół i znowu góra, dół, zwalone drzewa, przeprawiać się musimy przez podmarznięte strumienie. Plecak mam nie za ciężki, a mimo to jak tylko niefortunnie stanę stopą troszeczkę z boku ścieżki, zapadam się po pas, ścieżka jest pokryta świeżym śniegiem, przed nami przez kilka dni nikt nie szedł. Przejście kilometra zajmuje tyle czasu, ile w lecie kilku.
Ale jest tak pięknie, że brakuje słów, żeby to opisać. Klonowy las stopniowo miesza się ze świerkami i sosnami. Na każdej gałązce czapy śniegu, absolutna cisza, zero wiatru, słońce przebłyskuje zza chmur, nie ma żywego ducha. Tylko my i puszcza.
Robi nam się gorąco, zdejmujemy wełniane swetry, rękawiczki, rozpinamy kurtki, wysiłek robi swoje. Po kilku kilometrach docieramy do potoku wypływającego z jeziora Guskewau. O dziwo nie jest skuty lodem i trzeba kombinować, jak go sforsować, by nie zmoczyć nóg.
Jezioro otoczone wzgórzami, po białej płaszczyźnie szaleje zadymka, śnieżne tumany przesłaniają chwilami widok. Guskewau znaczy w języku Indian Odżibuejeów ciemność – tak podaje parkowy przewodnik, choć nie potwierdza tego internetowy słownik języka Odżibuejów. W każdym razie ciemność rzeczywiście zapada. Czarne chmury zakrywają niebo. Zaczyna padać śnieg, robi się potwornie zimno, otulamy się szczelnie.
Zaraz za potokiem na śniegu ślady wilka, tak nam się wtedy wydawało, to znaczy mi i Tomkowi. Andrzej stwierdza, że wilki głupie nie są i w kółko nie biegają. Jego trzeźwy rozsądek zostaje potwierdzony nagłym szczekiem, wilki nie szczekają. Autorem śladów okazuje się być husky pary, która rozbiła się nad jeziorem. Wygląda, że biwakują tu od dłuższego czasu, wycięta przerębla do czerpania wody, porąbany zapas drewna na parę dni, siedzą przy rozpalonym ognisku, podziwiamy ich samozaparcie. Wymieniamy okolicznościowe grzeczności i maszerujemy brzegiem jeziora, już w poszukiwaniu miejsca na biwak, ewidentnie mamy dość, tym bardziej że ścieżka zanikła i trzeba przedzierać się przez świeży śnieg.
Znajdujemy polankę, która w lecie pełni rolę kempingu. Odgarniamy wierzchnią warstwę śniegu pod namioty. Moje wyobrażenia o tym, że położę się w śpiworze na karimacie w miękkim śnieżnym puchu, odpływają jak sen. Śnieg jest twardszy niż korzenie, pięścią trzeba ubijać wzgórki. Jeszcze trzeba wykopać dziurę na ognisko, żeby roztapiający śnieg go nie zgasił. Nie bardzo się to udaje, ognisko kiepsko się pali. Jest tak zimno, że nowe baterie w aparacie siadają, dokumentacja fotograficzna wycieczki się kończy. Kolacja, Andrzej na maszynce podgrzewa bigos, jest tak zimno, że jak mu się przypala od spodu, to od góry zamarza. Jemy ledwo ciepły. Dopełniamy chińską zupą zalaną wodą ze stopionego śniegu. Potem chowamy się do śpiworów, ja mam puchowy do minus trzydziestu, prezent od syna, i wcale nie jest mi za ciepło. Andrzej w dwóch syntetycznych, z padłymi bateriami pod pachą w celu wydobycia z nich resztek energii, wydaje się całkiem zadowolony. Usypiamy w bajkowej scenerii. Para z naszych oddechów skrystalizowała się w mrozie na ściankach namiotu i w blaskach latarek przenieśliśmy się w migający odblaskami kryształowy pałac.
Budzi mnie w nocy odgłos nerwowo szarpanego zamka w namiocie. Andrzej wypada z krzykiem, gdzie jest saperka. Nie wiem czemu, wydaje mi się to komiczne, chociaż przecież takie nie jest. Nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku. Po trzech minutach wyskakuję ze śpiwora w takim samym pośpiechu. Żartów nie ma, potworna biegunka, a człowiek ubrany jak cebula. Ładujemy się z powrotem do śpiworów już spokojni, analizując przyczynę jednorazowej przypadłości. Bigos jadł i Tomek, nic mu nie jest, nie ma sprawiedliwości na tym świecie, więc chińska zupa lub stopiony śnieg z bakteriami. Dobrze, że to nic poważnego. Głupio byłoby tak zejść z tego świata, gdyby jeszcze w jakiejś walce z nieuśpionym niedźwiedziem, na którego mamy przy sobie gaz pieprzowy, czy honorowo ze stadem krwiożerczych wilków, ale tak z zatrucia pokarmowego? Tomek chichocze w namiocie, niewdzięcznik. Idziemy spać. Rano nie ma śladu po nocnej słabości.


Wracaliśmy już rozsłonecznioną trasa, temperatura podniosła się o minimum 10 stopni, nasz tobogan ciągnął się lekko przerytą wcześniej przez Andrzeja trasą. Rosjan na parkingu nie było, jedyną zwierzyną, która widzieliśmy, był pies husky. Czy było warto? Nie ma po co zadawać takich pytań, zew puszczy i tak jest silniejszy niż rozsądek.


Dojazd: Do Algonquin Park z Toronto hwy 400 trzy godziny, od bramy zachodniej trzy kilometry, wejście na trasę po lewej tronie, koordynaty do GPS 45.463177°, -78.797785°.


Gdyby ktoś chciał spędzić noc w namiocie w bardziej cywilizowanych warunkach, to przez cały rok czynny jest kemping Mew Lake w Algonquin, można tam rozbić namiot, zbudować igloo, ale jest dostęp do ogrzewanej łazienki z bieżącą ciepłą wodą, na Mew Lake są także do wynajęcia jurty z elektrycznym ogrzewaniem, a w okolicy mnóstwo zimowych tras pieszych i do nart biegowych.
Życzymy Państwu spokojnych świąt Bożego Narodzenia, a w nowym roku wspaniałych wycieczek i spotkań z Przygodą.


Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński

Ostatnio zmieniany piątek, 21 grudzień 2012 23:29
Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.