Dotyczy tekstu A. Kumora: Wałęsa to tylko część kłamstwa, z „Gońca” wydanie z piątku, 26 lutego 2016.
Cytat: Sprawa dokumentów Wałęsy pokazała jak na dłoni to, co od dawna jest jasne. Polską transformację przygotowały i przeprowadziły służby Informacji Wojskowej pobłogosławione przez Amerykanów i innych zagranicznych partnerów. Jedną z twarzy tej operacji była polityczna pacynka – Lech Wałęsa. Opowieści tzw. działaczy opozycji o tym, jak to obalali komunizm, to bajka. Nie było czym, nie było jak. (...)
-----
Robert G. pisze:
Absolutnie zgadzam się z autorem. Posiadając jednak trochę więcej informacji, pozwolę sobie dodać parę szczegółów.
Po pierwsze, tzw. transformacja w Polsce była tylko częścią fazy zakończeniowej projektu-eksperymentu komunistycznego, przeprowadzanego praktycznie przez ok. 80 lat, a z uwzględnieniem „planowania” przez prawie 150 lat, przede wszystkim na narodach Europy środkowowschodniej, a także Azji i częściowo Ameryki Pd. Fiasko – przede wszystkim materialne – tego eksperymentu było już widoczne pod koniec lat sześćdziesiątych i wtedy już zaczęto przygotowywać różne warianty „odwrotu”, polegające między innymi na tworzeniu w krajach dotkniętych tym eksperymentem sterowanej „opozycji” czy „podziemia” i przygotowywaniu niektórych marionetek z tegoż do późniejszego objęcia funkcji w „potransformacyjnych” społeczeństwach. Przy czym jest absolutnie niewykluczone, że w tych „sterowanych opozycjach” znajdowali się też ludzie naprawdę ideowi i zaangażowani, niezdający sobie sprawy ze sterowania i poświęcający siebie całkowicie walce o wolność i demokrację dla swoich narodów. Była to jednak zdecydowana mniejszość, która po zakończeniu „transformacji” została całkowicie wystrychnięta na dudka przez tych, którym spreparowano mit „wielkich działaczy” i przyklejono do siedzeń stołki, na których do dzisiaj siedzą.
Ta „transformacja” była sterowana z ośrodka czy ośrodków, których istnienie jest oczywiste, ale których dokładne umiejscowienie jest przedmiotem sporów. Jedno jest jednak pewne: kto był ramieniem wykonawczym i zapewniającym logistykę „transformacji”. Był to bez wątpienia US States Department. A działał zarówno konspiracyjnie, jak i całkiem otwarcie pod przykrywką poparcia dla ruchów demokratyczno-wolnościowych w opanowanej przez komunizm Europie. W gruncie rzeczy wszystkie te tzw. demokratyczne opozycje były na sznurku tej instytucji. Tak samo byli opłacani przez nią Gorbaczow, jak i Wałęsa. Według mojego informatora, Wałęsa miał przez lata otrzymywać stałą prywatną pensję z tego źródła.
States Department sterował wszystkim, także upadkiem muru berlińskiego. Doświadczyłem tego osobiście, jak następuje:
W czerwcu 1989 miałem w jednej z niemieckich central politycznych referat na temat, jakie byłoby zdanie polskich ośrodków emigracyjnych na temat ewentualnego zjednoczenia Niemiec. Poprosiłem wtedy o opinie na ten temat z różnych ośrodków i o zezwolenie na przytoczenie tych opinii w moim referacie. A czas był gorący, w Czechach i na Węgrzech mnożyli się uciekinierzy z NRD. Parę tygodni przed tym referatem siedziałem 24 godziny w rowie przed przedstawicielstwem NRD w Bonn z „Mahnwache” International Gessellschaft für Menschenrechte (IGFM), do której wtedy należałem.
Z USA przywiózł mi obszerne opracowanie na ten temat człowiek, którego nazwiska nie chciałbym tutaj wymienić, z którym miałem kontakt od ponad czterech lat. Była to postać bardzo kontrowersyjna (można poczytać o tym w Internecie), ale ja osobiście mogę jedno o nim poświadczyć: mimo błędów, udokumentowanego chaosu w działaniach był to człowiek na wskroś uczciwy i bezgranicznie oddany Polskiej Sprawie, dla której poświęcił cały swój majątek i całe swoje życie.
Poza tym, miał świetnych informatorów w States Department.
Na odchodnym, przed odlotem z Kolonii, gdzie się z reguły spotykaliśmy, powiedział mi: „Wie pan co, może pan na tej imprezie powiedzieć Niemcom, że na jesieni mur berliński upadnie”.
Na imprezie było towarzystwo „doborowe”, szefowie instytutów historycznych tzw. IFZ-tow (Institut für Zeitgeschichtliche Forschung), itp. Kiedy na zakończenie powiedziałem ostrożnie, że „według moich informacji spodziewany jest upadek muru berlińskiego na jesieni tego roku”, zapanowała absolutna cisza. Nikt nie pytał, nikt się nie śmiał, chociaż w oczach prawie wszystkich widać było uśmiech powątpiewania. Moderator podziękował mi za referat i wyglądało na to, że sprawa jest zakończona.
Także na bankiecie po imprezie nikt z Niemców nie pytał mnie o szczegóły. Tylko mój koreferent, konsul generalny USA z jednego z wielkich miast niemieckich, którego znałem już telefonicznie z moich interwencji w sprawach Polaków chcących emigrować do USA, doktor S., podszedł do mnie i zapytał: „No, no, ale skąd ma pan takie informacje?”. Odpowiedziałem: „Z tego samego źródła, co i pan, panie doktorze”.
Zaśmiał się i zaprosił mnie na drinka.
Na zakończenie mój osobisty, pozapolityczny (jeżeli można tak powiedzieć), niestety bardzo czarny osad jednego z chyba zaplanowanych, i wstydliwie ukrywanych efektów tych „transformacji”:
W Polsce, jak i w innych dotkniętych nią krajach powtarza się jedno ze zjawisk rewolucji francuskiej. Spuszczono „ze smyczy” skrajną hołotę, która dotąd jakoś trzymana była w ryzach.
Na Zachodzie już w czasach napoleońskich wytworzyła się swego rodzaju równowaga, hołota cofnęła się do swego rodzaju gett, gdzie jest, niestety, tolerowana. Ale w Polsce, według moich obserwacji, pleni się coraz bardziej i opanowuje coraz szersze obszary życia społecznego. Widać to w zwyczajach, w języku, w życiu politycznym, dyplomacji, Sejmie, po prostu wszędzie.
Małą pociechą może być, że według mojego rumuńskiego przyjaciela (twórcy nowej rumuńskiej Chadecji) w jego kraju wygląda to jeszcze gorzej. CZY TAK MUSI BYć?
Od redakcji: Tak było.
***
Re: Wojenne dreszcze
Szanowny Panie Redaktorze,
Po przeczytaniu Pańskiego artykułu o tytule jak wyżej nasuwa mi się pewna refleksja: historia lubi się powtarzać. Przyjrzyjmy się temu, co moim zdaniem w tej historii się powtarza.
Tak jak w 1939 nad naszymi głowami Niemcy i Sowieci dokonywali w Moskwie podziału Polski, tak teraz to też robią, tyle że jak wówczas my o tym znowu nie wiemy. Dlaczego tak sądzę? Jest tajemnicą powszechnie znaną, że niemieckie firmy inwestują na zachód od Wisły, podczas gdy rosyjskie od niej na wschód. Nie słyszałem nigdy, aby walczyli razem o ten sam kąsek, taki jak na przykład Puławskie czy Tarnowskie Azoty.
Oczywiste, że to jest tylko początek ich współpracy. Prędzej czy później się ze sobą pokłócą i jak wówczas zaczną ze sobą wojować. Myślę, że punktem spornym w tym wszystkim będzie okręg kaliningradzki. Niemcy cały czas ten okręg uważają za niesłusznie należący do Rosji, tym bardziej że teraz jest on eksterytorialny dla niej.
Rosjanie dealują z Niemcami, ale jednocześnie ich nienawidzą dlatego że mimo iż wojnę przegrali, żyją lepiej niż Rosjanie, którzy tę wojnę wygrali. Myślę, że prosłowiańskie sentymenty Rosjan przeważą w ich planach militarnych, z takiego też powodu, jeżeli zostaną maksymalnie zdeterminowani i broni nuklearnej użyją, to właśnie na Niemcach, którzy ciągle zaczynali wojny i nigdy nie ponosili za to kary. Sądzę, że tak właśnie się skończy niemieckie, tym razem „pokojowe” podbijanie Europy przy pomocy ich pieniędzy z rabunków wojennych. Amerykanie i owszem są zainteresowani tym scenariuszem i z całą pewnością pomogą w jego realizacji. Mając na uwadze takie właśnie opcje, Polska powinna zachowywać zimną krew i nie dawać się sprowokować w konflikt pomiędzy tymi agresywnymi sąsiadami. Niech swoją agresję skierują przeciwko sobie, a my powinniśmy przy pomocy dyplomacji schodzić z linii ich ciosów. Powinniśmy wiedzieć, że dla Rosjan nie stanowimy konkurencji na arenie światowej, jesteśmy tylko małym i stosunkowo biednym państwem. My nie rozdajemy kart w eurokołchozie. Rozdającymi są Niemcy. Jeżeli natomiast powstanie w Polsce tarcza, wujek Sam Rosjan uspokoi, że przecież „ona nie przeciwko wam”. „Zróbcie porządek z Niemcami, bo za mocno znowu urośli i stali się dla nas wszystkich niebezpieczni.” Pozdrawiam S.C.
Od redakcji: Ciekawa wizja, tylko oderwana od rzeczywistości.
***
Z krzyżykiem na szyi
Trudno polemizować niehistorykowi z historykiem, zwłaszcza z historykiem klasy Pana Piotra Zychowicza. Więc to poniższe to żadna polemika, tylko parę przemyśleń, które narzucają się po przeczytaniu wywiadu udzielonego przez ww. autora „Wirtualnej Polsce” („Goniec” 21), także prac wielu autorów relacjonujących stosunki polsko-żydowskie, w których pewne sprawy są mniej eksponowane, a często niewyartykułowane.
Od przeszło 70 lat Żydzi walczą na wszystkich frontach o status bycia ofiarą tak skutecznie, że nawet Polacy uwierzyli im na słowo. Wielu polskich autorów cierpi na syndrom zaburzonego postrzegania relacji kata – ofiary i rozlicza te dwie przeciwstawne sobie kategorie wg tego samego klucza.
Otóż faktem jest, że Żydzi i Polacy byli ofiarą hitlerowskich Niemiec. Żydzi starają się o tym nie pamiętać, eksponują tylko swoje cierpienia, których powodem byli najpierw, tuż po wojnie, Niemcy, potem naziści, a dziś – Polacy. Doszło już do pomówień, że 3 miliony Żydów zostało wymordowanych przez Polaków, co zdejmuje odium z Niemców, a składa je na barki Polaków. Tyle na temat niemieckiego oprawcy i polsko-żydowskiej ofiary. Po wojnie rolę ofiary nadal sprawują Polacy, a Żydzi podjęli się roli oprawcy, działając pod kryptonimami bolszewików i komunistów, których obecnie „już nie ma”, co wg redaktora Stanisława Michalkiewicza jest wyższą formę ich istnienia.
W ostatnich dniach miałam miłą wizytę – znajoma, starsza, przedwojenna Pani, przyszła do mnie ze swoją młodszą, powojenną koleżanką, której wcześniej nie znałam. Przy kawie, ni stąd, ni zowąd, powojenna Pani obwieściła mi, że już wie – dzięki znanej osobistości z ich środowiska – jaka jest różnica między patriotą a narodowcem. Otóż patriota kocha swoją ojczyznę, a narodowiec nienawidzi ludzi. Powiedziałam jej, że jestem jednym i drugim.
Spytałam ją, ilu Żydów w swej nienawiści wymordowali Polacy? Nie było odpowiedzi. Podjęłam temat, przypominając jej, że Żydzi, zaraz po wojnie, wymordowali tysiące patriotów, najlepszych Synów Polski. Już w późniejszych czasach księdza Popiełuszki, którego wszyscy znamy, choćby dla bestialskiego morderstwa dokonanego na nim, wymordowano przeszło setkę księży – o czym prawie nikt nie wie, bo były to morderstwa mniej spektakularne niż to popełnione na Ojcu Jerzym tudzież nie było świadków. A i do czasów najnowszych – do dziś mordowani są niewygodni. Więc nie ma co dywagować, kto jest większym antysemitą, a kto polakożercą. Niezdecydowanych Państwa zapraszam do lektury książek: „Lista oprawców” Tadeusza Płużańskiego, „Rotmistrz Pilecki ochotnik do Auschwitz” Adama Cyry, „Ile Żydzi winni Polakom” Aleksandra Pruszyńskiego (do nabycia w redakcji „Gońca”), „An Eye for on Eye” Johna Sacka i wiele, wiele innych.
Aktów niechęci i nienawiści ze strony Żydów doświadczyła także pisząca te słowa, począwszy od prymitywnych, prostackich, antypolskich kawałów, do trwałego uszkodzenia ciała przez chirurgów-oprawców oraz innych lekarzy różnych specjalizacji. (...) Czyżby sprowokował ich krzyżyk na mojej szyi? Polecam książkę Herve Ryssen „La Maria Juive” (Żydowska mafia), Editions Baskerville 2007. Książka, której autor jest Żydem, traktuje o lekarzach-oprawcach działających na terenie Paryża.
Tak jak większość emigrantów, chciałam pracować w swoim zawodzie. Powinnam była dostać staż, po którym podjęłabym pracę, tak jak to jest w przypadku wszystkich logopedów, w tym kilkorga moich znajomych pracujących obecnie w Kanadzie i wielu różnych krajach i językach. Dla mnie uczyniono wyjątek. Asocjacja Logopedów i Audiologów „wysłała” mnie na McGill na dwa semestry. Niby nic wielkiego, lubię się uczyć, ale po co, skoro Polska i Kanada wzajemnie respektują dyplomy uniwersyteckie. Z perspektywy czasu wiem, po co. Prawdopodobnie myśleli, że to będzie najprostszy sposób pozbycia się mnie, tj. gdybym oblała egzaminy, eliminując się sama. Z listu od „Asocjacji” dowiedziałam się, że ten rok nauki przyznano mi „to brush up my knowledge”. Tak na marginesie, dowiedziałam się, że aby być zakwalifikowanym na Human Communication Disorders – Speech and Language Disorders Faculty, student musi mieć 120 kredytów. Ja miałam z Polski 360 kredytów, plus kredyty za pracę magisterską – nie wliczyłam, wciąż nie wiem ile, nie wiedziałam, że ją można także przeliczyć na kredyty.
Na roku było nas bodajże 12 osób (tutejsi Żydzi) i ja. Dwóch miłych panów, panie mnie totalnie ignorowały. Od jednego z chłopaków, Barucha, otrzymałam komplement: „I admire you. Among all us students you are the best, and the material we are talking is difficult even for me, an this is not even your language”. Choć byłam „a straight ‘A’ student”, stażu nie dostałam. Komplement Barucha mi w tym, niestety, nie pomógł, ale wspominam go ciepło do dziś. Żeby spłacić zaciągnięte długi (przez cały rok żyłam z pożyczek na opłatę kursów, książki, mieszkanie itp.) wzięłam roczny kurs kosmetyczny. Długi spłaciłam. Po kursach na McGillu wzięliśmy (już z mężem) adwokata, który poinstruował nas, że bez względu na moje oceny, decyzja co do mojego stażu jest już podjęta i nieodwołalna, a uniwersytet ma swoich prawników, niech więc nie tracę pieniędzy na z góry przegraną sprawę... Zła wola decydentów wyznaczyła mi miejsce w kanadyjskim społeczeństwie.
Powracając do głównego tematu, przez pięć lat (pięć lat to wyznaczony dla emigranta czas, w którym musi dopełnić wszelkich formalności związanych z ewentualną nauką, stażem, nostryfikacją dyplomu, aby uzyskać licencję na uprawianie zawodu), szukałam stażu oraz pracy w kilku prowincjach (wg informacji z McGill, w moim przypadku mogłam szukać pracy bez stażu, co oczywiście nie było prawdą). Między innymi złożyłam podanie o pracę do jednego ze szpitali w prowincji Ontario, gdzie potrzebowali logopedy. Zamiast oficjalnej odpowiedzi dostałam prywatny list od pana XY, znajomego logopedy z Lublina, który przyprowadzał swoich pacjentów do naszej wojewódzkiej poradni przyklinicznej, gdzie m.in. ja robiłam im audiogramy. Jak się okazało, pracował we wspomnianym szpitalu razem z żoną – prosiłam go, oczywiście, o pomoc, odmówił. Wszystkie osoby, które przeprowadzały ze mną interview, kontaktowały się następnie z McGillem. I tak zamykało się błędne koło.
Od tego czasu pracuję jako wolontariuszka w szpitalach, na geriatrii zwłaszcza, bo mając trzy medyczne zawody, wiem, jak karmić pacjentów. Chociaż w szpitalu już coraz mniej, natomiast prowadzam starsze osoby do doktorów, na zakupy etc.
Wszystkie dyplomy wraz z całą makulaturą zebraną przez rok na McGillu wrzuciłam do dużego, plastikowego worka i wyrzuciłam (podczas nieobecności męża) na śmietnik. Zbyt bolesne było natykanie się na nie, gdy okazjonalnie szperałam w papierach. Sama świadomość, że one tam są, bolała. I teraz, gdy to wszystko piszę, nie jest mi lekko.
Jak łatwo jest zniszczyć czyjeś życie. A tak dobrze się zapowiadało. Podziękowałam nawet Profesorowi, który zaproponował mi asystenturę (w Polsce) – nie widziałam siebie belfrem, a że zrobię doktorat, to było oczywiste.
Zaprzyjaźniłam się natomiast z Bogiem. Znałam Go od zawsze, ale nie miałam czasu na relacje z Nim. A może to On zmienił kierunek mojego życia? Jedno jest pewne – pozwolił innym, by mnie skrzywdzili, dał nam bowiem wolną wolę i to jest jedyna sfera, w którą Bóg nie ingeruje.
A jak się to wszystko ma do antysemityzmu? Nijak. Ot, spotkałam na swej drodze wielu złych ludzi. Nie nienawidzę ich. Są mi w najwyższym stopniu obojętni. Ale gdyby którykolwiek z nich był w potrzebie, a ja mogłabym pomóc, zrobiłabym to bez wahania. To jest moja powinność.
W jednym z felietonów publikowanych w „Biuletynie Polskim” (nr 249) jego autor, pan Michał Stefański, nadał miano dwóm głównym grupom Polaków: Sarmaci i Kosmopolici. Jednym zamachem pióra przeciął gordyjski węzeł, któremu nikomu dotąd nie udało się rozsupłać w tak klarowny i elegancki sposób. Nic ująć, nic dodać. Wiemy, kto jest kto. A co do felietonów, są zgrabnie napisane, choć dla Sarmatów mają z lekka antypolski posmak. W jednym z nich („Potrzeba męskiej decyzji”, „Biuletyn Polski” nr 249) pan Stefański zastanawia się, „co siedzi w głowie lidera tej partii (PiS – przyp. mój), czy aby nie uzyskanie przez elity PiS-u pełnej kontroli nie tylko nad nowym aparatem władzy, lecz także nad innymi przejawami życia społecznego?! (...) W takim wyśnionym państwie największe znaczenie będą mieć wcale nie wykształcenie, nie talenty, znajomość języków obcych (...), lecz jedynie lojalność wobec szefa (wodza) i jego ludzi” – koniec cytatu.
Pan Stefański najwidoczniej zapomniał o intelektualnych walorach elit PO. Dla przypomnienia: Tatusiowie naszych elit to byli bolszewicy z nadania sowieckiego. Oni nie muszą się wykazywać inteligencją, wykształceniem i podobnymi cechami. Oni muszą być lojalni wobec swoich szefów i odporni na widok sanguinis. Więc jaka różnica między jakimikolwiek partiami? Dowody swej lojalności dają do dziś. Te „nasze elity” to po prawdzie ani nasze, ani elity.
Jest pewna kategoria ludzi, którzy się nie mieszczą w schematach żadnych podziałów. Jednym z nich jest Żyd wielkiego formatu i wielki patriota polski, Pan Bolesław Szenicer. Pragnę się z Państwem podzielić wybranymi fragmentami z jego artykułu „Strach się bać” napisanego dla „Głosu Gminy Starozakonnych” nr 30 („Goniec”, luty 2008). Oddaję głos Autorowi:
„Piszę te słowa na początku stycznia 2008 r. Piszę jako Żyd i jako Polak, bo wszyscy moi przodkowie byli polskimi Żydami, a w powojennej Polsce przeżyłem kilkadziesiąt lat swojego życia. (...) Był to taki sam los, ani lepszy, ani gorszy, na jaki zmowa jałtańska skazała Naród Polski, którego czuję się częścią. W rezultacie tej Polska, bohatersko walcząca z niemieckim okupantem, została przez swoich sojuszników oddana w niewolę Sowietom. (...) Dodajmy, że tym, który chętnie i jak to się mówi za bezdurno sprzedał Polskę Stalinowi, był ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych, Teodor Roosevelt. (...) A w Polsce wciąż trwała wojna (...) wojna domowa, bezwzględna, okrutna i krwawa (...) Dziś oficjalnie już wiemy, że zbrodnie władz komunistycznych na Polakach dokonywane na rozkaz i pod nadzorem Sowietów były de facto kontynuacją zbrodni Trzeciej Rzeszy i miały ten sam cel – unicestwienie polskich elit, tych którzy jako jedyni mieli moralne prawo zostać przywódcami państwa polskiego: żołnierzy Armii Krajowej i resztek polskiej inteligencji. (...) Mój strach nie należy do przeszłości. (...) Ja się boję Tu i Teraz, boję się o swoją przyszłość. I przyszłość wszystkich Żydów mieszkających w Polsce. Ja, polski Żyd, nie chcę wyjeżdżać z Polski. Chciałbym tylko spokojnie umrzeć naturalną śmiercią i być pochowany na żydowskim cmentarzu w Polsce. Nu, powiedzcie sami, czy ja tak dużo wymagam od losu? Czy ja chcę pieniędzy, orderów, zaszczytów, tytułów i jubileuszy? Nie! Ja tylko pragnę mieć spokojną końcówkę życia i lekką śmierć. A po śmierci być zakopanym tam, gdzie moi przodkowie – w polskiej ziemi, na żydowskim cmentarzu przy ulicy Okopowej w mieście Warszawa. (...) Wielki Brat, co o wszystkim wie i decyduje, przysyła z tej Ameryki, a może trafniej byłoby powiedzieć, NASYŁA nam jakiegoś kolejnego dziwnego Żyda Made in USA. Na początek był to rabbi Michael Schudrich, oryginalny w mowie i w zachowaniu, z Brooklynu, czyli nowojorskich Bałut (...) Minęło kilka lat (...) zaczęli przyjeżdżać do Polski spece od dużych pieniędzy, czyli prominentni działacze światowego Kongresu Żydów. Zażądali od polskich władz dużych odszkodowań za zabrane przez Trzecią Rzeszę, a potem przejęte przez władze PRL prywatne nieruchomości. (...) Najwięcej byli napaleni na te odszkodowania Bronfman i Singer. (...) Jako czwartego zrzucili do Polski Grossa, pół-Żyda z matki Polki, zwanego Profesorem. (...) Gross pisze od lat to samo w kółko, a lewicowa prasa skwapliwie roznosi to po całym świecie. W skrócie można to streścić w jednym zdaniu! Wszyscy Polacy to antysemici, którzy mordują Żydów non stop, z krótkimi przerwami na posiłek i picie wódki. (...) Nie mam żadnych wątpliwości, że pan Gross ma tylko jeden cel, pisząc te pseudonaukowe rewelacje o polskim antysemityzmie: wywołać głośny skandal i utorować drogę do rewindykacji mienia pożydowskiego w Polsce, a przy okazji sprzedać jak najwięcej egzemplarzy paszkwilanckiej książki i zbić forsę. Ale jaki cel miało poważne polskie wydawnictwo ZNAK, by pakować do rąk Polaków książkę pomawiającą WSZYSTKICH Polaków, że są antysemitami i mordercami, książkę oczerniającą naród polski przed całym światem, książkę bez wartości jako esej historyczny, bo skrajnie nieobiektywną – nie wiem! (...) Pokrzywdzonymi są też bez wątpienia mieszkający obecnie w Polsce Żydzi. Wielu z nich (w tym i ja) zawdzięcza polskim Sprawiedliwym ocalenie, jak teraz spojrzą tym ludziom w oczy?”.
Kończąc, Pan Szenicer przesyła Grossowi i jemu podobnym życzenia na Nowy Rok 2008: „Żyjcie wy sobie dalej wesoło, bogato i szczęśliwie (...) w USA i nie zabierajcie głosu w sprawach, o których nic nie wiecie. To, co było między nami i Polakami wyznania katolickiego i mojżeszowego, to nasza wewnętrzna sprawa. (...) A także nasza, polska, nie amerykańska ani żadna inna historia. (...) Nie wolno wam w tym grzebać, nie macie do tego moralnego prawa. Bo to nie wy, amerykańscy Żydzi, ratowaliście nas w tamte lata, leczy Polacy, ryzykując życie własne i całych swoich rodzin. To wasz, a nie polski prezydent, Teodor Roosevelt, odmawiał europejskim Żydom wiz, odesłał pełen żydowskich uciekinierów statek ‘St. Louis’ do okupowanej Europy i pozostał obojętny na apel polskiego kuriera Jana Karskiego błagającego o pomoc dla nas, Żydów. A potem w Jałcie wydał połowę Europy w niewolę największemu zbrodniarzowi w dziejach ludzkości – Stalinowi. (...) I przestańcie wreszcie nasyłać na Polskę podejrzane typy o semickim wyglądzie w rodzaju Grossa, tylko po to, by wywołać niechęć Polaków do Żydów i udowodnić całemu światu, że Polacy to antysemici. Mamy nadzieję, że tej wymarzonej forsy od Polski na zaspokojenie wygórowanych potrzeb kilku cwaniaków, jak kolejny ‘zrzucony’ na Polskę Ronald Lauder – nie da się wycyganić”. Tyle Pan Szenicer.
Dzięki „Gońcowi” poznałam też Pana Jehudę Nosala, który w liście do tygodnika (marzec 2002) ustosunkował się do roszczeń światowego Kongresu Żydowskiego o mienie żydowskie pozostawione w Polsce. Oto słowa Pana Nosala: „Gdyby rząd Polski wypłacił tym obcym ludziom niemającym nic wspólnego z Polską, wówczas straciłbym respekt dla polskiego rządu”.
Panowie Szenicer i Nosal – a wierzę, że takich ludzi jest dużo, dużo więcej, nie mieszczą się w żadnych ww. kategoriach, i w relacjach z nimi wszelkie podziały przestają funkcjonować. To nasi bracia, dla których Polska jest naszą wspólną Ojczyzną.
Z poważaniem,
Ewa Pietras
Montreal, 1 czerwca 2016
Odpowiedź redakcji: Zgadza się
Prenumerata internetowa
pełnego wydania "Gońca" w formacie pdf
przesyłanego przez e-mail w każdy piątek rano
tylko 50 CAD rocznie plus 13% HST
razem $56.50
Płatność przez paypal,
Visa, MasterCard lub czek
Kontakt r e d a k c j a @ g o n i e c . n e t
(bez przerw między literami)
Kiedyś Stanisław Michalkiewicz lansował tezę Zbigniewa Brzezińskiego o „konwergencji systemów” – przenikaniu bolszewizmu do zachodnich instytucji. Dzisiaj widać, jak wielkim był prorokiem. Dożyliśmy czasów, kiedy problemem stają się tak proste rzeczy, jak co mówić w domu do dziecka. W obliczu urawniłowki programów edukacyjnych orwellowskie dwójmyślenie staje się faktem.
Dawniej szkoła i dom rodzinny „pracowały” wychowawczo ręka w rękę, dzisiaj, szkoła jest zadaniowana na odcinku wdrukowywania w młode płaty mózgowe politycznie poprawnej papki, w związku z czym, zamiast krytycznego myślenia i zaspokajania głodu wiedzy, zręcznie lasuje mózgi, tłumacząc problemy świata jedynie słusznymi stereotypami.
Jeśli więc dziecko będzie cały czas zadawać „głupie” pytania, jeśli będzie kwestionować „prawdy” podawane w szkole do wierzenia – dostanie po łapach. W naszej, tutejszej, kanadyjskiej szkole.
Szkoła produkuje dzisiaj ludzi, którzy mają być sprawnymi trybami aparatu. „Krytyka ma być, ale panie tak, jakby jej nie było, tylko aplauz i zaakceptowanie”.
Przesadzam? Proszę porozmawiać z dziećmi. Proszę porozmawiać o tematach tabu. Bo w naszej super liberalnej otwartej na wszystko kulturze wolnego słowa, możemy mieć inne zdanie, ale tylko tam, gdzie „partia pozwoli”.
Kocham spór i krytyczne myślenie, kocham argumenty i celne puenty, dlatego żal dzieci, które nie mogą się pospierać nad wielkimi obszarami naszej spuścizny intelektualnej z obawy o bycie rasistą, antysemitą czy Bóg wie kim jeszcze.
Nasza zachodnia cywilizacja popełnia w ten sposób harakiri – no bo wiadomo, że jakie młodzieży chowanie… Kierownicy systemu uznali, że wiedza nie jest potrzebna, potrzebne są tylko umiejętności, dlatego szkoła nie wykształca najważniejszych narzędzi krytyki i kwestionowania.
A przecież wiedza obowiązuje jedynie do chwili, gdy zostanie zrefutowana przez nowe doświadczenia – i nie może być traktowana jak prawda objawiona. Wiedza to proces. I to nawet ta o klimacie, która było nie było, ma aspiracje do „ścisłości”.
Jeśli więc nie można w kanadyjskiej szkole powiedzieć, że Murzyni są mniej inteligentni od Żydów, jeśli nie można zakwestionować teorii o zmianach klimatu dokonywanych ludzką ręką, kiedy nie można badać psychologicznych skutków wychowania dzieci przez pederastów czy kwestionować „prawa” do zabijania nienarodzonych, to przepraszam bardzo, ale wchodzimy w miękką dyktaturę. Miękką, bo na razie w tworzonych właśnie ośrodkach deradykalizacyjnych nie zamyka się malkontentów. Na razie.
No więc co ma robić rodzic, który usiłuje bronić zdrowego rozsądku i fundamentalnych wartości?
Czy łamać młodemu człowiekowi karierę, wymagając, aby myślał i mówił, co myśli?!
Czy może radzić, by myślał, ale zachowywał to dla siebie (bo przecież każdy chce mieć w miarę normalny dom, rodzinę, dzieci?). Czy może w ogóle nic nie mówić i położyć na tym wszystkim pieczęć świętego spokoju – no bo przecież kijem Wisły nie zawrócisz, a nasze potomstwo, bez ingerencji rodzicielskich frustracji, będzie mniej zestresowane i bardziej przystosowane do otoczenia?
Jak się zachować?
Śmieszne w tym jest to, że takie same dylematy mieli nasi rodzice w PRL-u. Różnie je rozwiązywali. Syn działacza niepodległościowego, więzionego w stalinizmie, Tadeusza Płużańskiego, dowiedział się o historii ojca na początku lat 90., gdy był dorosły. Inni mówili: tylko nie opowiadaj w szkole tego, co słyszysz. Jeszcze inni po prostu pozostawiali dzieci na łup propagandy – sądząc, że takie są czasy...
Odpowiedź na pytanie zależy od tego, po co żyjemy? Jeśli po to, by lekko, łatwo, przyjemnie przepłynąć przez życie „bezstresowo”, to rzeczywiście powinniśmy oddać dzieci na wychowanie do nowych bolszewików… Jeśli jednak życie jest po co innego, to bez prawdy nie ma sensu. Właśnie prawda jest tu głównym wyznacznikiem.
System coraz częściej wymaga od nas drobnych kłamstw, wymaga skinienia głową, tam gdzie powinniśmy się oburzyć i zaprotestować. Cena protestu na razie nie jest wysoka; wchodzimy w tę wodę powoli, na razie przygotowuje się grunt...
I dlatego tak ważne, by dzieciom mówić prawdę, by nie rezygnować z ich wychowania. Dla ich dobra. A dobro nie polega na tym, że nie ma problemów i zmartwień.
A więc uczmy tego, czego szkoła nie uczy – pokazujmy, jak argumentować, pokazujmy właściwe książki, kierujmy ku lekturom z historii świata. Nie bójmy się własnych myśli i rozmawiajmy o nich z dziećmi. Tłumaczmy złożoność procesów świata, i zróbmy wszystko, by nie dawały sobie odbierać wolności, by były krnąbrne, niezależne, wierne wartościom i posłuszne wyłącznie Panu Bogu.
Niezależnie od tego, jak potoczą się ich losy, naszym głównym zadaniem jest przekazanie im prostej prawdy – życie jest piękne, nie dlatego, że jest spokojne, wygodne, bez bólu, lecz dlatego, że jest walką – walką o nas samych, o nasze człowieczeństwo.
Wychowanie bez tego przekonania to zawracanie głowy.
Andrzej Kumor