Na szybko: Kto, komu krzywdy nie da zrobić
Tak się składa, że w życiu publicznym liczą się nie tylko przekonania polityczne, zapatrywania na sferę społeczną czy obyczajową, wartości jakimi kierujemy się w życiu, ale także (a czasem przede wszystkim) kto z kim śpi czyim jest dzieckiem, jakie ma rodzeństwo, gdzie pracuje jego kuzyn...
Jednym słowem liczą się klany, koterie, mafie (o lożach nie wspomnę); liczy się braterstwo, wyniesione ze szczenięcych lat, może z jakiejś wspólnej walki czy doświadczeń. Po prostu, w bardzo wielu wypadkach bliższa ciału rodzima koszula i łatwiej znaleźć wspólny język ze znajomymi ludźmi mimo nawet odległych biegunów.
Polska po II wojnie światowej została zagospodarowana przez Sowiety, Stalin w zrujnowanej Warszawie osadził swoją kompradorską elitę, plus matrioszki z czystego NKWD do pilnowania interesu; ludzi na których mógł polegać i co do których mógł być pewien, że Polakami gardzą, boją się ich, lub nienawidzą, słowem że będą tych Polaków skutecznie trzymać za kark i nie cofną się przed niczym. Wielu z nich to byli Żydzi internacjonalni, nawiezieni na sowieckich czołgach bolszewicy.
Oni w Warszawie sprawnie odgarnęli polski element narodowy, doskonale się udomowili, stworzyli swoje enklawy, uchwycili instytucjonalne przyczółki PRL-u. I oni w tej (głównie) Warszawie ustawili swoje dzieci. Ich progenitura była już rozpuszczona, stanowiła wychowaną na pomarańczach, bananach i zachodnich ciuchach (któż pamięta jeszcze to słowo?) nową arystokrację peerelu.
Gdy zaś trzymani pod butem Polacy co jakiś czas łapali oddech i nieśmiało oskarżali wytykając komunistyczne zbrodnie, wówczas nowe elity trąbiły, że to zwierzęcy polski nacjonalizm i antysemityzm. Słowem, używały swego żydostwa jako tarczy; ten mechanizm obronny zastosowany został już pod koniec lat pięćdziesiątych przez zbrodniarzy stalinowskich, a odświeżono go w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych kiedy pokomunistyczne środowiska żydowskie zaczęły się uwłaszczać na szarpanym suknie postpeerelowskiej gospodarki.
Jeżeli prześledzi się losy tej grupy, zrozumiemy dzisiejszą butę ludzi pokroju Cimoszewicza, Geberta czy Schnepfa. Ich ochronny klosz to narracja o polskim antysemityźmie. Bo przecież tylko przebrzydli antysemici mogą im wypominać enkawudowskie ukorzenienie ojców i dziadków...
Wiele się w Polsce mówi o podziałach społecznych o kłótniach w rodzinie i potrzebie jedności. Niestety apelujący o jedność często zapoznają ten właśnie fakt, że polska ma dwie różne elity, a to elity kształtują dyskurs i debatę publiczną. To właśnie nasze staliniątka usiłują w atmosferze podgrzewanego lamentu o polskim antysemityźmie zapędzić Polaków w kozi róg i nie dopuścić do symbolicznego nawet rozliczenia swoich pociotków ze zbrodni i zwykłej zdrady. Po prostu, debata na ten temat jest umiejętnie kierowana na boczny tor. To normalny mechanizm obronny tego dosyć nieciekawego środowiska.
Andrzej Kumor
Instrukcje Centrali dla rezydentury w Toronto
Szanowni Państwo, kontynuujemy nasz cykl ujawniania materiałów rezydentury wywiadu PRL w Kanadzie. Część z nich pochodzi z niedawno odtajnionego zbioru zastrzeżonego. Materiały te są pozyskiwane w ramach prowadzonego przez nasz tygodnik programu badawczego w IPN „Polonia i jej korzenie”. Zachowano oryginalną pisownię.
Podlega zwrotowi do Centrali
następnym kurierem!
Tajne spec. znaczenia
Egz. nr 1
INSTRUKCJA NR 2/K/86 Z DNIA 1986-02-13 DLA „WISANA”
1. Dot. „HALER” /dane depeszą/
Wszechstronne sprawdzenia „H” wykazały, że nie jest on związaną z żadną jednostką. Zgadzamy się z wnioskiem „Fenta” odnośnie przystąpienia do jego pozyskania w charakterze kontaktu operacyjnego. W związku z powyższym prosimy o sporządzenie formalnego raportu o zezwolenie na pozyskanie, który po zatwierdzeniu w Centrali będzie stanowił podstawę do podjęcia aktywnych przedsięwzięć wobec „H”.
2. Dot. „MEKS”
Prosimy, aby „Fent” odebrał od „M” charakterystyki Dąbrowskiego Andrzej /chodzi szczególnie o bliższe dane personalne, utrzymywane kontakty, rodzinę w kraju, plany przyjazdowe do Polski/ oraz Gostkowskiego Zenona /interesują nas głównie jego kontakty, plany przyjazdowe i miejsca pobytu w kraju/. Z posiadanych przez nas informacji wynika, że Gostkowski Zenon w 1957 roku zdezerterował ze statku rybackiego „Wielki Wóz” w porcie francuskim – Dunkierka.
3. Dot. „SUN”
Podczas pobytu „S” w kraju odbyliśmy z nim spotkanie, w trakcie którego przekazał kilka interesujących z operacyjnego punktu widzenia informacji dotyczących firm kanadyjskich handlujących z „Dalimpex’em”. Otrzymał on do realizacji następujące zadania:
– otoczenie dyskretną kontrolą Sklar Liz celem ustalenia jej kontaktów zarówno w środowisku placówkowym, jak i kanadyjskim /Sklar Liz ma zamiar doprowadzić do zatrudnienia w „Dalimpex’ie” swojej córki – prosimy o zebranie bliższych danych o niej/,
– ustalenie adresu zamieszkania Muszyckiego i Tarnowskiego,
– sporządzenie charakterystyk zawierających bliższe dane personalne, adresy zamieszkania i ewentualnie kontakty następujących osób: Carr John z firmy „Bonavista”, Cape i Karp Isaak z firmy „Triton”, Malkin Lionel z firmy „Mal-Ber”, Seagale Mike z firmy „Popular” /posiadamy jednoźródłowe dane, że Malkin Lione i Seagale Mike są współpracownikami „Oddziału”/.
Ustaliliśmy także, że „S” będzie informował nas o nowonawiązywanych kontaktach zarówno służbowych, jak i prywatnych.
4. Dot. Tassey
Pogawędki Pana Z.: Radio Pionier
Miało ebonitową obudowę i tylko dwa pokrętła, trzy zakresy radiowych fal: długie, średnie i krótkie. Lewe pokrętło regulowało siłę głosu, prawe odnajdywało stacje radiowe. Mieliśmy kontakt z całym światem, co było niepojęte i trochę niebezpieczne, szczególnie z powodu dwóch stacji: Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Radio "Pionier" było jednym z pierwszych odbiorników radiowych, wyprodukowanych w Polsce po wojnie i, pod względem czystości odbioru obu tych stacji, było znakomite. Następne po nim, wmontowane w drewnianą skrzynkę radio "Aga", takiej jakości odbioru już nie zapewniało. Słuchaniu audycji tych stacji towarzyszył warkot, szum, zgrzyty i co tam się jeszcze dało wypuścić w eter na tym samym paśmie fal radiowych. Ale w "Pionierze" wystarczyło ruszyć gałką, żeby od zagłuszeń odjechać.
Brałem udział w tej konspiracji: musiałem wychodzić przed dom i sprawdzać, czy ktoś nie zatrzymuje się pod naszym oknem. Obaj, mój ojciec i pan Sokołowski, pochylali się nad radiem i słuchali je na wyciszeniu. Wpadałem na chwilę do nich, pytałem, czy jeszcze mam pilnować okna, i zanim odesłali mnie z powrotem na czaty, łapałem fragmenty audycji. Znałem ten sygnał, do dziś mam go w pamięci: "Tu Radio Wolna Europa – Głos Wolnej Polski".
Czas przeszły dokonany
"Piękna jest wiosna i piękne jej tchnienie, lecz najpiękniejsze z młodych lat wspomnienie..."
Ten, przez niektórych uważany za grafomański, wierszyk zawiera jednak w sobie sporo życiowej mądrości.
Kto nie wspomina z sentymentem swoich młodych, beztroskich lat?
Ludzka natura jest taka, że koloruje wspomnienia, wyrównuje barwy i pozostawia w pamięci głównie miłe chwile. Widać to wyraźnie, nawet gdy czyta się historie z ponurych, groźnych, tragicznych lat wojennych. Także PRL, stary i zgrzebny, którego cechą charakterystyczną były kolejki przed sklepami (jeśli coś "rzucili"), nie wydaje się taki beznadziejny.
Z tego okresu pamiętam żart o bogatym (oczywiście) wujku z Ameryki. Tenże widząc długą kolejkę przed spożywczym sklepem, pyta siostrzeńca, dlaczego ludzie tak się ustawili? Jajka dają, odpowiada siostrzeniec. O, u nas to trzeba za nie płacić – konstatuje ze zrozumieniem wuj. A jeśli jeszcze przyszła paczka z USA, a w niej dżinsy, to była radość! W szkole koledzy dotykali, szczypali materiał, a szanse powodzenia u koleżanek rosły. A teraz to już trzeba podjechać mercedesem albo bmw chyba. Po prostu kiedyś małe rzeczy cieszyły. Nawet kiedy jajka dawali, była radość.
To szary PRL. Ale także czasy wcześniejsze, które pamiętają ci, co mieli nieszczęście (?) wcześniej się urodzić, niepozbawione są kolorów. Chociaż oczywiście obiektywnie patrząc na lata okupacji, trzeba przyznać, że barwa czarna zdecydowanie ogólnie przeważała. Ale cóż, ludzka pamięć jest na pewno wybiórcza. Czerń zbladła.
Ponieważ jako urodzony optymista chcę wspomnieć te – być może nieliczne, ale jednak jaśniejsze fakty, na ciemnym tle, nadmienię o dobrze zapamiętanym epizodzie. Jechaliśmy bryczką do Krakowa oddalonego wówczas o 16 km od wsi Branice, w której wówczas mieszkaliśmy. Dziś to już tereny włączone do miasta. Wjeżdżając w przedmieścia, mijaliśmy dość liczną, ze sporą gromadką dzieci, rodzinę głośno płaczącą i ładującą się na chłopską furmankę z bagażami. Zapytana mama wyjaśniła, że to Żydzi, którzy muszą przenieść się do getta w Płaszowie. Getto to zostało potem przedstawione w znanym filmie "Lista Schindlera". Czy to nie optymistyczny fakt, że Żydzi znaleźli jeden pozytywny rodzynek – Niemiec, który ich ratował! Dla mnie miłym (o wstydzie!) faktem było to, że oni na chłopskiej furmance przymusowo wysiedlani, a my w bryczce ze stangretem (w liberii!) – na uwielbianej przez nas, dzieci – wycieczce do miasta. A tam zakupy m.in. zabawek, odwiedziny u kuzynów, jednym słowem frajda. To okrutne zestawienie można by nieco złagodzić stwierdzeniem, że wtedy jeszcze, w 1942 roku, nie wiedziało się o planach wymordowania do imentu całego narodu wybranego. Właśnie go zaczęto "wybierać".
Tak atrakcyjny w oczach 8-latka Kraków, wcale nie był bezpiecznym miastem. Wspomniani kuzyni wkrótce przenieśli się w "stałe" odwiedziny do nas. Też ku mojej radości. Wsi spokojna!
Ponieważ zdarzały się akcje podziemnej armii na instytucje i pojedynczych Niemców, co ostatni wprowadzili niezbyt miłą kalkulację. Za jednego zabitego (np. szczególnie okrutnego gestapowca) rozstrzeliwano stu Polaków. Delikwentów dostarczały uliczne łapanki. Na jakąś ulicę nagle w biały dzień podjeżdżały "budy", tj. duże, kryte plandekami ciężarówki, do których zapraszano krzykami, biciem kolbami, a jak ktoś nie był chętny i np. próbował uciekać – to i strzałami – przypadkowych przechodniów. Przetrzymywani (w Krakowie na ulicy Montelupich) w więzieniu byli gotowi do wykorzystania stu za jednego. Dlatego zabijanie Niemców nie było prostą sprawą. Musiał być wydany przez podziemie (AK, NSZ) wyrok na kogoś, kto szczególnie dawał się we znaki. Przykład – zamach na Kutcherę. Jak musieli się czuć zamachowcy, jeśli mieli kogoś z rodziny lub przyjaciół jako zakładników? Nie tylko sami bardzo ryzykowali, ale podpisywali na nich wyrok śmierci.
Takimi drobiazgami nie przejmowała się sławiona w PRL-u Gwardia Ludowa. Oni szczycili się np. osławioną akcją na "Cafe Club", wrzucając przez okno kilka granatów do tej niemieckiej kawiarni. Kogo ewentualnie (bo nie wiadomo) zabili, ranili? Jakichś żołnierzy frontowych, cywilne rodziny niemieckie, które poszły z dziećmi na lody? Te akcje GL-u były akcjami politycznymi. Chodziło o pokazanie, że gdy oni "walczą", AK stoi z bronią u nogi. Wiadomo – faszyści! No cóż, wielki Stalin dawał przykład, że troska o życie ludzkie nie jest priorytetem w idei bolszewickiej. Ilu Polaków poszło pod ścianę za parę poranionych matek z dziećmi?
Może i dobrze im tak. Co robiły w Warszawie (Niemcy mieli nawet swoją dzielnicę). Ale czy skórka warta była wyprawki? Potem Gomułka mówił – przecież to tylko my walczyliśmy naprawdę! Krytyka działań AK była znacznie wyraźniej akcentowana po wojnie w kazamatach UB.
I cóż tu jest jasnego w tym obrazie okupacji? Ano są tylko niewielkie jasne pasemka. Jednym z nich był fakt, że Niemcy np. nie aresztowali pasażerów bryczki, zwłaszcza tych mówiących płynnie po austriacku (!). Przede wszystkim z praktycznej przyczyny – co zrobić z końmi? Ja osobiście nie pamiętam, ale podobno raz wjechaliśmy w środek łapanki. I cało wyjechaliśmy. Dużo później, bo zimą na przełomie 1944/45, do majątku przyszedł oddział AK nocą (notabene którego ojciec był członkiem) rekwirować świnie. Chłopaki musieli coś przecież jeść! Ktoś z folwarku doniósł Niemcom i ci zrobili na partyzantów (na szczęście kiepską) zasadzkę. Padło parę strzałów, ale oddział wycofał się bez strat. A najważniejsze, że żaden z Niemców nie został raniony lub zabity. Jeśliby tak się stało, nie miałby dzisiaj kto pisać tych wspomnień. Niemcy wpadli do tzw. dworu i postawili pod ścianą na rozstrzelanie mężczyzn z mojej rodziny. Widziałem to przez okno. Niemcy krzyczeli – ale swoim wiedeńskim akcentem (mieszkali i chodzili tam do szkół). Jeszcze głośniej na nich (!) krzyczał dziadek, ojciec i stryj, zwłaszcza stryj, który był emerytowanym pułkownikiem armii austriackiej i zachowywał się, jakby prowadził musztrę w koszarach. Najwyższy rangą z Niemców był podobno porucznik. Pozazdrościć stryjowi zimnej krwi! No cóż, zawodowy wojskowy. Oczywiście przedstawił się stopniem, co musiało porucznika trochę skonfundować. Niemcy, a zwłaszcza żołnierze – to karny naród. Stryj odwrócił kartę – bandyci grasują po nocach! Rabują inwentarz przeznaczony m.in. do wyżywienia armii niemieckiej! Nie ma żadnej ochrony i co my możemy zrobić? To ci tupet!
Skończyło się szczęśliwie na założeniu na domu syreny alarmowej (rzeczywiście głośnej), która jednak nigdy szczęśliwie nie była w akcji użyta.
Najpierw należało znaleźć tego, kto doniósł. Okazał się nim mechanik "złota rączka" naprawiający maszyny rolnicze. Czemu to zrobił? Może liczył na nagrodę? Chłopcy wzięli go na przechadzkę po lesie. Musiał się w nim po nocy zagubić, bo nikt go już potem nie widział. A rodzina w oczach folwarcznych urosła jako dobrze chroniona. Stryj śmiał się – ładne mi śmichy-chichy! Że u Niemców, kto krzyczy, to widocznie ma prawo. Stryj dożył 99 lat już w PRL-u, a teraz ten wiek osiągnął jego syn inżynier konstruktor w Krakowie.
Ze stryjem, który nas wtedy uratował, kojarzy mi się jeszcze jedno zdarzenie. Otóż bardzo już wiekowy, ale sprawny fizycznie, spacerował codziennie (dla zdrowia) do pobliskiego parku. Ubrany w czarny elegancki paltocik i takiż melonik – pewno krzyk mody sprzed 80 lat, źle już jednak widział.
Drogę codzienną znał, więc puszczano go samego. Pewnego dnia podeszła do niego jakaś pani i włożyła mu coś do ręki. Przyniósł to do domu i okazało się, że to była cytryna. Ówczesny trudny do zdobycia rarytas! "Ruszaj się Bogdan w sklepie są cytryny...".
Wnuk stryja wybawcy mieszka od lat w Kanadzie, gdzie kończył studia. Jest wykładowcą, profesorem na jednym z tutejszych uniwersytetów. Żeby było sprawiedliwie, i z nim kojarzę pewną historyjkę. Otóż na jednym ze spotkań-party któryś z kolegów profesorów, Niemiec, dość głośno "żartobliwie" zaczepił mego kuzyna, wyrażając ubolewanie, że tak mało jest o światowej skali technicznych osiągnięć Polaków. W milczeniu, które zapadło, bo Kanadyjczycy takich odzywek nie lubią, kuzyn odparł skromnie, że owszem, nie da się ukryć, jak daleko jesteśmy w tej materii za Niemcami. Po prostu musimy być mniej zdolni, nie wykazujemy takiej naukowej inwencji. Na przykład nigdy nie przyszło nam, Polakom, do głowy, żeby spróbować robić z ludzi mydło, i to z powodzeniem! Niemiec nic nie odpowiedział i jak to się mówi – zmył się. Kuzyn otrzymał wiele uścisków dłoni i gratulacji istotnych zwłaszcza w sytuacji obecnych na spotkaniu (a jak?) przedstawicieli narodu, z którego to mydło próbowano robić. Nie wiem, w jakim języku towarzystwo się porozumiewało, bo w Quebecu często ludzie przechodzą z angielskiego na francuski i odwrotnie, w każdym razie podsumowano sprawę w słowach – jeśliby przetłumaczyć na polski – aleś mu przys...ł. Brawo.
Ale skąd te wspominki z dawnych lat się zaczęły. Otóż parę dni temu w rozmowie z Kanadyjczykiem pochodzenia angielskiego, który ma ładnego czarnego, podpalanego jamnika, zażartowałem, że miałem kiedyś takiego, prawie identycznego psa. Przyznałem jednak, że pies Putzi właściwie nie był mój, tylko niemieckiego lotnika, który (było ich kilku) u nas mieszkał w oficynach. Bo w pobliżu było lotnisko. I co – Niemcy pozwalali właśnie tobie, polskiemu dziecku, bawić się z ich psem? Przecież oni traktowali was jak "psów"! Powiedziałem – myślisz, że tak jak wy kolorowych w swoich koloniach – nim was przepędzili? Facet ma koło 70-tki, wygląda na wykształconego (choć o dyplom go nie pytałem) i dobrze gra na fortepianie. Wiadomości europejskie – sam jest urodzony w Kanadzie – ma dosyć schematyczne. Pomyślałem więc, choć on tego nie przeczyta, że dobrze może by było napisać parę słów dla tych, co nie pamiętają, a wiedzę czerpią wyrywkowo z często tendencyjnych źródeł. Jak pisałem – było źle, było strasznie, ale nie zawsze i nie wszędzie. Bywało też po ludzku. Są przecież przykłady. Może Żydzi musieli się bardziej bać Polaków niż Niemców, bo Polacy kapowali, denuncjowali, a Niemcy Żyda od Polaka nie rozróżniali? Tako rzecze "profesor" Bartoszewski. Ale na szczęście był Schindler ze swoją listą. No cóż, można i tak, chociaż reszta włosów się na głowie jeży na takie interpretacje. W ogóle – Jerzy nie wierzy, że koło wieży jest dużo jeży!
Ach, dzielna moja rodzina. Szlachecka u nich fantazja! Ale napiszę coś nieoczekiwanego. W Branicach (przed nami była to siedziba Potockich, u których bywała jako dziecko teściowa P. Mielżyńskiego, jego wspomnienia reklamował "Goniec"), oprócz dworu były dwie oficyny i licząca 600 lat o grubych murach wieża obronna. We dworze pełno było bliskiej rodziny. Miejsca dosyć, jedzenia też (bo wszystkich świń ani Niemcy, ani partyzanci nie zabrali) – a w Krakowie żywność na kartki i uliczne łapanki. W jednej oficynie niemieccy lotnicy (patrzący na szczęście głównie w niebo), a w drugiej dwaj młodzi kilkunastoletni chłopcy żydowscy w piwnicy pod kuchnią. Za ukrywanie Żydów był nieodwołalny wyrok śmierci dla całej rodziny. Gdy tylko pojawili się w białych kożuchach Sowieci (styczeń był śnieżny w 1945 roku), obaj nastolatkowie przyłączyli się do nich i pomaszerowali na zachód.
Podobno ktoś ich spotkał w USA. Nikt nie wymagał – i nie doczekał się od nich podziękowania. Wiadomo, wdzięczność jest najszybciej starzejącym się uczuciem. A poza tym cóż w tym nadzwyczajnego? Goje mieli obowiązek ratować przedstawicieli Narodu Wybranego! Nawet z narażeniem swego i rodziny życia. Ale oczywiście to nigdy nie było wystarczające! Dobrze, że chociaż można pokazywać sztandarowego Schindlera, bo Polacy się nie popisali.
Ja zapytałem dużo później rodziców – czy (za przeproszeniem) mieliście dobrze w głowach? Wy i dziadkowie? W razie wpadki cena byłaby wysoka. Do stołu siadało 30 osób, tyle byłoby grobów na katolickim cmentarzu. Bo Żydów zakopano by osobno. Mama powiedziała, że było bezpiecznie właśnie ze względu na zakwaterowanych Niemców. Poza tym za wydanie Żyda groziła kara śmierci – i takie wyroki wykonywała AK. Lekkomyślność niegodna odpowiedzialnych rodziców! Czyż nasz mechanik całego oddziału partyzanckiego nie wystawił Niemcom? Może o Żydach, albo że to Żydzi, nie wiedział.
W tej rozmowie byłem w stosunku do starszego pokolenia bardzo krytyczny. Przecież nie jestem tchórzem – przeciął ojciec, który jako 19-letni ułan sam walczył w 1920 z bolszewikami, dotarł do Kijowa. Opowiadał o przywódcy Ukraińców współpracującym z Piłsudskim – atamanie Petlurze. Ciemne (rzeczywiście nieprawdopodobnie) ukraińskie chłopstwo nie bardzo go wsparło. Nie chcemy Petlury, nie chcemy polskich panów. Po rewolucji wszyscy będą równi. Oczywiście wódz rewolucji "zrównał" parę milionów chłopów... z ziemią. Nieco później historia się w pewnym sensie powtórzyła, kiedy doznali chłopi znów wyzwolenia na naszych Kresach w 1939 roku. Po półtora roku, już rozkułaczeni i w kołchozach, rzucali się Niemcom na szyję. Ale głupi hitlerowcy ich odtrącili. Po roku 1945 wszystko wróciło do normy na Podolu i Wołyniu. Tylko starsi pamiętający polskie rządy, cicho wzdychali – wernyj, wernyj polska maty, budem tebe szanowaty. Ale to już historia. Mają swego Janukowycza, Juszczenkę, Tymoszenko, próbują się truć nawzajem, zamykają w więzieniach i zamiast się cieszyć, że mają państwo wreszcie wolne, niezależne, duże (bo są po Francji najwięksi w Europie), kłócą się, czy parlament ma obradować po ukraińsku, czy w języku rosyjskim. W ruch idą pięści. Pamiętam, jak na kursach komputerowych naskakiwali na siebie lwowski i kijowski Ukraińcy. Czemu wplatasz polskie słowa? A ty ruskie! Mam nadzieję, że nie przyjdzie czas, kiedy Putin ich pogodzi.
Miały być dziecięco-młodzieżowe wspomnienia. Nawet czołowa fotografia to wyraża, ale temat jak łańcuszek się rozciągnął.
Cóż, ja się załapałem na czasy okupacji, ale szczęśliwie byłem za młody, żeby ginąć tak jak Kolumbowie rocznik 20., na barykadach. Jestem jednak z innej gliny ulepiony niż oni. Inny też od ochotniczego wstępowania do armii do walki z Niemcami, czy też Ruskimi. Tylko raz, i to z Olem Pruszyńskim, który grafem jeszcze nie był, znalazłem się pod prawdziwym gradem kul w czasie pamiętnych Targów Poznańskich 1956. Przyznam się uczciwie, że wtedy się nie bałem. Mogłem więc powiedzieć ojcu (zmarł w 1986 roku – 30 lat później), że tchórzem jednak nie jestem.
Ale nie jestem też "kamikadze", żeby narażać życie, przede wszystkim rodziny, ukrywając np. Żydów czy innych obcych. Brak wyobraźni i głupotę wygarnąłem starszemu pokoleniu – co musiało ich mocno dotknąć, bo zawsze odnosiłem się do nich z szacunkiem, na który zasługiwali. Takie były czasy – spuentowała pojednawczo mama. Takova byla doba. Czy to wszystko tłumaczy?
Jan Ostoja
Toronto, kwiecień 2013
Teolog w mundurze
Rozmowa z majorem rezerwy WP, Janem Gajdzisem, przeprowadzona w Polsce przez Krystynę Starczak-Kozłowską.
Rok temu odszedł Jan Gajdzis, niezapomniany, przystojny i postawny major rezerwy Wojska Polskiego. Pogrzeb w Szczecinie, gdzie mieszkał z rodziną, był swoiście piękny, głęboko zapadający w serce, bo niezwykły majestat stwarza sam rytuał wojskowy: najpierw miała miejsce żołnierska warta honorowa przy trumnie, potem wśród ogromnego tłumu uczestników ostatniej drogi majora jego trumna górowała na lawecie, a nad otwartym grobem zabrzmiała gromko salwa honorowa przybyłej kompanii WP.
Z Jasiem Gajdzisem przed paru laty przeprowadziłam wywiad na temat jedynej w swoim rodzaju konspiracji, w której uczestniczył za czasów trwania PRL-u. Bo był to chyba jedyny w Polsce, a może w całym Układzie Warszawskim oficer byłego Ludowego Wojska Polskiego, który został magistrem teologii, będąc czynnym majorem LWP. Będąc już majorem rezerwy WP, opowiedział mi, jak udało mu się podczas służby wojskowej ukończyć zaocznie Akademię Teologii Katolickiej w Warszawie, a potem pracować m.in. jako teolog w Rodzinnej Poradni Diecezjalnej pod kierunkiem biskupa szczecińskiego Stanisława Stefanka.
– Zaoczne studia na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie rozpoczął Pan w 1984 roku pod kierunkiem ks. arcybiskupa Kazimierza Majdańskiego. Jak to było w owych czasach możliwe?
– Nie ma rzeczy niemożliwych, zwłaszcza że dla mnie owe studia były sprawą ważniejszą niż awans wojskowy. Mimo oficjalnego panowania ideologii marksistowskiej zawsze byłem jej przeciwny i Akademia Teologii Katolickiej stanowiła rodzaj mojej prywatnej opozycji. Byłem oczywiście świadom konsekwencji, wiedziałem, że jest to równoznaczne z rezygnacją z dalszych awansów.
– Jak mi wiadomo, każdy studiujący oficer LWP musiał powiadamiać przełożonych i mieć zezwolenie od dowódcy Okręgu Wojskowego. Jak Pan ominął tę przeszkodę?
– Studiowałem bez zezwolenia, bo gdybym zgłosił chęć takich studiów, zostałbym najprawdopodobniej dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Wdzięczny jestem władzom kościelnym, które nie skreśliły mnie z listy, chociaż w ankiecie podawałem, że jestem czynnym oficerem.
– Nie rozumiem jednak, jak mógł Pan "niezauważalnie" przez 5 lat dojeżdżać ze Szczecina na egzaminy do Warszawy, a na zajęcia Akademii Teologii uczęszczać w Szczecinie?
– Wykorzystywałem w tym celu urlopy, a gdy nie było innej możliwości – brałem czasami zwolnienia lekarskie.
– Czy był Pan na tyle niesubordynowany, by wiedzę zdobytą na Akademii Teologii wykorzystywać w pracy z żołnierzami? Wobec konfidentów, od których roiło się w LWP, było to chyba niemożliwe?
– Zawsze wobec żołnierzy podkreślałem wagę zachowania najwyższych wartości chrześcijańskich. Jakoś udawało mi się bezkarnie mówić żołnierzom, że nie ma moralności socjalistycznej czy kapitalistycznej – istnieje tylko jedna moralność, zawarta w Dekalogu. Oni mnie chyba rozumieli i żaden nie doniósł.
– Wiadomo powszechnie, że w PRL-owskim wojsku kadra polityczna była rozbudowana do rozmiarów monstrualnych. Proszę to jakoś unaocznić.
– Oto przykład: byłem w pułku jedynym szefem rozpoznania, tzn. w razie podjęcia decyzji walki pierwszy zobowiązany byłem podać dowódcy pułku wiadomości o nieprzyjacielu. Powtarzam: tylko sam jeden byłem powołany do pełnienia tej ważnej służby, natomiast zawodowych oficerów politycznych było w pułku około 15 plus czterech podoficerów.
– Do czego sprowadzało się ich zadanie?
– W razie decyzji walki podać w raporcie, ile kościołów jest na danym terenie, ile kaplic, jaka mniejszość narodowa go zamieszkuje...To było po prostu marnowanie czasu i państwowych etatów. Praca politruków w czasie pokoju była pozorowana: liczyli, ile kar i wyróżnień było w pułku, ile wypadków się zdarzyło – a tak naprawdę badali bez przerwy nastroje w wojsku. Mieli swoich żołnierzy – agitatorów, którzy rozsiewali propagandę wśród kolegów, bacznie obserwując ich reakcje – by potem o tym meldować, gdzie trzeba...
– W każdym okręgu był zarząd polityczny LWP?
– ...i mógł on podejmować decyzje poza zasięgiem dowódcy okręgu. Jak działali politrucy, najlepiej świadczy pogrzeb mojego brata, Stefana Gajdzisa, zawodowego pilota wojskowego, który stracił życie w wypadku lotniczym w Pruszczu Gdańskim. Oficerowie polityczni pilnowali wówczas, aby na trumnie nie znalazł się przypadkiem krzyż, zastraszyli też zrozpaczoną żonę mego brata, aby nie urządzała pogrzebu katolickiego, bo wówczas straci wszystkie przywileje wdowy po wojskowym...
– Jak daleko sięgała indoktrynacja korpusu oficerskiego w PRL?
– Generał Jaruzelski rzucił hasło: "Każdy oficer – oficerem politycznym!". Politrucy zmuszali nas, aby każdy oficer liniowy prowadził zajęcia polityczne, sami natomiast nie prowadzili musztry jak my. Nienawidziliśmy ich za to, rosły antagonizmy.
– Jak wykorzystuje pan zdobytą na Akademii Teologii wiedzę religijną?
– Byłem nauczycielem religii w schronisku dla nieletnich, a także w szkole podstawowej, a teraz pracuję jako teolog w Rodzinnej Poradni Diecezjalnej pod kierunkiem biskupa szczecińskiego, Stanisława Stefanka.
– Niektórzy antagoniści twierdzili, że wprowadzenie religii do szkół uczyniło z niej jeszcze jeden przedmiot do wkuwania...
– Religia powróciła do szkół, a nie została wprowadzona. Kto może sugerować, że nasza wiara wprowadza zło do szkół...?!! Uczy przecież kochać człowieka, stawia wymagania etyczne, co niełatwe jest w społeczeństwie częściowo zdeprawowanym przez totalitaryzm. Wykorzystując pewien chaos okresu przejściowego, w którym się ciągle jeszcze znajdujemy i związane z tym trudności ekonomiczne – zwolennicy filozofii materialistycznej pragną odzyskać utracone pozycje, ale jest to niemożliwe, nie da się bowiem cofnąć biegu historii.
– Czy wykorzystuje Pan pozycję świeckiego teologa dla dobra swych dawnych kolegów wojskowych?
– Często "ratowałem" ich w sytuacjach niełatwych, gdy po latach ich dzieci chciały wziąć ślub kościelny, a nie zostały dotąd ochrzczone. Pięciu pułkowników rezerwy zwróciło się do mnie, bym dał w tej sprawie poręczenie. No i zostałem ojcem chrzestnym pięciu 24-latków...
Rozmawiała
Krystyna Starczak-Kozłowska
PRL według Wieczorkiewicza
Nakładem wydawnictwa Zysk ukazała się praca zmarłego profesora Pawła Wieczorkiewicz i trzydziestoletniej historyk Justyny Błażejowskiej "Przez Polskę Ludową na przełaj i na przekór". Autorzy na 620 stronach publikacji w bardzo przystępny i atrakcyjny sposób przybliżyli czytelnikom kilkanaście ważnych zjawisk z historii PRL. Każdy opis zagadnienia wzbogacony został dodatkami w tekście (tekstami źródłowymi, wspomnieniami, fotografiami, zestawieniami czy przykładami obecności opisywanego zjawiska w kulturze popularnej PRL). Autorzy w swojej pracy wykorzystali wiele relacji komunistycznych notabli.
Pierwszy rozdział poświęcony jest głównie uciekinierom z PRL reprezentującym elity komunistycznego okupanta. Autorzy opisali również zamknięcie granic PRL, traktowanie przez władze paszportu jako przywileju dla lojalnych, zmiany kadrowe w LWP po 1956 roku. Wyjątkowo ciekawe okazały się wątki rewizjonistyczne zakładające akceptację bezpieki dla ucieczki Mikołajczyka czy umożliwienie przez Sowietów ucieczki Światły i Kuklińskiego.
Drugi rozdział poświęcony jest walce o przywództwo nad "Polską" ludową. Władzy: Gomułki (1943 do 1948), Bieruta (wciągniętego do ruchu komunistycznego przez masona i okultystę Jana Hempla), Ochaba (jednego z nielicznych gojów wśród komunistów), powtórnie Gomułki (który jako jedyny z przywódców PRL walczył o uniezależnianie PRL od ZSRS), Gierka (który do PRL przybył z Francji dopiero w 1948 roku, zliberalizował system i odszedł z nadejściem Solidarności), Kani (który z komunistami związał się dopiero po II wojnie światowej), absolutnie lojalnego wobec ZSRS Jaruzelskiego i Rakowskiego.
Trzeci rozdział pracy Wieczorkiewicza i Błażejowskiej poświęcony jest marcowi 1968, który dziś fałszywie sprowadza się tylko do antysemickiej nagonki jednych komuchów na drugich. Autorzy przypomnieli, że odpowiedzią na protest pisarzy przeciw "skandalicznej dyktaturze ciemniaków" było przemówienie Gomułki, który zaatakował Kisielewskiego za promocję antysemityzmu. Jasienicę z kolei zaatakował za walkę w antykomunistycznej partyzantce. Ofiarą rozpętanej przez Gomułkę nagonki stał się też Szpotański za deklamowanie swoich satyr (dowodów na jego zbrodnie przypadkiem dostarczyła Nina Karsov, która nagrała poetę). Zakres inwigilacji komunistów obrazuje fakt, że na Jasienicę donosiła TW SB, której zlecono uwiedzenie i zamążpójście za pisarza. Władze nie ograniczyły się tylko do inwigilacji pisarzy, Kisielewski został pobity, a Zawieyski zamordowany.
Wieczorkiewicz i Błażejowska piąty rozdział poświęcili polityce paszportowej PRL. Autorzy przypomnieli, że po II wojnie światowej brytyjskie władze i obywatele szykanowali polskich żołnierzy PSZ na Zachodzie, wymuszając na nich wyjazd pod sowiecką okupację. Komunistyczne władze uniemożliwiały Polakom wyjazdy poza granice "Polski" ludowej. Uniemożliwiono też wjazd cudzoziemcom na ziemie polskie. Paszporty stały się nagrodą dla lojalnych wobec władzy, ceną za paszport była współpraca z bezpieką. Granice szerzej otworzył dopiero Gierek. Pozwoliło to na rozwój czarnego rynku.
Szósty rozdział książki poświęcony jest sportowi w PRL i rywalizacji Polaków z Sowietami na arenach sportowych. Siódmy przybliża czytelnikom zakres interwencji ZSRS w politykę władz PRL, walki między frakcjami PZPR, gotowości części LWP do walki zbrojnej z interwencją Armii Czerwonej. Nieustannego przypominania warte są wiadomości o gospodarce PRL przybliżone przez autorów w rozdziale ósmym. Zniszczenie przez komunistycznego okupanta handlu prywatnego i przedsiębiorczości, prześladowanie prywatnego rolnictwa doprowadziło w "Polsce" ludowej do stałego braku jedzenia, ubrań, środków czystości i wszystkiego niezbędnego do życia (łącznie z papierem toaletowym). Nieustanna bieda i braki dóbr konsumpcyjnych były powodem licznych protestów robotniczych w PRL. Owocem tej patologii był system kartkowy, kolejki, szokująco niska jakość towarów, wszechobecny brud, brak higieny, uprzywilejowanie pracowników handlu, korupcja i czarny rynek.
Formą walki z komunistyczną okupacją były nielegalne czasopisma i książki opisane w rozdziale dziewiątym. Przejawem walki były też protesty robotnicze np. w roku 1976 opisane w rozdziale dziesiątym, z jednej strony będące wyrazem niezadowolenia eksploatowanych robotników, a z drugiej cynicznie wykorzystywane przez frakcje komunistyczne do walki o dominację we władzach. Autorzy opisali same wydarzenia, ich konsekwencje dla robotników, opozycji (KOR) i dyktatury.
Do tematów protestów robotniczych Wieczorkiewicz i Błażejowska powrócili w rozdziale jedenastym. Ukazują, jakie zagrożenie dla interesów ekonomicznych nomenklatury stanowiło powstanie Solidarności. Autorzy przybliżyli też opozycję przedsolidarnościową, postacie TW SB, którzy stanęli na czele protestów (Wałęsy i Jurczyka), kulisy wprowadzenia stanu wojennego, opisy walk frakcyjnych w PZPR w tym okresie.
Dwunasty rozdział poświęcony zagadnieniom mody, także jako areny konfrontacji ideologicznej, subkulturom, prywatnemu handlowi odzieżą, państwowej brzydkiej i kiepskiej jakości odzieży, powszechnemu niedoborowi ubrań.
Polityce historycznych kłamstw PRL poświęcili autorzy trzynasty rozdział swojej pracy. Komuniści w ramach swojej polityki kłamstw: fałszowali obraz rzeczywistości i przeszłości, wykreślali z narracji historycznej to, co im nie pasowało (wszystko co nie było komunistyczne), preparowali archiwalia, usunęli uczciwych naukowców i zastąpili ich swoimi cynglami (wymienionymi przez autorów z nazwiska). Swoje kłamstwa kolportowali w gigantycznych nakładach, prawdę w zaciętości likwidowali. Narzędziami komunistycznej machiny kłamstw stało się kino, telewizja i literatura popularna. Praktyki te kontynuowano w III RP wobec Dariusza Ratajczaka i Pawła Wieczorkiewicza.
Rozdział czternasty mówi o patologiach realnego socjalizmu. Eksploatowanie robotników, stachanowskie normy, język propagandy, upolitycznienie edukacji, plaga chorób wenerycznych (wynikająca z masowych gwałtów dokonywanych przez czerwonoarmistów), prostytucja. Szczególnie charakterystyczny dla PRL był brak higieny: obsrane toalety, brak toalet, powszechny bród, brak środków czystości, brak bieżącej wody i kanalizacji. Innym przejawem PRL był alkoholizm. Powszechne pijaństwo w pracy. Popełnianie przez milicjantów przestępstw pod wpływem alkoholu i pędzenie przez funkcjonariuszy bimbru.
Piętnasty rozdział poświęcony jest kulturze PRL. Upolitycznieniu kultury, socrealizmowi, powszechnej kolaboracji artystów, pewnej liberalizacji po 1956 roku.
W szesnastym rozdziale opisana została gospodarka morska, zniszczenie przez Armie Czerwoną Pomorza (Armia Czerwona na potrzeby sowieckiej kroniki filmowej powtórzyła atak na Gdańsk i Kołobrzeg, z zajętych terenów ukradła wszystko, co można było przewieźć do ZSRS). Problemem był brak fachowców (usuwano i nie dopuszczano do pracy niekomunistów) i pasożytnictwo ZSRS na gospodarce PRL.
Ostatni rozdział poświęcony jest intrygom i walkom frakcyjnym wewnątrz PZPR (w interesie frakcji internacjonalistycznej Jan Nowak-Jeziorański wykorzystał RWE do zwalczania frakcji odwołującej się do Polaków).
Jan Bodakowski
Polska