Koncert w ogrodzie
Wiosna, lato, wczesna jesień, dopóki w ogrodzie są kwiaty, pianista i nauczyciel gry na fortepianie Janusz Bosak organizuje w swoim domu i jednocześnie w ogrodzie przy domu koncerty kameralne.
Janusz Bosak stworzył piękny, pełen kwiatów ogród, a ponadto przystosował swój dom w taki sposób że nadaje się on idealnie do kameralnych koncertów. Ponadto dom jest położony w spokojnej części Mississaugi. Na początku lipca Janusz Bosak zaprosił na koncert do swojego domu znakomitych rosyjsko-języcznych pianistów – Viktorię Kogan i Valentina Bogołubova.
Oboje muzycy to doświadczeni pianiści, wielokrotnie nagradzani. Można powiedzieć że zjeździli cały świat. Grają utwory wielu kompozytorów.
Dr Viktoria Korchinskaya-Kogan jest wnuczką bardzo znanego skrzypka Leonida Kogana i skrzypaczki Elizavety Gilels, siostry słynnego pianisty Emila Gilels. Viktoria po doktoracie pracowała jako profesor w Moskwie, a potem w Seulu w Korei Południowej. Od roku 2017 mieszka w Toronto. Jest jurorem CMC (Canadian Music Competition). Mama Viktorii Kogan, Nina Kogan jest profesorem muzyki w Moskwie.
Koncerty dla małej grupy osób mają swoją specyfikę. Słuchacze są bliżej wykonawcy i wykonawca jest bliżej słuchacza. Każdy koncert dla artysty to jest praca która stara się wykonać na więcej niż na 100%. Stara się stworzyć coś niepowtarzalnego. Czyli i tu tworzy się specjalna więź między słuchaczem, a artystą, bo przy mniejszej grupie ludzi wytwarza się pewien sentyment. On, ona, gra dla mnie. I na odwrót on, ona, mnie słucha.
Viktoria Kogan zagrała Etiudy Symfoniczne Roberta Schumanna oraz wariacje Liszta na temacie opery Tristan i Isolda Ryszarda Wagnera. Gra Viktorii Kogan była bezbłędna i miała unikalny bardzo dynamiczny styl.
Valentin Bogołubow gra na fortepianie, uczy muzyki i również jest z wykształcenia dyrygentem. Był miedzy innymi dyrygentem opery Teatru Wielkiego w Moskwie. Większość swego życia spędził w Rydze stolicy Łotwy. Jest mistrzem muzyki. Przemiły i bardzo delikatny człowiek.
Zagrał Nokturn Es dur op. 9 nr. 2 Fryderyka Chopina oraz Andante Spianato i Wielki Polonez Es dur Fryderyka Chopina. Gra Valentina Bogołubowa jest bardza ciekawa. Gra bardzo delikatnie, niemalże muska klawisze palcami. Wydaje się, że fortepian wydaje sam dźwięki. Tony wydawane przez fortepian są bardzo delikatne. Tak jakby grającego nie było. Ale on jest. Za fortepianem siedzi Valentin Bogołubov.
Myślę że Valentin przy swoim własnym stylu grania mógłby być bardziej znany, ale właśnie jego styl jest bardzo, bardzo indywidualny, swoisty i świetnie nadający się do koncertów dla małej grupy osób, koncertów kameralnych.
O czym myślę kiedy słucham wykształconych w dawnym Związku Radzieckim artystów? Są bardzo dobrzy technicznie. Może nawet gdyby potraktować ich jako grupę to należałoby traktować ich jako jakość dla siebie. Tak się jakoś dzieje, że w krajach, gdzie nie ma wolności, a gdzie jednocześnie jest wielowiekowa podbudowa kulturowa, to sama natura znajduje sobie jakieś ujście żeby pokazać że miłość, uczucie istnieje. W ten sposób w kulturze rosyjskiej uczuciowość znalazła sobie miejsce na uzewnętrznienie się w muzyce klasycznej. Na tym koncercie Valentin Bogołubov zagrał utwory Chopina. To był ciekawy wybór, a jednocześnie i wybór podyktowany tematem koncertu, którego myślą było uhonorowanie setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości.
Dla nas, Polaków, Chopin jest kompozytorem wybitnie patriotycznym. To pośrednio dzięki Chopinowi zanikający bo zruszcząjący się i zniemczający się naród polski odzyskał wiarę w siebie. I nasi polscy pianiści, grają Chopina twardo, twardo wybijając dźwięki, trochę tak po wojskowemu.
Valentin Bogołubov zagrał Chopina inaczej. To było zaskakujące usłyszeć Chopina tak właśnie zagranego. Być może Rosjanie po doświadczeniach rewolucji, po doświadczeniu budowy komunizmu, po czystkach i mordach zorganizowanych przez Stalina, tak właśnie postrzegają teraz historię, że nie trzeba robić pewnych rzeczy żeby zmienić świat, nie trzeba robić powstań, rewolucji, wojen. Zmiany w historii mogą dziać się cicho, bez przytupu i wybijania mocno dźwięków. I to był pod tym względem ciekawy koncert, ciekawe doświadczenie, wydarzenie muzyczne, zorganizowane przez Janusz Bosaka, za co trzeba mu podziękować.
A już 12 sierpnia następne wydarzenie muzyczne w domu Janusza Bosaka pt: “Spanish Guitar Magic”. I znowu możliwość zobaczenia jak ludzie, muzycy z innych krajów, kultur, postrzegają świat.
Żeby zobaczyć jaki będzie następny koncert zaglądajmy na stronę: http://januszbosak.artspolonia.com
Jesteś prawnikiem? Mówisz po polsku? Znasz polskie środowisko? Kancelaria Malicki Sanchez ma propozycję…
Prawo podobnie jak opieka lekarska wymaga zaufania. Dlatego tak ważna jest renoma kancelarii adwokackiej. Kancelaria Adwokacka Malicki Sanchez to jedna z najstarszych w Ontario, a już na pewno w naszym polonijnym środowisku.
Marek Malicki, czyli drugie pokolenie tej firmy (dawniej Malicki and Malicki) to również znany działacz polonijny, były przewodniczący Polonii Świata jeszcze w czasach gdy w Polsce panował system komunistyczny,
Obecnie Kancelaria Malicki Sanchez, prowadzona jest przez niego wraz z synem Gibrianem. a zarządzana przez panią Elvirę Sanchez de Malicki. Kancelaria poszukuje polskim środowisku prawnika ,który chciałby związać swoją karierę z firmą tak bogatą w doświadczenie i posiadającą wierną klientelę.
Stąd też nasza wizyta i rozmowa z ojcem i synem: Markiem Malickim i Gibrianem Malicki-Sanchez...
- Obsługujecie Państwo pod względem prawnym między innymi społeczność polską i hiszpańskojęzyczną...
- Mamy swoich wiernych, wieloletnich klientów w polskim środowisku, to zazwyczaj ludzie o wiele starsi, niż nasi klienci hiszpańskojęzyczni. Wielu naszych klientów to także wnuki wcześniejszych klientów i jest dla nas oczywiste, że nasi starsi klienci czują się bardziej komfortowo mówiąc po polsku; jest dla nas ważne, abyśmy mogli nadal służyć poradą prawną klientom, którzy nie znają języka, czy też bardziej komfortowo czują się w języku polskim.
Obecnie, oprócz mnie mamy również panią która prawniczka który mówi po polsku obecnie Zatrudniamy naszej kancelarii 5 prawników i nasza pani prawniczka zajmuje się głównie prawem małżeńskim i rodzinnym, chcielibyśmy, aby to naszego zespołu dołączył prawnik mówiący po polsku.
Moja żona Elvira uważa, że powinniśmy mieć w zespole ludzi obu płci ponieważ niektórzy nasi klienci wolą mieć do czynienia właśnie albo z kobietą, albo z mężczyzną. To nie powinno mieć żadnego znaczenia, ale ludzie są jacy są i z pewnością w sprawach rodzinnych są klienci płci żeńskiej, którzy wolą mieć prawnika kobietę.
Jeśli chodzi o nasze usługi po hiszpańsku, to mamy zarówno prawnika jak i prawniczkę, hiszpański mojego syna Gibriana też jest na tyle dobry, aby doradzać naszym klientom. Zależy nam natomiast na utrzymaniu ciągłości usług dla naszych klientów polskojęzycznych których wielu jest z nami od bardzo, bardzo wielu lat.
W dzisiejszych czasach wiele ludzi starszych ma problemy ma kwestie związane z planowaniem zarządzeniem majątkiem. Polacy dzisiaj mają majętność, oczywiście możemy ich obsługiwać, jeśli chodzi o sprawy biznesowe i spadkowe, ale również zarządzaniem majątkiem. Tutaj wiele spraw jest skomplikowanych zwłaszcza grupie osób mających za sobą wiele małżeństw czy też żyjących w związkach nieformalnych.
Tak więc zajmujemy się bardzo wiele prawem matrymonialnym.
Jak to już tłumaczyłem podczas naszej poprzedniej rozmowy, prawo rodzinne jest trudne i jest to proces kosztowny. I jeśli adwokat radzi sobie z prawem rodzinnym to znaczy że z każdym innym również sobie poradzi. W prawie rodzinnym jest bardzo wiele spraw dotyczących emocji, spraw bardzo trudnych, jak opieka nad dziećmi, kwestie alimentacji, zapewnienia wsparcia; ludzie chcą to zmieniać tak, aby odpowiadały nowym okolicznościom. Na tym polu Gibrian jest bardzo dobry. Radzi sobie doskonale właśnie od tej strony ludzkiej, bo trzeba bardzo dobrze znać prawo, ale przede wszystkim należy pomagać klientowi, naprowadzać klienta, tak aby mu przekazać to, co dla niego byłoby najlepszym rozwiązaniem. Oczywiście, nie można się ograniczać tylko do jednej dziedziny prawa; wszystkie te dziedziny są ze sobą powiązane - real estate, prawo rodzinne...
- Czy taki kandydat ma mieć doświadczenie?
Doświadczenie byłoby pomocne, chcemy kogoś, kto nie tylko zna zasady prawa, ale też wie, jak odnoszą się do rzeczywistej sytuacji w życiu. Bo przecież w ostatecznym rozrachunku prawnik to człowiek, który rozwiązuje problem. Gdy ktoś do nas przychodzi, mówi że ma problem, a nie że chodzi mu o prawo matrymonialne czy majątkowe. Podobnie, jak pacjent, gdy przychodzi do lekarza i mówi co go boli, a nie jakie leczenie chciałby otrzymać.
My doradzamy, mówimy, „zrób to”, „tego nie rób”, to są twoje możliwości, my wybralibyśmy tę, ale do ciebie należy wybór. Gibrian, który pracuje od kilku lat, widzi już jak odnieść się do porady, jaką udzielił rok temu, czy dwa lata temu. To jest właśnie doświadczenie.
Oczywiście, nikt nie wygrywa wszystkich spraw, ale mając taką wiedzę można wiarygodnie doradzać klientom, czasem nawet doradzać, aby nie iść do sądu, bo sąd zazwyczaj to jest ostateczność.
A więc szukamy kogoś, kto dobrze rozumie prawo, ma doświadczenie w polskim środowisku, kto chciałby tutaj pracować z grupą prawników, którzy wzajemnie się wspierają, pomagają sobie. Kogoś, kto rozumie problemy naszej polskiej społeczności rozumie tę społeczność, kto rozumie, jak, i z czego się składa polska społeczności; gdzie Polacy chodzą do kościoła, jakie problemy mają w stosunkach z Polską.
Często mamy również sprawy związane z Polską, gdzie jest inny system prawny. Tak ludzie pochodzenia hiszpańskiego, jak i polskiego mają doświadczenie z systemem prawa cywilnego, francuskiego ukształtowanego przez Kodeks Napoleoński, zupełnie odmiennym od prawa, które jest tutaj. Ktoś przychodzi do nas i mówi, że chce sporządzić testament i rozporządzić własnością w Polsce, tłumaczymy, że nie można tego tak zrobić dlatego że prawo polskie dokładnie określa co się dzieje z nieruchomościami, jak są dziedziczone.
Podobnie nie można dysponować własnością w Ekwadorze ponieważ prawo dokładnie stanowi tam, jak to się dzieje. Podobnie gdy ktoś ma spadek w Kanadzie, musi liczyć się z tym że może być opodatkowany w Polsce.
Trzeba znać ten kontekst polskiej społeczności. Czasem znajomość języka to nie wszystko; wolelibyśmy też kogoś, kto angażował się w sprawy Polonii.
Podobnie jak w przypadku Millenium Fund któremu przewodniczę, zawsze pytamy się studentów, którzy składają podania o stypendia, co robiłeś dla tej społeczności. Angażowanie się w sprawy parafii czy też harcerstwa bardzo pomaga.
Tak więc mamy tutaj propozycję pracy, dobrej kariery, bo ludzie którzy tutaj przychodzą po poradę muszę wiedzieć że mogą komfortowo czuć się z kimś kto ich rozumie i mówi po polsku.
- A jakie są dzisiaj problemy prawa, jakie kierunki?
Gibrian Malicki Sanchez: Przede wszystkim problemem jest kwestia dostępności usług prawnych; wiele ludzi samemu reprezentuje się w sądach, bo nie stać ich na prawnika, a to znacząco wpływa na ferowanie wyroków.
Druga rzecz to „googlowanie” porad prawnych. W internecie znajdziemy wiele odpowiedzi i podpowiedzi, wiele dokumentów można wypełnić czy złożyć on-line, jednak to nie zastąpi doświadczenia i profesjonalnej porady prawnej.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Cześć i chwała Bohaterom - obchody rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego
Z roku na rok ubywa świadków tamtych wydarzeń.
W tym roku nie było już m.in. pani Marii Nowickiej wciąż jednak przed pomnik przychodzi pan Andrzej Łysakowski, który jako trzynastoletni chłopiec brał udział w walkach w Warszawie, gdzie pilnował niemieckich jeńców wziętych do niewoli po zdobyciu PASTY a następnie był więziony w obozie jenieckim.
W tym roku nie było prezesa KPK oddział Toronto pana Juliusza Kirejczyka, który przebywa na urlopie, nie było również innych przedstawicieli władz kongresowych, były natomiast Panie z Koła Pań Nadzieja, była grupa ze Związku Narodowego Polskiego. Przybyli też Sybiracy, w tym pan Stanisław Lasek z żoną.
Prezes Towarzystwa Warszawskiego, które organizuje obchody, Marian Kowalski jak zwykle nakreślił tło historyczne Powstania, a następnie uczciliśmy 74 sekundami ciszy wszystkich poległych i pomordowanych, także ofiary cywilne działań wojennych.
Głos, jak co roku zabrał uczestnik Powstania pan Andrzej Łysakowski, który wspominał jak trafił AK, o tym, że miał tyle szczęścia, że nie zginął, tylko został ranny, a następnie jak pracował niewolniczo w Niemczech.
O mordach ludności cywilnej mówiła z kolei Teresa Arabczyk, która tę tragedię oglądała oczami ośmioletniego dziecka. Przestrzegała, by takie zbrodnie nigdy więcej już się nie wydarzyły.
Trudno oprzeć się wrażeniu że obchody wybuchu powstania które Towarzystwo Warszawskie organizuje dokładnie wtedy kiedy przypada rocznica, w czasie „polskiej” Godzina „W” z roku na rok cieszą się gromadzą coraz mniej, coraz starszych ludzi. A szkoda, bo Powstanie Warszawskie powinno być obowiązkową lekcje dla młodego pokolenia Polaków.
Podobnie jak w latach poprzednich tak i tym razem nie było przedstawicieli władz polskich. Konsul Generalny Krzysztof Grzelczyk odwiedził kilka dni wcześniej uczestników powstania w domu opieki Wawel Villa.
Krzysztof Grzelczyk, podziękował mieszkającym w Domu Seniora Wawel Villa Powstańcom i weteranom za ich heroiczną postawę i służbę Rzeczypospolitej - czytamy na stronach konsulatu - Listy z podziękowaniami, przekazał uczestnikom Powstania Warszawskiego: Pani Marii Nowickiej (nasza Czytelniczka - red), Pani Mirze Dzieduszyckiej (nieobecna), Panu Stanisławowi Sadowskiemu, a także weteranom Pani Helenie Choroszy oraz Panu Janowi Gregalisowi (nasz prenumerator - red.).
Obchody rocznicy odbyły się również w Ottawie Główna uroczystość odbyła się 1 sierpnia 2018 r. o godzinie 11:00 czasu ottawskiego (17:00 w Warszawie) w Confederation Park w Ottawie, pod tablicą poświęconą kanadyjskim lotnikom, którzy zginęli niosąc pomoc walczącej Warszawie.
http://www.goniec24.com/fotogalerie/itemlist/tag/Polonia%20w%20Kanadzie?start=60#sigProIdfdd903980b
Quinte Polonia cz.2
W Belleville nad zatoką Quinte prężnie działa Polonia, zasilana w ostatnich latach coraz większą liczbą „spadochroniarzy” z terenu torontońskiej aglomeracji, którzy tam właśnie spędzają emeryturę. Urokliwe okolice, woda i bliskość wielkich miast w połączeniu z zaciszną okolicą czynią z Quinte wymarzony teren na relaks. Dziś cz.2 naszego reportażu
– Co tutaj się robi?
Jacek Radziwinowski: Jest jedna samochodowa firma, Magna International, która się dość szybko rozwijała. Poza tym był sławny Nortel, ale w większości to są takie mniejsze biznesy.
– Dobrze się mieszka?
– Bardzo dobrze. Ludzie przyjeżdżają, żeby na emeryturze tutaj spędzać czas, jak na wczasach.
– Jak się tutaj zaczęła Polonia?
Brygida Kasprzak: Jestem Polką, ale nie rodzoną tutaj. Mówię po polsku... Dwaj Grecy, dwaj bracia, Peter i George Gores, stwierdzili, że jest nas dużo takich obcokrajowców tutaj, to trzeba pokazać „Anglikom”, co u nas jest. Tak się zaczęło.
Polacy w klubie mieli jedzenie tańce, wszystko było.
Grecy to samo robili, ale u siebie, a ci, co nie mieli swego klubu, to robili to w szkołach. Może było tak ze 12 nacji. Później stwierdzili, że byłoby dobrze, gdybyśmy wszyscy razem to zrobili i tak się zaczęło tutaj. Był Grek, który był merem i wtedy zaczął się Belleville Waterfront and Ethnic Festival. W tym roku jest 40. raz.
– Pani się tutaj urodziła, gdzie się Pani języka nauczyła?
– Ja się nawet tutaj nie urodziłam, urodziłam się w Niemczech po wojnie. Moi rodzice są Polakami. W domu się nauczyłam po polsku. Mieszkaliśmy w Quebecu, tak że i po francusku mówię.
– A dlaczego się Państwo tutaj przeprowadzili?
– Mój mąż był wojskowym, tu niedaleko, w Trenton, jest baza. Przyjechaliśmy tu w 80 roku i zostaliśmy.
– Spodobało się tu Państwu?
– Bardzo, bardzo ładna okolica. Wszędzie blisko, bo między Kingston i Oshawą, troszeczkę dalej jest Montreal, jest Toronto. Są narty, jest woda, Provincial Park Sandbanks, jest wszystko.
– Pan z żoną tu przyjechał?
Tadeusz Kasprzak: Przyjechałem do Kanady, jak miałem 4 latka, do Hamilton, a Brygidka miała tylko 2 miesiące. Byłem lotnikiem w wojsku, w Bagotville w Quebecu, tam się poznaliśmy. Jesteśmy małżeństwem już 47 lat.
– Jakimi samolotami Pan latał?
– Wszystkimi, dużymi transportowymi, a potem fighters. 40 lat latałem. W wojsku byłem 23 lata, a później latałem dla Worldways, Transatu. Latałem i DC8 B707, Lockheed 1011, Airbus 310.
– Który z tych samolotów najmilej Pan wspomina?
– Ten wojskowy jet, T-33. Zrobili go, gdy zaczęła się wojna w Korei, ale tak fajnie było latać, taki solidny, lubiłem go, uczyłem się na nim też. Dobre życie to było. Wojsko dla mnie było bardzo dobre. Mój ojciec był w kawalerii w Polsce...
– Mówi Pan świetnie po polsku, rodzice to Polacy?
– Nauczyłem się w domu, mówiliśmy po polsku. Ojciec był w niewoli, później pracował w Niemczech na farmie, przy koniach, lubił to, bo był w kawalerii. Po wojnie był bałagan w Europie, ludzie uciekali, bo bali się, że ze Stalinem będzie problem. Rodzice szukali dobrego kraju, składali aplikacje, a wtedy Kanada potrzebowała robotników, to miał gwarantowaną pracę na dwa lata, już był badany na wszystko. Przyjechał, a po sześciu miesiącach moja mama, brat i ja. Pracował w Hamilton na budowie, potem w Stelco.
– Słyszał Pan o Avro Arrow?
– Słyszałem, bo Jan Żurakowski latał, ale naprawdę ten samolot był za drogi i oni chcieli, żeby Amerykanie go kupili, a Amerykanie nie chcieli, bo koszty były za wysokie. To kupili amerykański samolot, na którym potem latałem – Voodoo. Dobry samolot.
– Kiedy Pan do Polski pierwszy raz pojechał?
– Niedawno, to może 12 czy 15 lat temu, po wojsku, bo jak byłem w wojsku, to była zimna wojna. Miałem top secret clearance, to lepiej było trzymać wszystko po cichu.
Pojechałem do miejsca zamieszkania ojca, koło Torunia, szukałem rodziny, ale nie ma nic. Znalazłem dokumenty, akty urodzenia. Brygida ma paru kuzynów w Oświęcimiu, Słupsku.
– A dzieci po polsku mówią, czy już nie?
– Rozumieją.
Brygida Kasprzak: Oboje rozumieją, ale tylko córka mówi, syn nie.
– Ale sentyment do Polski jeszcze mają?
Tadeusz Kasprzak: O tak. Polska to dobra kultura, dobry kraj, dobrzy ludzie. My mamy tutaj bardzo dobry klub. I właśnie rozmawiałem z pewną panią, że dużo klubów traci członków, a my zyskujemy. Przyjeżdżają tu z Toronto, jest pięć czy sześć nowych osób, są tu dopiero pierwszy rok.
– Od kiedy tu jesteś?
Piotr Biliński: Dziesięć lat.
– A w klubie?
– Klub istnieje już 40 lat, będziemy mieli w tym roku rocznicę.
– Mieszkasz tu dziesięć lat?
– Tak. Mieszkałem w Richmond Hill, później w Pickering, a przedtem jeszcze w Montrealu.
– Dlaczego tu przyjechałeś, za pracą?
– Kompania cię przerzuca, idziesz z promocją.
– Gdzie pracowałeś?
– W rafineriach w Montrealu, potem przyszła taka pora, że rafinerie zamykali, bo było za dużo benzyny w Kanadzie. Zmieniłem pracę na szpitale, pracowałem jako inżynier mechaniczny, ale szpitale mi wyszły bokiem, bo rząd zaczął za dużo się włączać w codzienne operacje szpitala, a potem wróciłem do prywatnego sektora, gdzie budowałem elektrokotłownie. Ostatnio na stanowisku jako dyrektor operacji. Zostałem „na pensji”, a to miejsce już było znalezione dla mnie.
– W jaki sposób?
– Często jeździłem między Toronto i Montrealem i czasami, żeby zjechać z autostrady 401, to się jechało boczną drogą i natrafiłem na tę miejscowość, na Prince Edward County. Bardzo nam się podobało i jak tylko poszliśmy „na pensję”, to się tu przeprowadziliśmy.
– Tak się z Polakami zgadało?
– Nie, to przez przypadek. Miałem kolegę, który ma sklep w Oshawie, i on mi mówił, Piotr, ty się przeprowadź do Prince Edward County, tam są Polacy. Szukaliśmy chyba z miesiąc, na koniec pojechałem do niego i córka dała mi nazwisko prezydenta i telefon, skontaktowałem się i od tamtej pory jestem członkiem.
– Teraz jesteś wiceprezesem?
– Tak, jestem wiceprezesem, jeszcze jeden rok pociągnę, potem wyprowadzę się do Południowej Ameryki (śmiech).
– Co robicie z tymi pieniędzmi, które się zarabia?
– Wszystko idzie na utrzymanie naszego klubu. Mamy swój budynek, mamy swoją ziemię, trzeba opłacić podatki, ogrzewanie, utrzymanie trawy, zimą odśnieżanie i kilka zabaw dla naszych członków, którym się należy, bo pracują dosyć ciężko. To jest taki socjalny klub.
– Czyli polskość buduje, Polacy lubią coś razem robić?
– Naturalnie, nie ma dwóch zdań. Ale tak jak powiedziałeś przedtem, czym więcej, tym gorzej. W Kingston jest dużo więcej Polaków, ale nie mają swojego klubu, bo za dużo awantur tam się dzieje, nie mogą się zgodzić.
– O tę zgodę chodzi, bo jak jesteśmy razem, to dużo możemy zrobić.
– Właściwie to jest taka duża nasza rodzina, wszyscy się znamy, wszyscy sobie pomagamy, jak ktoś czegoś potrzebuje, to zawsze kilka osób zjawi się do pomocy.
– Tak było dawniej.
– Naturalnie, tak było dawniej.
– Od jak dawna Pan tu jest?
Marek: Od półtora roku.
– Dlaczego Pan tu akurat przyjechał?
– Poszedłem na emeryturę, kupiłem dom tutaj.
– A gdzie Pan mieszkał?
– W Toronto, Scarborough.
– I tak po prostu wzięło Pana, żeby przyjechać tutaj?
– Tak, córka wyszła za mąż za chłopaka, który tu się wychował, córki teściowie tu są.
– Przyjemnie się mieszka?
– Fajnie, spokojnie.
– Bardziej swojsko?
– Czy ja wiem, jakby troszeczkę na zwolnionych obrotach życie tutaj płynie.
– A co Pan robił?
– Byłem tool and die maker, robiliśmy części do samochodów, Forda, Chryslera, Hondy itd.
Notował Andrzej Kumor
W setną rocznicę odzyskania niepodległości Niagara w polskich kolorach
Przy okazji nasuwa się kilka refleksji. Otóż do Buffalo mamy trochę ponad godzinę drogi z Mississaugi czy Toronto, jednak kontakty między naszymi Poloniami nie są aż takie częste.
Przy okazji więc chciałbym zaprosić wszystkich Polaków z okolic Zachodniego Nowego Jorku, aby przyjechali do nas, choćby na festiwal, we wrześniu na ulicy Roncesvalles w Toronto, Festiwal Polski. Polacy ponad granicami – to powinno być nasze hasło...
Andrzej Kumor: Pan jest z Toronto?
– Z Vaughan.
– A czemu Pan przyjechał dzisiaj, z rodziną?
– Z rodziną, żona działa w organizacji Polek.
– Wie Pan, że dzisiaj będzie podświetlanie wodospadów?
– Dlatego właśnie przyjechaliśmy.
– A Pani?
– Przyjechałam dlatego, żeby się pokazać, że jesteśmy Polakami.
– Panie mówią po polsku?
– Tak.
– Specjalnie Panie tutaj przyjechały?
– Tak.
– A skąd?
– Z Detroit.
– A dlaczego?
– Bo jesteśmy patriotkami i mimo że mieszkamy w Stanach, dalej czujemy się Polkami.
– Od jak dawna mieszka Pani w Stanach?
– 23 lata.
– I dalej się czuje Pani dumną Polką?
– Oczywiście, sto procent, oczywiście, że tak.
– To niech żyje Polska.
– Niech żyje Polska!
– Proszę się jeszcze nam przedstawić.
– Marzena Nadolna z Polski z Mazur, z Pisza, a tutaj z Westland.
– A Pani?
– Beata.
– Jak dawno Pani jest w Stanach Zjednoczonych?
– 29 lat. Z Polski z Sandomierza.
– A Pani?
– Magda z Warszawy, jestem w Stanach już 22 lata.
– Czyli Panie w Stanach, że tak powiem, z tego samego rozdania emigracji?
– Tak.
– Jak się żyje w Stanach?
Marzena Nadolna: Bardzo dobrze. Oczywiście tęsknimy za krajem i jeździmy.
– Czy czasem nie chodzi z tyłu głowy pomysł, żeby wrócić?
– Cały czas. To nie znaczy, że już mieszkamy tak długo, że nie powracamy. Dalej tęsknimy, dalej jemy polskie jedzenie, obracamy się wśród Polonii, utrzymujemy polskie tradycje, więc Polska jest dla nas bardzo blisko.
– Bardzo dziękuję.
– Dzień dobry, Andrzej Kumor, Goniec, z Mississaugi. Chciałem Pana zapytać, dlaczego Pan tutaj przyjechał dzisiaj?
Maciej: Przyjechałem na Polski Dzień, festiwal, tutaj w Buffalo.
– Przekracza Pan granicę?
– Nie, tylko oglądam z tej strony kanadyjskiej, chcę zobaczyć światła i efekty.
– Nie sądzi Pan, że powinniśmy częściej bywać u siebie, to znaczy Polonia amerykańska u nas, a my u nich, w końcu to nie jest tak daleko?
– Myślę, że powinniśmy się spotykać częściej, i byłoby bardzo fajnie, żeby nie zaginęła ta kultura.
– Syn też po polsku rozmawia?
– Tak. Urodził się w Kanadzie.
– Chodzisz do polskiej szkoły?
– Nie, ale mówię po polsku.
– Możesz się przedstawić?
– Moje imię jest Marko i dzisiaj jest bardzo fajnie.
– Państwo są z Kanady czy ze Stanów Zjednoczonych?
Irena i Krzysztof: Z Hamilton.
– Specjalnie tutaj Państwo przyjechali zobaczyć efekty?
– Tak, na iluminację.
– A będą Państwo również na paradzie jutro?
– Ona jest w Buffalo?
– Tak.
– Prawdopodobnie pojedziemy. Pani Anders ma tam być też, tak?
– Tak.
– To chyba będziemy.
– Czy nie powinno być więcej takich imprez wspólnie, razem?
– Myślę, że tak. Fajnie tu jest. Nawet w Polsce w radiu o tym mówili, z siostrą dzisiaj o tym rozmawiałem. Zawsze jest Polska, w sercu i przy sercu.
Harcerska Akcja Letnia 2018 - Rozmowy na Kaszubach…
Grupa Harcerek:
Elwira Chmielewska: My w tym roku nie jesteśmy z Akcją Letnią w tym roku. Przyjechałyśmy tylko na weekend.
– Rozumiem, ale jesteście harcerkami?
– Tak.
– Czyli że mimo iż nie jesteście w Akcji Letniej, to przyjeżdżacie na Kaszuby?
– Tak, ciągnie tu.
– Dlaczego?
– Bo to jest nasz dom. Tutaj chodziliśmy całe życie na Akcje i teraz, chociaż nie możemy iść, podczas tych dwóch tygodni przyjeżdżamy, kiedy się da.
– A ile razy przyjeżdżałaś tutaj?
– Byłam na 10 Akcjach Letnich, to jest mój pierwszy raz od piątej klasy, nie być na obozie.
– Dlaczego, praca?
– Tak, „adulting”.
***
Grupa rodziców
– Co takiego tu jest, na Akcji Letniej na Kaszubach?
Janina Trela z Mississaugi: Atmosfera, znajomi, wspólne ogniska, powietrze. Jak harcerze w niedzielę będą maszerować, ustawiać się tutaj, na Kopernik Road, z werblami, jak człowiek tak stoi, to aż ciarki przechodzą. Tak więc to trzeba lubić i trzeba, jak ja to mówię, wsiąknąć w to.
– Prawdziwa polska dusza jest tutaj?
– Tak. Czasami mówią, że „wy tu jesteście bardziej Polakami niż w Polsce Polacy”, tzn. jeżeli chodzi o rozwój harcerstwa, że tu jest bardzo rozwinięte. Jestem w Kole Przyjaciół Harcerstwa przy Szczepie „Podhale” i „Rzeka”. Mamy dwa szczepy, męski „Podhale”, który ma obóz naprzeciwko, i „Rzeka”, która niestety nie ma swojej stanicy.
Paweł Midura: My mamy chłopców w „Bałtyku”, jesteśmy Mississaugi.
– Który raz chłopcy są tutaj?
– Drugi raz dopiero.
– Podobało im się?
– Tak, niestety czasem trzeba rodzicielskiego przymusu, autorytetu, żeby dziecko zaczęło to lubić.
– Bo potem doceni?
– Tak. To, co się tutaj dzieje, w jaki sposób to się dzieje – tutaj mają rozplanowane wszystko co do minuty. Syn powiedział, że trzech minut w ciągu dnia nie ma dla siebie.
Maria Kowalewska: Ale przede wszystkim też, myślę, nawiązują nowe przyjaźnie, i to w takim polskim duchu. I my, rodzice, też przyjeżdżamy, poznajemy się. Oni potem wrócą, oni są zmęczeni, są brudni, narzekają, ale potem cały rok te obozy wspominają.
Mam dzieci w tych szczepach co koleżanka Jasia, która jest przewodniczącą naszego Koła Przyjaciół Harcerstwa „Podhale” i „Rzeka”. U mnie akurat w tym roku dzieci nie są na obozie, przyjechały w odwiedziny z tego względu, że chcą być na ognisku i jutrzejszej mszy, bo już córka pracuje, więc nie mogła.
Przez to oni lepiej przyswajają wiedzę o Polsce, historię, bo nie siedzą w szkole – co też jest dobre – oni tutaj coś robią, mają swoje biegi, przez to poznają, co jest cennego w naszej kulturze, a przede wszystkim to, że my jesteśmy Polakami w Kanadzie, na tej obcej ziemi. Myślę, że trzeba dzieciom, młodzieży od małego wpajać, bądźmy Kanadyjczykami, ale nie zapominajmy o naszej polskości – to jest ważne – o naszych korzeniach, niezależnie czy mamy rodzinę w Polsce, czy nie mamy. Jest bardzo ważne, żeby nasze dzieci wiedziały, skąd pochodzą ich rodziny, skąd są.
Janina Trela: Ale nigdy nie wiadomo, świat się tak zmienia, że kto wie, czy te dzieci nie zechcą pojechać do Polski z powrotem. I wtedy dziecko takie zdecyduje, o, mama, ty jesteś z Polski, tata z Polski, a ja co? Po polsku nie umiem mówić i teraz chciałbym pojechać do Polski. Takie dziecko jest zagubione. A tak, zawsze ma jakąś szansę, że może być i ma język opanowany.
***
– Które to Kaszuby dla Ojca?
Ojciec Paweł Pilarczyk OMI: Dla mnie pierwsze.
– Jak się tu Ojciec czuje?
– Rewelacyjnie. Jak w Polsce, na Mazurach. Czysta woda. Poznaję więc Kaszuby i harcerstwo, obozowanie.
– Który to rok Ojca tutaj?
– Pierwszy rok w Kanadzie minął, a tutaj jestem pierwszy raz, chciałem to zobaczyć. Mam kilka dni urlopu, więc korzystam.
– Szczerze, jakie wrażenia z Kanady?
– Przepiękne. Jeżeli chodzi o Polaków, to polskość jest tak podtrzymywana tutaj, harcerstwo tego dowodzi najlepiej, o tym świadczy, tradycja i język są podtrzymywane. Mamy setną rocznicę niepodległości, jestem na obozach, patrzę, mają hasła związane z historią Polski, czy to z Powstaniem Warszawskim, Batalion „Zośka”, różne nazwy. Tak więc to jest budujące, że na obozach poznają też historię Polski, i najnowszą historię, swoich rówieśników harcerzy, którzy oddawali życie. Oby tak dalej.
– Nie sądzi Ojciec, że powinno być więcej wiadomości o nas w Polsce, bo my o Polsce dużo wiemy, natomiast ludzie mieszkający w Polsce nie wiedzą o skupiskach polonijnych, o szkolnictwie polonijnym i właśnie o takich zdarzeniach jak w harcerstwie polonijnym, które jest silne w Kanadzie, ale i w Stanach Zjednoczonych czy Australii?
– Troszeczkę się z tym zgadzam. Wydaje mi się, że Polak w Polsce nie za bardzo docenia to, co ma obok siebie, to tym bardziej jak ma dostrzegać to, co jest gdzieś za granicami. Dlatego tutaj, za granicą, my, Polacy, dziś bardziej cenimy sobie te wartości.
***
Ania Psuty, harcerka: W Wilnie, my jako Polski Instytut Dziedzictwa i Kultury kontynuujemy tradycję, którą rozpoczęła i kontynuowała pani Żurakowska. I my teraz jesteśmy kontynuatorami, mamy siedzibę przy polskiej parafii w Wilnie. Były już dwa przedstawienia, rozpoczynamy inną działalność...
– Inną, to znaczy jaką?
– W tej chwili zaczynamy rozwiązywać problemy, które tu występują...
– Mówi Pani o Kaszubach?
– Tak, o Kaszubach. Tak że my musimy troszeczkę wprowadzać edukację, poprzez wystawy... ponieważ jest sfałszowana historia Polski.
– Odkłamywać „herezję kaszubską”?
– Tak. Musimy dużo dyplomacji używać, żeby nie zrażać, i wchodzić w środowisko kaszubskie. Bardzo musimy to robić delikatnie, ponieważ stwierdzamy, że ci ludzie są niedoinformowani w takim sensie, że nie znają historii Polski. I skutecznie to robią z Polski – taka jest wspólnota „Jednota”.
– Ale to są takie same ruchy jak Autonomia Śląska itd., które chcą sfolkloryzować Polskę jako taką i sprowadzić ją do takiego zlepku regionów.
– Tak. I właśnie dużo takich twardogłowych Kaszubów, bardzo inteligentni ludzie, wydawałoby się, że znają historię Polski, ale niestety, musimy stawić czoła, dlatego też jesteśmy tu potrzebni, jako Polska.
– Co teraz Pani robi jako harcerka?
– Teraz jestem w zarządzie Stanicy „Karpaty” i remontujemy, przyjmujemy grupy, współpracujemy.
– I idziemy właśnie na kominek zuchowy.
***
Na kominku
– Ile dzieci jest w tym roku?
Basia Mahut, komendantka Akcji Letniej, hufcowa Hufca „Watra”: U nas, u harcerek i zuchów, jest 250, 75 zuchów, 120 harcerek plus cała kadra.
– A łącznie cała Akcja Letnia?
– Przeszło 500 osób na pewno, powiedzmy 650 w tym roku.
– Harcerstwo rośnie w siłę?
– Rośnie co roku. Wracają do nas.
– Dlaczego?
– Harcerstwo motywuje naszą młodzież, żeby była w przyszłości liderami, i to rodzicom się bardzo podoba. To jest szkoła życia i rodzice bardzo by chcieli, żeby dzieci się tego nauczyły.
– Pani się urodziła w Kanadzie?
– Tak, w Toronto. Sama jechałam na kolonie zuchowe tutaj, na obozy harcerskie, wychowałam się w tym. I teraz mam córkę, która jest komendantką obozu w tym roku.
– Też mówi po polsku?
– Też mówi po polsku, bo musi prowadzić swój obóz. (...)
– Pod jakim hasłem jest obóz w tym roku?
– Nasz temat ogólny to jest stulecie odzyskania niepodległości Polski, a także stulecie Związku Harcerstwa Polskiego.
– Pod tym kątem były prowadzone zajęcia?
– Wszystkie zajęcia, biegi, gry, a jutro będzie msza w tej intencji. No i żeby poznawać swoją historię.
***
– To jest zuchowa kolonia?
Ania Psuty: Tak, tutaj jest kuchnia. Dostaliśmy z Ottawy od Stowarzyszenia Inżynierów tę mapę, jest super, przedwczoraj ją wręczyli dzieciom – dziedzictwo Polski, wszyscy się uczymy po tych postaciach historii Polski. Została przywieziona z Polski i podarowali ją państwo Gajewscy z SIP. Mieliśmy ją w Wilnie, ale mówię nie, niech się młodzież z niej uczy. Tu wisi piękny orzeł. A tu mamy majsterkowanie, realizują tu program.
– Czy zuchy śpią w namiotach?
– Nie, śpią w barakach. W każdym baraku jest 20 chłopców, a tu mają stołówkę, a tam stoi szpitalik, jest pielęgniarka.
***
Ania Psuty: Tu jest kuchnia dla zuchów i najcięższa praca.
– To pani Ela gotuje?
Pani Ela: O, zmęczona jestem.
– No właśnie, ale zasługa jest.
Ania Psuty: Pani Elu, tu jest tak smaczne jedzonko; wszyscy dookoła mówią, że pani Ela tak dobrze gotuje.
Pani Ela: Poważnie? Bardzo się cieszę. Maluchy jedzą tak dużo, trzy razy dokładki biorą.
– Widzi Pani, nie ma lepszego podziękowania.
– Naprawdę, więcej od nas jedzą. Fajne dzieciaki, apetyty mają.
http://www.goniec24.com/fotogalerie/itemlist/tag/Polonia%20w%20Kanadzie?start=60#sigProIdd38eceb2ab
Notował ak
Quinte Polonia
W Belleville nad zatoką Quinte prężnie działa Polonia, zasilana w ostatnich latach coraz większą liczbą „spadochroniarzy” z terenu torontońskiej aglomeracji, którzy tam właśnie spędzają emeryturę. Urokliwe okolice, woda i bliskość wielkich miast w połączeniu z zaciszną okolicą czynią z Quinte wymarzony teren na relaks.
Na zaproszenie Polonia Quinte odwiedziliśmy w miniony piątek polski pawilon w czasie międzynarodowego festiwalu Belleville – Belleville Waterfront and Ethnic Festival. Oto pierwsza część relacji...
Andrzej Kumor: Ile osób działa w organizacji Quinte Polonia?
Janina Łuczycka: Nas jest tu pod namiotem bardzo dużo, a jeszcze oprócz tego, jak ktoś może, przychodzi, żeby w razie czego wymienić kogoś. Mamy tu patelnię do smażenia pierogów, wszystko na ogniu, a po nasze pierogi, których zrobiliśmy 12 tysięcy, ustawia się ogromna kolejka.
– Od jak dawna Pani tutaj mieszka?
– Mam cottage tutaj nad wodą już 12 lat, a mieszkam tu już dwa lata na stałe.
– Dlaczego się Pani przeniosła?
– Przeniosłam się tutaj z Mississaugi, bo tu jest piękna okolica. W ogóle nie jest rozpropagowana, ludzie o tym nie wiedzą, tu jest pięknie, jeziora, woda. I niedaleko, i cisza i spokój, dużo ptactwa.
Byłam taka zauroczona tym naszym klubem, dlatego że wszyscy bardzo chętnie pomagają, chętnie przychodzą. Mamy taką assembly line na robienie pierogów i wszyscy robią, mężczyźni, kobiety. Nawet panie, które mają prawie sto lat. Pani, która ma blisko sto lat, jeździ samochodem, zabiera jeszcze swoją koleżankę, która ma 96 lat, i obie przyjeżdżają na robienie pierogów.
– Ilu tutaj Polaków mieszka?
Henryk Tomaszewski: Z 50 – 80 Polaków w rejonie Belleville, Trenton, tak że jest nas tutaj sporo. Jesteśmy tutaj długo, mamy swój klub, tzn. budynek po starej szkole.
– Od jak dawna Pan mieszka w tej okolicy?
– Ja przyjechałem w 91 roku.
– I od razu się Pan tutaj osiedlił?
– Nie, przyjechałem do Kanady, do Winnipegu, byłem tam dwa dni, i ponieważ mieliśmy tu, w Belleville, znajomych, osiedliśmy tutaj.
– Czym się Pan zajmuje?
– Pracowałem w Saturnie od 95 do 2008 roku, teraz Saturna nie ma.
– A polskie sklepy tu też są?
– Nie, ta kiełbasa jest z Toronto. Tam jedziemy, tam zakupy przy okazji robimy, np. gdy się do Polski leci, kogoś odebrać trzeba albo gdy jakaś impreza jest. Tak. Toronto jest 180 km stąd, a do Montrealu 300 km, do Ottawy 250. Tam też dużo Polaków jest, niektórzy z Belleville przeprowadzili się do Ottawy. Teraz trochę Polaków z Toronto przeprowadza się do Belleville na emeryturę, ponieważ tutaj jest taniej niż w Toronto. Jak sprzedadzą dom itd., to nie tylko mają pieniądze, żeby kupić tu dom, ale później jeszcze im zostaje. Tu jest bardzo piękna okolica.
– A jaka jest pogoda?
– Tutaj latem jest duży „humid”, tak że człowiek nic nie robi, a poci się.
– Ale jezioro jest pod bokiem.
– To właśnie przez jezioro, tyle wody jest w powietrzu. Trzeba by było cały czas siedzieć w wodzie albo basen mieć.
– Co dzisiaj będzie?
– Pierogi, kiełbasy, sznycel i crepes, specjalne naleśniki.
Jacek Radziwinowski: Jeden z naszych były prezydentów był lotnikiem i jeździł do Francji dużo i tam się nauczył robić te crepes. Bardzo dobre są, polska kuchnia nie miała takiego szybkiego deseru, no to żeśmy przyjęli crepes z jabłkami.
– Jak długo mieszka Pan w tej okolicy?
– W 1989 przyjechałem do Kanady i trzy lata później przeniosłem się tutaj, dla pracy.
Dokończenie w kolejnym numerze
Polskie pieniądze dla Polonii - niektórzy dostają pokaźne kwoty
W miniony wtorek polski konsulat w Toronto zorganizował sesję informacyjną na temat środków finansowych dla organizacji polonijnych dostępnych z Warszawy.
Jak to zwykle bywa, rozdawanie pieniędzy wzbudziło olbrzymie zainteresowanie. Przybyło blisko sto osób; zebranych podzielono na dwie grupy, tak aby pomieścić ich w dostępnych salach.
Oprócz możliwych dotacji z Warszawy, zaproszona prelegentka, p. Szacon, uczyła pisania podań o dofinansowanie i granty dostępne w Kanadzie.
Jeśli chodzi o środki polskie, to już przyznano dotacje wielu tutejszym organizacjom i inicjatywom medialnym, co oczywiście wzbudziło nasze zainteresowanie... Jak poinformował konsul Szydło, w 2018 r. na tym terenie jest to kwota ponad 100 tys. dol. kanadyjskich.
Ogółem polskie dofinansowanie ma dwa filary; pierwszy to pieniądze rozdawane przez MSZ, a drugi przez Senat. O środkach MSZ decyduje konsulat, ale tutaj wysokość jest ograniczona do około 60.000 dol., z czego 20.000 musi być przeznaczone na oświatę.
Środki krajowe z Senatu są o wiele większe, jednak aby je uzyskać, trzeba pozyskać partnera krajowego, który otrzymuje je w Polsce i po potrąceniu 7 do 11 proc. (a czasem więcej) przekazuje je do Kanady. Z partnerami różnie bywa, co potwierdzają doświadczenia tych, którzy te środki już uzyskali, jak na przykład Związku Nauczycielstwa Polskiego, który dostał dotację drugi raz w tym roku, czy Polsko-Kanadyjskiej Izby Handlowej. Na uwagę, że pośrednictwo partnerów krajowych praktycznie niczemu nie służy, konsul Andrzej Szydło wyjaśnił, że jest ono bardzo pomocne przy właściwym wypełnianiu podania, a poza tym ten w właśnie sposób odbywa się przydzielanie środków unijnych w samej Polsce.
Podczas prezentacji poinformował o istniejących zasadach przydzielania oraz ostatecznych datach składania podań. Generalnie rzecz biorąc, aby uzyskać dotację na rok przyszły, należy zacząć całe przedsięwzięcie już dzisiaj. Podań jest bardzo dużo, w roku ubiegłym złożono podania na kwotę 300 mln zł, a przydzielona kwota jest 3 razy mniejsza. Wszystkie złożone wnioski są opiniowane przez konsulat, z tym że opinia ta nie jest wiążąca i jak zaznaczył konsul Szydło, zdarzały się przypadki, że opinia konsulatu była negatywna, a dany projekt otrzymywał dotację i vice versa.
Jak się okazuje, ze środków Senatu dotacje mogą otrzymać również media polonijne. Konsul nie poinformował, czy jakieś tutejsze media otrzymują pieniądze z kraju. Odbywa się to poprzez tak zwanych partnerów krajowych i siłą rzeczy powoduje „ręczne sterowanie” rynkiem polonijnych mediów. Otwierając sesję, konsul generalny Krzysztof Grzelczyk wyjaśnił właśnie, że celem spotkania jest „umożliwienie wszystkim równych szans w ubieganiu się o dotacje z Rzeczpospolitej Polskiej”.
Po więcej informacji należy zwracać się do konsulatu. Więcej informacji jest też na stronach: www.senat.gov.pl/senat-i-polonia/zlecanie-zadan/.
(ak)
Za sprawców (bo nie wiedzą, co czynią), za ofiary, msza
Nie zapominać o prawdzie, ale wybaczać – powiedział ksiądz Dworek. Musimy też pamiętać o tym, że w Polsce mieszka na stałe już ponad półtora miliona Ukraińców.
W niedzielę, 15 lipca, w siedemdziesiątą piątą rocznicę Rzezi Wołyńskiej, w kościele św. Kazimierza w Toronto została odprawiona Msza Święta za ofiary. Msza była zamówiona przez Konsulat RP w Toronto. W kościele znakomitą większość obecnych stanowiły kobiety. Niektóre osoby przyszły ubrane na czarno. Te przyszły modlić się za ludzi im bezpośrednio bliskich, za członków rodzin, i była to dla nich msza żałobna.
Może dobrze się stało, że większość obecnych na mszy to były kobiety, jako że kobiety są na ogół bardziej uczuciowe niż mężczyźni i ich modlitwy są bardziej szczere. Nikt tak nie rozumie swojego dziecka i nikt tak mu przecież nie wybacza jak matka. Mszę rozpoczął ksiądz proboszcz Wojciech Kurzydło, który zapowiedział, że msza jest w intencji ofiar, ale również prosi o modlitwę za sprawców rzezi.
Kazanie wygłosił ksiądz Sławomir Dworek. Ksiądz Dworek przyjechał do nas, do Toronto, na parę miesięcy z Poznania. Nawiązał on w swoim kazaniu do księży, którzy ginęli tam, na tych ziemiach, często w męczarniach. Nie pozostawiali oni swoich wiernych, mimo że mieli taka możliwość. Często spodziewali się nadchodzących napadów. Umierali razem ze swoimi wiernymi. A jednak musimy wybaczać. Nie zapominać o prawdzie, ale wybaczać – powiedział ksiądz Dworek. Musimy też pamiętać o tym, że w Polsce mieszka na stałe już ponad półtora miliona Ukraińców. Często żyją oni w małżeństwach mieszanych polsko-ukraińskich. Refleksja z tego pięknego kazania? Jakże wymowne są słowa księdza Sławomira Dworka dzisiaj, kiedy wiele osób przestaje uczęszczać do kościoła, argumentując to tym, że księża ich zawiedli.
http://www.goniec24.com/fotogalerie/itemlist/tag/Polonia%20w%20Kanadzie?start=60#sigProIdc0f4027fcd
Powstały w Instytucie Pamięci Narodowej zespół badaczy aktualnie stara się sporządzić listę osób duchownych różnych wyznań, które zginęły w latach 1939–1947 z rąk tak zwanych pobratymców. Na obecnym etapie badań szacuje się, że z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęło przynajmniej 180 osób duchownych i zakonnych obrządku łacińskiego i bizantyjsko-słowiańskiego.
Biorąc pod uwagę postawę księży i osób duchownych w czasie Rzezi Wołyńskiej i w Galicji Wschodniej, to nie księża zawiedli, to my nie spłacamy wobec nich pewnego rodzaju długu wdzięczności za to, że nas nie zostawili w potrzebie. To było jedno z lepszych kazań, jakie ostatnio słyszałem.
I znowu, inna refleksja, wiele razy słyszałem wykłady profesorów, ludzi utytułowanych, wykłady w dziedzinie nauk humanistycznych, a więc dotyczące moralności, prawdy, prawa. Jeszcze do ubiegłego roku studia w Ontario były płatne. Tutaj mamy co niedziela możliwość usłyszenia dobrego wykładu, rozważań o życiu, w kościele, który często położony jest bardzo blisko naszego miejsca zamieszkania. I jakże często nie chce nam się w nim uczestniczyć. To tak już nawet dla tych niewierzących, a jednocześnie szukających uzasadnienia na prowadzenie moralnego życia, wykład księdza Sławomira Dworka to darmowy intelektualny prezent.
***
Na zakończenie mszy ksiądz proboszcz Wojciech Kurzydło poinformował przybyłych, że w przyległej sali parafialnej jest wystawa. Została przygotowana przez Instytut Pamięci Narodowej w Szczecinie i przez nasz lokalny Klub Gazety Polskiej. Większość osób, które były na mszy, przyszła obejrzeć wystawę, na której było wiele drastycznych zdjęć. Ale wstrząsające wrażenie robiły plansze z nazwami wsi, które w większości przypadków zniknęły z powierzchni ziemi. Nazwy tych wsi są wypisane białymi literami na czarnym tle. To kilkaset nazw wsi, osad i miasteczek. Wydaje mi się, że nie ma tam wszystkich miejsc, w których ginęli Polacy. Nie widziałem tam nazw wsi z dzisiejszego powiatu jarosławskiego i leżajskiego. Ale i tak te plansze z nazwami miejscowości, gdzie ginęli Polacy, robią przygnębiające wrażenie. Plansze zajęły jedną czwartą powierzchni wystawy.
Czytając nazwy tych miejscowości, można sobie wyobrazić te 250.000 osób, które w większości zmarły w cierpieniach. Można się przestraszyć na samą myśl. Nie o śmierci, ale o cierpieniach, które ci ludzie przeżyli. Nie na darmo w modlitwie różańcowej w części tajemnicy chwalebnej jest prośba o łaskę szczęśliwej śmierci. Człowiek nie boi się śmierci. Boi się cierpienia. Kiedy przestaniemy się bać, będziemy wybaczać. Ale strach jest częścią naszego życia.
Dodatkowe wyjaśnienie dotyczące liczby pomordowanych. Media i politycy, chcący z jakichś powodów (nie wiem jakich?) zaniżyć rozmiar polskiej tragedii, podają liczbę 100.000 osób, które zostały zabite. Te 100.000 to osoby zabite na terenie samego dawnego województwa wołyńskiego. Na terenie dawnych województw, które dziś w większości należą do Ukrainy, zginęło ponad 250.000. Zaprawdę, komuniści bliżej byli prawdy. Do czasu upadku komuny byli stali w tym, co podawali do wiadomości. Podawali liczbę 250.000 osób zabitych na terenach dawnej Rzeczpospolitej, terenach przyznanych po wojnie Ukrainie. Jak ponuro wyglądają liczby osób, które zostały niepotrzebnie zabite, możemy sobie przedstawić, jeśli popatrzymy na dzisiejszą mapę Polski. Średnio licząc, po drugiej wojnie światowej dawne granice Polski zostały przesunięte o 150 km na zachód. Litwa i Białoruś otrzymały swoje granice w wyniku porozumienia między Churchillem, Rooseveltem i Stalinem. Na terenach, które otrzymała Litwa i Białoruś, zginął z rąk Białorusinów i Litwinów tylko procent Polaków w porównaniu do tych, którzy zostali zabici przez Ukraińców. Ukraina i tak otrzymałaby te ziemie. Otrzymałaby bez tych strasznych mordów, bez tego strachu, który wzbudzili u Polaków. Polacy musieliby opuścić te ziemie.
Jakże głośno brzmią słowa umierającego na krzyżu Chrystusa, które dziś brzmiałyby: Boże, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią! Kiedy modlimy się za dusze zmarłych i za sprawców ich śmierci, powinniśmy jednocześnie pomodlić się za Białorusinów i Litwinów, podziękować im za bierność w chwili, kiedy mogli pokazać swoją nadarzającą się ku temu przewagę. Tego wymaga sprawiedliwość.
Janusz Niemczyk
Byłem w Polsce (15)
W żadnym wypadku nie chcę tu być zbyt sentymentalny i łzawy. Te wspomnienia mają być raczej wesołe, bo przecież mówią o prawdziwie pięknym i dostatnim Kraju, w którym przyszło mi się urodzić i wychować. Opisuję go takim, jakim go widziałem w czasie moich pięciu wizyt – na przełomie 2017 i 2018.
Jasne, że od czasu do czasu wychodzi trochę melancholijnie, ale tak to z tymi powrotami do przeszłości bywa. Jeśli w związku z tym zdarzy się, że w jakimś momencie będę zbyt subiektywny, to proszę mnie mieć za wytłumaczonego. Po prostu czasami bywa tak, że nasze emocjonalne spojrzenie na rzeczywistość nie pozwala na obiektywizm.
No więc byłem w moim rodzinnym miasteczku. Zmiany były ogromne i w gruncie rzeczy nie widziałem jednego miejsca, które nie wyglądałoby inaczej. Może tylko groby na stareńkim cmentarzu, ale nawet i one w paru miejscach zostały odnowione, poprawione i wyglądały nawet trochę za świeżo.
Obejście mojego rodzinnego domu zmieniono na miejski park. Tam, gdzie kiedyś pohukiwały sowy i kicały zające, stały teraz latarnie, ścieżki były czyste, równe i nawet gdybym się bardzo starał, to nie znalazłbym dawnych krzaków dzikich róż, starych kasztanów i lip.
Najmniejszego śladu nie zostało po tenisowym korcie, ani po oranżerii, ani po kuźni, stajni, spichlerzu czy wielkiej studni z drewnianym ocembrowaniem, z której czerpano wodę dla bydła.
To było już inne miejsce. Nie znaczy lepsze czy gorsze. Po prostu inne.
Dom, który tak teraz zmieniony, służył sierocym dzieciom, nazywany był w naszej rodzinie „nowym domem”, bo stary został zniszczony przez wycofujących się Niemców w lipcu 1944.
O ile ten „nowy” dom przy swoich przeszło stu pięćdziesięciu latach wcale nowym nie był, o tyle stary dom – ten, który już nie istniał – był naprawdę stary i swoimi początkami sięgał połowy osiemnastego wieku.
W czasie odwrotu z Rosji Niemcy zwieźli na gazon koło starego domu ogromne ilości amunicji i nie chcąc, aby wpadła w bolszewickie ręce, postanowili ją zniszczyć.
Eksplozja zmiotła stary dom z powierzchni ziemi, zostawiając jedynie parę stopni wejściowych schodów. Jak to się stało, że „nowy” dom, który od starego oddalony był zaledwie o kilkadziesiąt metrów, ocalał, trudno powiedzieć! To prawda, że stracił wszystkie szyby, a dachówki z dachu znajdowano porozrzucane po całym ogrodzie, ale sam budynek wytrzymał i mógł dać schronienie tym, którzy ocaleli.
Całe szczęście, że przed dokonaniem tego gigantycznego wybuchu Niemcy wysiedlili mieszkańców do sąsiedniej wioski, ale ich powrót do zgliszcz był okropny. Palące się szczątki domu, swąd po wybuchu i niezliczone pociski, które nie eksplodowały i ciągle jeszcze zalegały cały teren, przedstawiały apokaliptyczny widok. Mój pradziadek, który tak jak jego przodkowie wychował się w tym miejscu, stał bez ruchu jak biblijny Hiob nad ruiną swojego mienia. Żył jeszcze parę lat, ale strata domu i niesłychana zmiana sytuacji w kraju wyczerpała jego siły.
Niewypały były wszędzie i w czasie naszych zabaw co i rusz natykaliśmy się na wielkie pociski artyleryjskie, drobne do broni maszynowej, jakieś granaty i w ogóle cały wojenny szmelc, który co krok groził eksplozją, śmiercią lub w najlepszym razie kalectwem. To, że w tych warunkach uchroniłem się od nieszczęścia, przypisuję tylko i wyłącznie Bożej Opatrzności.
Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Wielu moich ówczesnych kolegów potraciło palce, nogi, a w paru przypadkach życie. O wybuchających, zardzewiałych pociskach, o wypadkach śmierci i kalectwa słyszało się w radio prawie co dzień.
Naturalnie tak było wszędzie jak kraj długi i szeroki, ale u nas ilość porozrzucanej wszędzie amunicji była monstrualna. Wszędzie też znajdowano puste już łuski, których potem, przez lata, używano do najrozmaitszych celów w gospodarstwach. Najbardziej popularne i zarazem użyteczne były tak zwane giebirki. Ta nazwa była karykaturalnym zniekształceniem niemieckiego słowa Flugabwehrkanone, czyli działo przeciwlotnicze. Chodziło o amunicję do tych dział.
W ciągu paru powojennych lat, a także i później wojsko wywiozło kilkanaście ciężarówek tego śmiercionośnego złomu i jak pamiętam, nikt wtedy nie zachowywał jakichś nadzwyczajnych środków ostrożności. Myślę, że dziś wysiedlono by całe miasteczko. Wtedy saperzy rzucali wszystko dość bezceremonialnie do skrzyni ciężarówki, a potem wywozili gdzieś pod las i wysadzali.
Nigdy nie mogłem pojąć, jak to się stało, że z tej wielkiej niemieckiej eksplozji pozostało tyle niewypałów.
Z biegiem lat sprawy się wygładziły i uspokoiły, ale cały czas nie było takiego śmiałka, który wbiłby szpadel na gazonie, albo tym bardziej zapuścił tam lemiesz pługa. Były co do tego jakieś zakusy, ktoś coś proponował, co babcia szybko ucięła, mówiąc:
– Proszę bardzo, ale co będzie jeśli pług natrafi na tkwiący w ziemi pocisk?
Sprawa upadła i nigdy już jej nie poruszano, a gazon pozostał nienaruszony.
Babcia wcale nie koloryzowała. Teren naszpikowany był niewypałami jak świąteczna babka rodzynkami.
Muszę się tutaj przyznać, że w czasach mojej wczesnej młodości miałem jakąś obsesję na punkcie kopania lochów. Brało to się naturalnie z opowieści o zbójnickich lochach, szukaniu skarbów itp. Normalne rzeczy znane prawie wszystkim chłopakom na całym świecie.
Otóż u mnie ta obsesja przybrała dość niebezpieczne rozmiary. Ogromne, skomplikowanie zbudowane lochy śniły mi się po nocach. Chciałem mieć własny loch wykopany przez samego siebie, oczywiście z tajemnym wejściem, o którym będę wiedział tylko ja sam.
W tajemnicy przed wszystkimi wstawałem przed świtaniem i ryłem w jakichś krzakach dziury, planując, że wykopię głęboką sztolnię, z której następnie wykopię korytarze, komory i cały system. Myślałem też o szalunku, ściągałem deski i gałęzie. Sprawa wykrywała się dość szybko, krzyczano na mnie, że „szukam sobie kulki”, że igram ze śmiercią, żebym się zastanowił, bo z takiego „kopacza dziur” to nic dobrego nie wyrośnie itd. itp.
Najciekawsze, że mimo tych problemów po jakimś czasie znowu wracałem do mojego kopania, z tym tylko, że w innym miejscu.
Mówię o tym dlatego, że do dziś nie mogę wyjść z podziwu nad własną głupotą, która pchała mnie w niebezpieczeństwo. Przecież dobrze wiedziałem o niewypałach... a jednak!
Pod koniec lat sześćdziesiątych zabrano się wreszcie profesjonalnie do oczyszczenia terenu. Znowu saperzy, ale tym razem wyposażeni w dobry sprzęt. Nikt się nie śpieszył. Wojsko rozbiło namioty i czesało teren centymetr po centymetrze.
Mimo tej dużej i starannie wykonanej roboty nawet w wiele lat potem zdarzały się przypadki znalezienia „zardzewiałej śmierci”, która przypominała o wojnie.
W tym jednak czasie wszelkie kopanie lochów miałem już bardzo daleko za sobą.