Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Opowieści z aresztu imigracyjnego: Ucieczki i powroty
Napisane przez Aleksander ŁośTa siedząca przed gabinetem lekarskim młoda, 23-letnia kobieta, cierpiała nie tylko fizycznie, ale głównie psychicznie. Jej ładna buzia była cała w czerwonych wypryskach. Był to efekt jakiegoś schorzenia wewnętrznego, które objawiało się wypryskami na całym ciele, ale głównie na twarzy. Wcześniej już była badana przez tego samego lekarza, którzy przepisał jej maść, ale Tania jej nie wykupiła, bo nie miała czterdziestu dolarów na ten lek.
Bo wszystko to działo się w kanadyjskim areszcie imigracyjnym. W czasie drugiej wizyty lekarz polecił pielęgniarce, aby dała Tani zestaw leków, które miały być powtarzane przez kolejne dni. Wcześniej schorzenie to mogło być usunięte przez oddziaływanie zewnętrzne maścią, a wobec braku zastosowania tej terapii musiała być zastosowana ostrzejsza, mniej korzystna dla organizmu, ale za to skuteczna i prowadzona na koszt podatnika kanadyjskiego. Skąd ta ładna, zgrabna kobieta znalazła się w tej trudnej dla niej sytuacji?
Pochodziła z małego miasteczka koło Kijowa. Była Ukrainką, ale zruszczoną. Nie mówiła w ogóle po ukraińsku ani nie czuła jakiegoś silnego związku ze swoim krajem rodzinnym. Raczej, mimo młodego wieku i upływu pewnego okresu od usamodzielnienie się Ukrainy, po rozpadzie Związku Sowieckiego, czuła silniejsze związki z kulturą i obyczajami rosyjskimi niż ukraińskimi. Ale w areszcie zarejestrowana była jako Ukrainka, bo i paszport tego kraju posłużył jej do dostania się do Kanady.
Ale prześledźmy kilka lat z dość krótkiego, ale już dość bogatego życiorysu Tani. Była jedynym dzieckiem jej rodziców, którzy rozwiedli się, kiedy miała pięć lat. Po dalszych pięciu latach matka jej wyszła ponownie za mąż, a po dalszych pięciu Tania została zgwałcona przez pijanego ojczyma. Powtarzało się to jeszcze kilkakrotnie, i to chyba w końcu za wiedzą matki Tani.
Po dwóch latach Tania uciekła z domu. Znalazła się w kręgu podobnych do niej dziewcząt, które szybko wprowadziły ją w nowy nurt życia. Sprzedawała się, aby żyć. Szczęśliwie nie spotkało jej nic bardzo złego w tym okresie, poza kilkoma przypadkami pobicia przez klientów i przez "opiekuna", który traktował ją jak swoją własność i korzystał z jej usług seksualnych, kiedy chciał. Oczywiście gros dochodów z nierządu trafiało do rąk tegoż opiekuna.
Po roku Tania została namówiona przez trochę starszą koleżankę po fachu do ucieczki i spróbowania szczęścia w Polsce. Myślały o znalezieniu porządnej pracy, czy to w szklarniach, czy przy pracach domowych. Kiedy jednak znalazły się na terenie Polski, szybko zostały odkryte przez rodzimych alfonsów. Trafiły obie w ręce jednego z nich, który nawet zachowywał się wobec nich dość przyzwoicie. Traktował to profesjonalnie. Grupę trzech kobiet (dodatkowo jeszcze jedną Rumunkę) wywoził codziennie w pobliże szosy warszawsko-katowickiej i tam świadczyły one usługi według cennika. Podział dochodu też był dość uczciwy: po pięćdziesiąt procent. To już stawiało Tanię, jak i pozostałe dziewczęta, finansowo na nogi.
Pracowała w tym zespole przez jeden sezon letnio-jesienny. Zimą dochody były marniejsze, choć opiekun starał się znajdować swoim podopiecznym klientów w ich ciepłych domach. W kolejnym sezonie Tania została wymieniona na Bułgarkę i znalazła się w zespole innego opiekuna. Tym razem jej partnerkami była Rumunka i Rosjanka. Tania w tym zespole grała rolę jakby jeszcze nastolatki, bo i fizycznie nie dorównywała dojrzałym i dobrze rozwiniętym koleżankom, a i doświadczenie w zawodzie też miała z nich najkrótsze. Jednak nie narzekała na brak powodzenia. Różni byli klienci: jedni wybierali bardziej biuściaste jej koleżanki, a inni gustowali w jej młodzieńczej figurze. Pracowała w tym zespole cały sezon.
Z kolei w następnym została sprzedana nabywcy z Niemiec. Był to Turek – właściciel taniego domu publicznego w Hamburgu. Mieścił się on nie w ekskluzywnym St. Paulo, ale w dzielnicy portowej, gdzie swoje potrzeby seksualne załatwiali głównie wygłodzeni marynarze różnej maści. Tania nie narzekała na złe traktowanie. Twierdziła, że opowieści niektórych dziewcząt o porwaniach, trzymaniu jakby w więzieniu może się zdarzają, ale to zupełny margines. Każda z jej współtowarzyszek życia wiedziała, w jakim celu jest zatrudniana i gdzie jest jej miejsce. Po kilku miesiącach intensywnej pracy Tania miała dość i postanowiła wrócić do ojczyzny. Dowiedziała się nadto, że jej ojczym zapił się na śmierć i jej matka jest sama.
Wróciła do swojego zapyziałego miasteczka. Wydało się jej jeszcze biedniejsze niż przed kilkoma laty, kiedy je opuszczała. Wróciła wprawdzie z jakby złą sławą (choć nikt nie wiedział dokładnie o uprawianiu przez nią prostytucji w Polsce i w Niemczech), ale też uzyskała status osoby raczej dobrze sytuowanej. Niejeden próbował uzyskać od niej pożyczkę, niejeden też próbował zawrzeć z nią bliższą znajomość z propozycją małżeństwa włącznie. Tania jednak była ostrożna. Jej ziomkowie płci odmiennej wydali się jej jeszcze mniej atrakcyjni niż w jej czasach szkolnych, a większość z nich piła w nadmiarze.
Tania wyremontowała mieszkanie matki, kupiła meble, nowy telewizor i zaczęła rozglądać się za normalną pracą.
Było to prawie niemożliwe wobec 30-proc. bezrobocia. W końcu jednak uzyskała pracę sprzedawczyni. Spodobała się właścicielowi sklepu, który przejął na własność były sklep państwowy. Miał on wpływy i pozycję w miasteczku. Był żonaty i miał dwoje dzieci, ale już po tygodniu zaczął czynić Tani niedwuznaczne propozycje. Oganiała się przez miesiąc, aż w końcu uległa. Pracowała i była kochanką właściciela sklepu przez kilka miesięcy. Rzecz stała się publiczną tajemnicą. Matka czyniła jej wyrzuty. Mimo szczególnej pozycji w sklepie, to jednak dochody Tani nie były zbyt duże w porównaniu z tymi, które uzyskiwała wcześniej, wykonując inny zawód. Zaczęło jej brzydnąć życie w tych warunkach. Przyschły trochę w pamięci problemy z pobytem w Polsce i Niemczech i "dusza rwała się do wolności". Chociaż Tania przyrzekła sobie, że już nie będzie wykonywała zawodu prostytutki.
Postanowiła dokonać skoku przez Atlantyk. Odświeżyła znajomość z koleżanką z czasów szkolnych, która wysłała jej list zapraszający. Tania załatwiła sobie nowy paszport i wizę kanadyjską i pewnego dnia wylądowała na lotnisku torontońskim. Koleżanka przywitała ją serdecznie. Ugościła, pokazała okolice, wzięła na kilka spotkań towarzyskich. Tania dostała wizę na dwa miesiące. Ale już po kilku dniach pobytu oświadczyła koleżance, że nie ma zamiaru wracać do kraju. Opisała jej warunki życia w ich rodzinnym miasteczku i koleżanka zadeklarowała pomoc Tani. Ta opowiedziała częściowo koleżance o dotychczasowych swoich losach, nie ukrywając, że trudniła się przez pewien czas prostytucją. Oświadczyła jednak, że nie chciałaby wracać do tego zawodu.
Powstał problem załatwienia pracy dla Tani. Koleżanka jej uzyskała w Kanadzie dyplom masażystki i pracowała w swoim zawodzie. Rozejrzała się wokoło i poleciła Tanię w jednym z gabinetów masażu. Tania została przyjęta na próbę. Już po pierwszym dniu pracy zorientowała się, że jest to gabinet masażu erotycznego. Klientami byli głównie mężczyźni, którzy przychodzili tam dla relaksu. Tania wyraziła zgodę na wykonywanie tej pracy. Wydawało się, że wszystko ułoży się pomyślnie.
Po dwóch miesiącach jednak na gabinet, w którym pracowała Tania, został dokonany nalot policyjny. Wylegitymowane zostały wszystkie pracownice i będący wówczas w gabinecie dwaj klienci. Okazało się, że kilka dni wcześniej do gabinetu nasłany został agent policyjny, który skorzystał w pełni z usług erotycznych gabinetu. Tak więc policja działała bez pudła, organizując akcję nakrycia właścicielki na gorącym uczynku świadczenia niedozwolonych prawem usług.
Tania została aresztowana, kiedy wyszło na jaw, że przebywa nielegalnie w Kanadzie. Prawie nic nie rozumiała po angielsku. Jedynym jej kontaktem ze światem była koleżanka, która jak mogła ją pocieszała, ale cóż mogła zrobić. Tania kilkakrotnie stawała przed sędzią imigracyjnym, który ciągle odmawiał wypuszczenia jej na wolność za kaucją. Rozważała możliwość starania się o pobyt stały w oparciu o przepisy o uciekinierach, ale dość szybko straciła nadzieję na możliwość stałego pozostania w Kanadzie.
Po kilku dniach leczenia wypryski na twarzy zeszły, twarz uzyskała dawną gładkość, wróciło też lepsze samopoczucie i pragnienie powrotu do domu rodzinnego. Wracała do matki na wschodnią Ukrainę z nadzieją, że jeszcze nie wszystko stracone, że znajdzie gdzieś swoje miejsce, choć nie wiązała tego z miejscem swojego urodzenia.
Aleksander Łoś
Toronto
Nie mówiłem im o tym, bo byłem pewny, że zrobili badanie moczu, gdy byłem na izbie przyjęć. Okazało się, że nie. Teraz wreszcie wiedzieli, co mają robić. Gorączka opadała, a ja wracałem do zdrowia. Cały czas była przy mnie Asia – nigdy jej tego nie zapomnę. Po jedenastu dniach – wyczerpany i wychudzony – mogłem wrócić do siebie.
Odzyskałem siły i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że wciąż czułem niewielki ból brzucha. Coraz częściej miałem kłopoty z układem moczowym. Miałem wtedy cewniki wewnętrzne, które wymienia się co dwa tygodnie – było to niezwykle krępujące, tym bardziej że robiła to kobieta. Cewnik wciąż się zapychał, co oznaczało, że trzeba wezwać karetkę, a wszyscy powtarzali, że problemy z drogami moczowymi są właśnie przez to, i zachęcali, aby przejść na cewniki zewnętrzne, zwane kapturkami. Rafał opowiedział mi o nich wszystko: wyglądem przypominają prezerwatywę i trzeba je zmieniać codziennie. Ta informacja sprawiła, że nie zgodziłem się na kapturki – wstydziłem się wymiany cewnika raz na dwa tygodnie, a teraz miałbym przeżywać to codziennie? Nigdy w życiu!
Któregoś ranka cewnik znów był niedrożny, więc pielęgniarki wezwały pogotowie. Gdy przyjechało, okazało się, że jest problem z usunięciem starego cewnika. Lekarz nie mógł sobie poradzić, a mnie coraz bardziej bolało, bo nie można było odprowadzić moczu. Trafiłem do szpitala na izbę urologiczną, gdzie z trudem coś próbowali zrobić. Odwieźli mnie, krwawiącego, z powrotem do domu. Krwotok nie ustawał, dostałem dreszczy i pojawiły się trudności z oddychaniem – znów nikomu nic nie mówiłem, bo łudziłem się, że zaraz mi przejdzie. Po południu byłem blady i zacząłem wymiotować. Pielęgniarki zauważyły, że coś jest nie tak. Gdy zapytały, co się dzieje, poczułem, że nie mogę zaczerpnąć powietrza. Zacząłem się dusić. Były przerażone, jedna pobiegła dzwonić po pogotowie i słyszałem, jak krzyczy do słuchawki.
W tym krytycznym momencie pomyślałem to samo co wtedy, po skoku: Boże, to dziś? Dziś mam odejść z tego świata? Niewiele widziałem i słyszałem, ale poprosiłem, żeby mnie posadzono. Wtedy udało mi się zaczerpnąć powietrza. Z każdą sekundą było coraz lepiej. Przypomniały mi się pytania, które przed chwilą zadałem Bogu. Chyba w ostatniej chwili mnie rozpoznał i postanowił: Nie, jego jeszcze u siebie nie chcę.
Po przyjeździe karetki było już dużo lepiej, ale lekarz chciał mnie zabrać na obserwację. Tak bardzo nienawidzę szpitali, że nie zgodziłem się na to, ale kilka godzin później znów poczułem się gorzej. Ponownie trzeba było wzywać pogotowie i tym razem bez protestów pojechałem do szpitala. Zrobili wszystkie badania i natychmiast trafiłem na OIOM. Zrozumiałem, że nie jest dobrze, skoro trafiłem na ten oddział. Ten sam, na którym leżałem zaraz po wypadku, te same pielęgniarki i ci sami lekarze – wszyscy mnie rozpoznali. Straciłem świadomość i obudziłem się na drugi dzień przed południem. Znów byłem podłączony do kroplówek i innych sprzętów. Przez krótką chwilę byłem tak zdezorientowany, że wydawało mi się, iż znów jestem tuż po wypadku, że wszystkie późniejsze wydarzenia były tylko snem. Zaraz jednak wszystko sobie przypomniałem. Znów byłem przerażony – na ten oddział nie trafia się bez powodu.
Na moje pytania lekarze odpowiadali, żeby niczym się nie martwić i że wszystko jest pod kontrolą. Może i tak, ale nie byłem w stanie wytrzymać atmosfery oddziału. W trzecim dniu pobytu pękłem i ubłagałem lekarza, żeby mnie wypisał. Nie chciał (była sobota), ale w końcu dopiąłem swego. Dał mi kroplówki, które miałem brać do poniedziałku. Wróciłem do domu i mogłem wreszcie odpocząć. W poniedziałek czułem się już całkiem zdrowy i znów jeździłem na moim wózeczku po korytarzu tam i z powrotem. Kolejne dni upływały spokojnie, a ja zacząłem się nudzić i postanowiłem ponownie dostać się na rehabilitację, gdzie byłbym z Rafałem.
Wkrótce potem znów tam byłem i znowu na tej samej sali, choć w innym łóżku. Szybko nawiązałem kontakt ze współpacjentami, którzy okazali się świetnymi ludźmi (wśród nich pan Tadeusz J.). Wtedy też dowiedziałem się od Rafała, że stowarzyszenie, do którego obaj należymy (nie chciałem się zapisać – zrobiłem to tylko dlatego, że Rafał nalegał), stara się o dofinansowanie z PFRON-u na obóz rehabilitacyjny. Gdy Rafał zapytał mnie, czybym nie pojechał, roześmiałem się i bez namysłu odpowiedziałem, że na pewno nie. Ale on uparł się i zaczął roztaczać przede mną wizję bardzo atrakcyjnego wyjazdu. Nie ukrywam, że przemawiała ona do mnie. Poczułem, że bardzo chcę jechać, ale coś tam w środku okrutnie szeptało: Nie nadajesz się na takie wyjazdy. Każdy, ale nie ty. Ten szept był gorszy od krzyku. Opowiedziałem o wszystkim Asi, a ona popatrzyła na mnie i powiedziała tylko jedno słowo:
– Pojedziesz!
Co ona gada? Gdzie pojadę? A rurka? Odsysanie? Kto tam będzie to robił? Wciąż jednak wyobrażałem sobie, jakby było na takim wyjeździe.
Wtedy znów przypałętała się infekcja dróg moczowych: bakteria, wysoka gorączka, cholernie silny antybiotyk. Rafał mnie nie opuszczał i ciągle rozmawialiśmy o obozie. W końcu przełamałem jakąś barierę w sobie i zgodziłem się pojechać. Potrzebna była tylko osoba, która będzie się mną opiekować. Chciałem poprosić o to Asię. Jeszcze się nie zebrałem na odwagę, by ją o to zapytać, gdy usłyszałem:
– Dobra, już się nie zamartwiaj. Pojadę z tobą.
Okazało się, że już dawno wszystko z Rafałem ustalili! Pozostało tylko cieszyć się na wyjazd. Chyba wiecie już, co czułem: byłem pełen obaw, ale jednocześnie miałem przeczucie, że wszystko będzie dobrze.
Od dawna nie czułem takiej wolności i braku ograniczeń jak podczas tego obozu. Nikt nie dał mi odczuć, że jestem niepełnosprawny czy jakiś inny. Miejsce było przeurocze: w środku lasu (czułem się tak swojsko jak u siebie na wsi) i blisko olbrzymiego jeziora, które było ledwie dwieście metrów od naszych domków. Wszystko to dawało niesamowitą radość i energię. Raj: przyroda, czyste powietrze, żadnych lekarzy i kroplówek. Do tego poznałem wspaniałych ludzi i zaprzyjaźniłem się ze zwariowanym psem naszego opiekuna. Byłem cholernie szczęśliwy i w wieczornej modlitwie podziękowałem Bozi za to, że mogę to wszystko oglądać i być w tym miejscu. Wiem, że Bóg tak kieruje naszym życiem, abyśmy mogli poznać różne jego smaki: po całym zestawie bardzo gorzkich potraw w menu wreszcie znalazło się coś słodkiego. Miałem mnóstwo energii i zapału do wszystkiego, nie przestawałem się uśmiechać. Ciągle słyszałem:
– Ale ty się potrafisz wszystkim cieszyć!
Jak tu się nie cieszyć, gdy po raz pierwszy od tak dawna czujesz się wolny, szczęśliwy i zdrowy?
Mój zapał i – jak sam to określił – "olbrzymie rezerwy niezależności" zauważył nasz opiekun Artur. Każdy poranek zaczynał się od wyczerpującej gimnastyki, którą prowadził. Gdy wszyscy ledwo dyszeli ze zmęczenia, ja wciąż byłem uśmiechnięty. Wtedy Artur podszedł ze swoją dziewczyną Ewą i zapytał, czy nie chcę być jeszcze bardziej sprawny i samodzielny. Jasne, że chciałem! Niemal natychmiast rozpoczęły się indywidualne zajęcia – i to dopiero była harówka: ćwiczenia na materacach i na wózku, ciężarki... Potem przyszedł czas na kolejne wyzwania: jazda wózkiem na czas, rugby, tenis stołowy. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko jest możliwe! Byłem coraz szczęśliwszy i coraz silniejszy.
Obawiałem się tylko dwóch rzeczy. Pierwsza wiązała się z tym potwornym odsysaniem. Powiem szczerze: bardzo się bałem oddalić od domku, gdzie był ssak. Wydzielina zalegająca w rurce okropnie utrudnia oddychanie i niemożność jej odessania to spory kłopot. Ale nie było takiej siły, która by mnie zatrzymała. Wzywało mnie życie i nie potrafiłem mu się oprzeć, musiałem jakoś spożytkować energię, którą byłem wypełniony. Wyruszałem na wędrówki do pobliskiego ośrodka i choć pewnie żaden lekarz nie wypuściłby mnie tak daleko bez ssaka, postanowiliśmy z Asią, że zaryzykuję. Nie pożałowałem tego.
Druga rzecz, która mnie niepokoiła, to bliskość wody. Jej szum i głosy kąpiących się ludzi budziły paniczny lęk. Woda była niczym wróg, który jeszcze ze mną nie skończył – monstrum czekające na poranioną ofi arę,aby zadać ostateczny cios. Nie wiedział o tym nikt poza Asią, ale wkrótce dowiedzieć się mieli wszyscy: atrakcją obozu był bowiem rejs łodzią. Do ostatniej chwili nic nie mówiłem, ale gdy tylko zobaczyłem wodę...
Spanikowałem. Powiedziałem, że nie wejdę na pokład za żadne skarby. Po prostu histeria – zero myślenia, same emocje. Gdy inni pływali łodzią, Asia została ze mną i od czasu do czasu rzucała spojrzenia na rozbawioną gromadę.
– Asia, chodź do nas! – usłyszeliśmy nagle.
Odpowiedziała, że bardzo by chciała, ale nie może, i spojrzała na mnie: tak zwyczajnie, bez wyrzutów. Wtedy coś we mnie pękło i powiedziałem po chwili:
– Zgoda, popłynę.
Zrobiłem to tylko dla niej. Ona robiła dla mnie niemal wszystko, więc byłem jej coś winien. W tym momencie liczyła się Asia, a nie moje lęki. Im bliżej byłem wody, tym większy czułem strach. Czekałem tylko na moment, gdy toń mnie wciągnie i dokończy dzieła. Każde mocniejsze kołysanie łodzią odbierałem jako zaczepkę i w głowie dogadywałem: Na co czekasz? Bierz mnie! Już ci nie ucieknę! Ale im dłużej nic złego się nie działo, tym bardziej czułem się zwycięzcą. Wreszcie nie miałem wątpliwości, kto wygrał ten pojedynek. Teraz ja byłem gotów straszyć potwora i mu wygrażać. Przetrwałem próbę, ale za żadną cholerę nie popłynę już żadną łajbą. Nie wiem, czy wygrałbym kolejne starcie, i nie mam zamiaru się o tym przekonywać.
Wieczorem wybraliśmy się na piwo. I cóż, ledwie po dwóch byłem nieźle zrobiony. No więc nabrałem odwagi: poprosiłem Artura, żeby nauczył mnie przesiadania się z wózka na łóżko. Kilka razy już to proponował, ale za każdym razem się bałem. Pojechaliśmy do pokoju i zaczęła się komedia: byłem rozluźniony jak guma i leciałem na wszystkie strony. Asia z Ewą pękały ze śmiechu, a Artur próbował trzymać fason, ale i on w końcu parsknął śmiechem. Po wielu nieudanych próbach postanowiłem zostać na podłodze – Artur nie dawał spokoju: próbuj i próbuj. Już nie miałem siły, więc zacząłem wymyślać preteksty w stylu: słabo mi, duszno i takie tam. W końcu odpuścił.
Następnego dnia – mimo uzasadnionych obaw – nie miałem kaca. Za to Artur postanowił przełamać kolejną tkwiącą we mnie barierę. Chciał, żebym zdecydował się usiąść na lżejszym i bardziej aktywnym wózku. Opierałem się, jak mogłem – że wózek jest wywrotny i boję się na nim usiąść – ale Artur postanowił użyć prowokacji:
– Tak właśnie czułem. Wszystko, co robisz, to tylko słomiany zapał i blef.
Kurde, zaskoczył mnie. Tyle było pochwał, a tu nagle takie coś. Powiedziałem, żeby mnie przesadzili, i dodałem – z wielkim wyrzutem – że jak sobie zrobię krzywdę, to będzie jego wina.
– Nie bądź taki uparty, przejedź się najpierw tym wózkiem – odparł. – Zobaczysz różnicę i nie będziesz chciał innego.
Roześmiałem się w duchu i już szukałem pretekstu, żeby szybko z nowego wózka zejść. Musiałem tylko zrobić na nim kilka kółek, żeby Artur to zobaczył, trochę postękać, no i poudawać, jak mi źle, i powinno być po sprawie. Ale nie było źle! Miał rację, ten wózek był rewelacyjny. I co teraz? Naprawdę mi się podobało, ale głupio się było teraz do tego przyznać. Cholera, szkoda było schodzić, ale musiałem przecież postawić na swoim, więc przesadzili mnie z powrotem na mój ciężki czołg.
Następnego dnia schowałem dumę do kieszeni:
– Dawajcie tu ten wózek! Nie mam sił na ten mój pancerniak.
Artur znów wygrał. Ale tak naprawdę wygrałem ja.
Niestety, znów pojawił się ból brzucha. Nie chciałem opuszczać turnusu, więc Asia wybrała się do miejscowego lekarza, który przepisał antybiotyk w zastrzykach i lek rozkurczowy – papawerynę. Początkowo leki pomagały, ale ból wracał. Znów pojawiły się duszności i gorączka. Asia musiała zadzwonić po karetkę. Zrobili zastrzyki i poczułem się lepiej. Byłem zadowolony, bo wieczorem czekała nas zabawa przy ognisku.
Od redakcji
Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza
Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )
Mariusz w poniedzialek 30 lipca mial 5-godzinna operację. Pierwsza w historii polskiej laryngologii. Usunięto mu rurke tracheotomiczna i kilka cm tchawicy po 14 latach. Mariusz bardzo cierpi, ma brodę przyszyta do klatki piersiowej zeby nie naruszyc wszystkiego...
Nowy ordynariusz diecezji odesko-symferopolskiej
Napisane przez Leszek Wątróbski
Pierwszym ordynariuszem nowej diecezji, utworzonej w roku 2002, został ks. bp Bronisław Bernacki, urodzony w roku 1944 w Murafie w regionie winnickim. Polak ukończył wcześniej seminarium duchowne w Rydze, gdzie otrzymał też świecenia kapłańskie w roku 1972 z rąk kardynała Julijansa Vaivodsa. Później duszpasterzował w Barze i sąsiednich parafiach. W roku 1995 został proboszczem w Murafie. Od tego czasu był także wikariuszem generalnym diecezji kamieniecko-podolskiej.
Jego konsekracja biskupia odbyła się w lipcu 2002 roku w Kamieńcu Podolskim, a ingres do katedry w Odessie miał miejsce kilka dni później. Sakrę biskupią przyjął ks. Bernacki z rąk kard. Mariana Jaworskiego, metropolity lwowskiego obrządku łacińskiego, a za swoje motto biskupiej posługi ks. bp. Bernacki wybrał słowa przez Maryję do Jezusa.
Warto tu przypomnieć, że na Ukrainę przybyło w tym czasie wielu księży diecezjalnych, zakonników oraz sióstr zakonnych z Polski i innych krajów zachodnich. Skorzystali oni z możliwości podjęcia posługi duszpasterskiej na terenie nowo powstałego państwa i nowej diecezji. W morzu olbrzymich potrzeb lokalnego Kościoła, wydatnie wpłynęli oni na proces odtwarzania istniejących niegdyś ośrodków duszpasterskich i powstawania nowych placówek.
Szybkie postępy w pracy duszpasterskiej na terenie południowej Ukrainy są w dużej mierze zasługą ks. prałata T. Hoppego SDB. Dziś z perspektywy czasu bez wahania można powiedzieć, że był to prawdziwy mąż opatrznościowy, dzięki któremu Kościół przetrwał i mógł w niedługim czasie odrodzić się oraz stworzyć podwaliny pod przyszłą jednostkę administracyjną Kościoła rzymskokatolickiego – diecezję odesko-symferopolską. Uważa się, że gdyby nie prowadzone w Odessie w czasach ZSRS duszpasterstwo, nie byłoby szans na odbudowę tamtejszego Kościoła do rangi odrębnej diecezji.
Jednym z wielu przykładów jest parafia p.w. Wniebowzięcia NMP w Odessie, gdzie po odzyskaniu świątyni i jej wyremontowaniu znacznie zwiększyła się liczba wiernych, biorących czynny udział w życiu religijnym. Po kilku latach świątynia gromadziła już tłumy katolików.
Obserwując wszystkie pozytywne zmiany, hierarchowie odradzającego się na Ukrainie Kościoła katolickiego doszli, na początku XXI wieku, do przekonania, że istniejące struktury administracyjne są niewystarczające. Rozległość i wielkość diecezji kamieniecko-podolskiej czyniły administrowanie mało skutecznym. Niedomagania te miały duży wpływ na obniżający się prestiż wspólnot katolickich w oczach innych grup religijnych, zwłaszcza niechętnie nastawionej Cerkwi prawosławnej Patriarchatu Moskiewskiego.
Widząc i rozumiejąc te trudności, Stolica Apostolska zdecydowała się na zmiany w dotychczasowej strukturze Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie. I tak, 4 maja 2002 roku powstały dwie nowe diecezje: odesko-symferopolska i charkowsko-zaporoska, które wydzielono z terenów dotychczasowej diecezji kamieniecko-podolskiej.
Pierwsza z wymienionych jednostek administracyjnych Kościoła, znajdująca się w centrum naszych zainteresowań, podzielona została na pięć dekanatów, pokrywających się terytorialnie z okręgami administracji państwowej. Są to zatem: dekanat odeski, kirowogradzki, mikołajowski, chersoński i krymski.
W roku 2010 powstały kolejne dekanaty ze stolicą w Bałcie, wykrojony z części dekanatów odesskiego i mikołajowskiego i ze stolicą w Biłgorod Dniestrowskim wykrojony w całości z dekanatu odeskiego, obejmujący swym zasięgiem ukraińską część Besarabii (zwany też dekanatem besarabskim). Wówczas to również zmieniono nazwę dekanatu krymskiego na wikariat krymski.
Nowa diecezja obejmuje obszar 138 tys. km kw., zamieszkany przez około 8 mln ludzi. Katolicy stanowią na tym terenie niewielki ułamek procentu mieszańców, co daje łącznie kilkanaście tysięcy dusz. Za patronów nowo powstałej diecezji obrano papieży męczenników – świętych Klemensa I i Marcina I.
Erygując diecezję odesko-symferopolską, bł. Jan Paweł II nawiązał do dawnej diecezji tyraspolskiej. I choć stolica dawnego biskupstwa Saratów nie znalazła się w granicach nowej jednostki, to jednak objęła swym zasięgiem sporą część obszarów pozostających dawniej pod jurysdykcją biskupów tyraspolskich. Nowa diecezja przejęła po poprzedniczce swą specyfikę, związaną z kulturową i religijną odmiennością ziem u północnych wybrzeży Morza Czarnego i Półwyspu Krymskiego od pozostałych obszarów państwa ukraińskiego.
Katedrą biskupią nowej diecezji ustanowiono dawną prokatedrę diecezji tyraspolskiej p.w. Wniebowzięcia NMP w Odessie. Wraz z biskupem-nominatem ordynariuszem diecezji charkowsko-zaporoskiej Stanisławem Padewskim (ur. 1932) wszedł on w skład Konferencji Episkopatu Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie.
Zadanie, jakie spoczęło na barkach ordynariusza odesko-symferopolskiego, nie było łatwe. Mimo pozytywnych symptomów pozostawało nadal wiele nierozwiązanych problemów, w tym był brak odpowiedniego mieszkania dla ordynariusza diecezji. Wszystkie budynki należące niegdyś do parafii p.w. Wniebowzięcia NMP, jak również gmach seminarium duchownego diecezji tyraspolskiej zajęte były przez różnego rodzaju instytucje państwowe. Dopiero z czasem udało się wykupić lokal w przyległej kamienicy, w którym urządzono kurię biskupią oraz mieszkania dla księży i posługujących przy parafii sióstr. Podczas prac remontowych przy katedrze, w pomieszczeniach usytuowanych po lewej stronie od prezbiterium, nad zakrystią, urządzono mieszkanie dla pasterza diecezji, w którym mieszka on do dzisiaj.
W Odessie są też liczne pamiątki polskie. W ciągu tygodnia odprawiana jest tam codziennie Msza św. w języku polskim, a w każdą niedzielę jedna z trzech, w której uczestniczy ponad 100 osób. W czasach carskich mieszkało w Odessie ok. 40 tys. Polaków, którzy mieli tam swój kościół. W parku miejskim stoi dziś pomnik Adama Mickiewicza, a w centrum miasta jego popiersie. Sama zaś katedra była budowana przez polskiego architekta, a projektowaniem wnętrza, przy odbudowie świątyni, zajmował się architekt krakowski Marek Cholewka.
Na frontonie katedry stoi pomnik Papieża Polaka Jana Pawła II, wykonany przez artystów z Chorągwicy koło Wieliczki. Jego uroczystego poświęcenia dokonał kard. Stanisław Dziwisz. Nie można też zapomnieć o bogatej i owocnej pracy charytatywno-wychowawczej polskich sióstr franciszkanek Rodziny Maryi, działających w konspiracji.
Tekst i zdjęcia
Leszek Wątróbski
Szczecin
Obchody 68. rocznicy Powstania Warszawskiego w Mississaudze
Napisane przez Barbara Rode
W środę, 1 sierpnia, obchodziliśmy 68. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Kanadyjska Polonia oddała hołd Bohaterom tamtych dni i cześć Poległym w walce o niepodległą Polskę.
Uroczystości rozpoczęły się o godzinie 19.00 Mszą Świętą w polskim kościele im. św. Maksymiliana Kolbe w Mississaudze. Na Eucharystii, pomimo okresu wakacyjnego oraz dnia powszedniego, zgromadziło się wielu Polaków, którym bliskie są sprawy Polski, w tym członkowie Koła Sympatyków PiS w Kanadzie. Trzeba podkreślić, że większość świąt i rocznic ważnych historycznych wydarzeń obchodzona jest w Kanadzie w pierwsze niedziele po aktualnej dacie odpowiadającej danemu wydarzeniu. Inicjatywa obchodzenia rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego dokładnie 1 sierpnia, w środę, należy do rzadkości i trzeba wyrazić uznanie dla organizatorów, że zdecydowali się na taki krok. To ważne, aby czcić istotne święta właśnie w dniach, w których obchodzimy ich rocznice, gdyż są to daty symboliczne i przesuwanie obchodów na inne terminy dla wygody osób chcących w nich uczestniczyć jest błędem. Pozbawia bowiem Polaków tej istotnej dla historii Polski symboliki.
Kazanie wygłosił ojciec Wojciech Stangel, który opowiedział zgromadzonym wiernym historię swojego kolegi, któremu pewne życiowe wydarzenie zmieniło spojrzenie na rzeczywistość. W drugiej klasie szkoły średniej był pasjonatem sportu. Codziennie biegał po okolicznym lesie. Obok lasu znajdowała się mogiła Powstańców, którzy zostali rozstrzelani podczas II wojny światowej przez hitlerowców. Łukasz znał historię poległych tam pochowanych. Wiedział, co się wydarzyło, jednak wydawało mu się, że to go nie dotyczy, że jest to odległe i mało istotne. Żył teraźniejszością, skupiał się na tym, co będzie jutro. Któregoś dnia, kiedy mijał to miejsce, zauważył starszego, okołoosiemdziesięcioletniego mężczyznę stojącego z rękami podniesionymi do góry i modlącego się. Zdecydował się podejść do starszego pana. Ów mężczyzna zapytał Łukasza: "Młody człowieku, czy wiesz, co wydarzyło się w tym miejscu?". Chłopak odpowiedział, że wie, że uczył się na historii. Mężczyzna kontynuował: "Na pewno nikt ci nie powiedział, że też miałem tutaj zginąć. Niemal w ostatniej chwili udało mi się uciec, bowiem czuwa nade mną Opatrzność Boża. Dlatego każdego roku przychodzę tu i mówię Im, czego tu doświadczyłem. Staram się też żyć jak najlepiej, jestem Im to winien". Po tych słowach mężczyzna pochylił się, wziął do ręki trochę ziemi i podsunął mu pod nos i zapytał: "Czujesz? W tej ziemi jest pot, łzy i krew tych, którzy ponieśli śmierć dla ciebie po to, abyś mógł śnić, abyś mógł marzyć i abyś w wolnym kraju mógł te swoje marzenia realizować. Pamiętaj, że jesteś Ich dłużnikiem". Starszy pan spojrzał w niebo i powiedział: "Kiedy ginęli, też było takie piękne, słoneczne niebo, a oni tak bardzo chcieli żyć". Ojciec Wojciech zapytał wszystkich, czy wiedzą, jakie było niebo w czasie, kiedy za nas ginęli ci, którzy walczyli o Polskę. Podkreślał, że Niebo jest tym, do czego jako chrześcijanie dążymy. "Spójrzmy w Niebo z tęsknotą, tak jak patrzył król Władysław pod Grunwaldem, jak patrzył król Jan III Sobieski pod Wiedniem, jak patrzyli Powstańcy Warszawscy i wielu innych wybitnych naszych rodaków. Spójrzmy z wiarą i prośmy Boga o błogosławieństwo, aby każdy z naszych rodaków mógł cieszyć się pokojem, mógł cieszyć się radością z tego, kim jest, aby był dumny ze swojej historii. (...) nie wolno zapomnieć nam o tych, którzy nauczyli nas, co to znaczy kochać ojczyznę" – głosił ojciec Stangel.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8400#sigProId8bee9c28c2
Po Eucharystii odbyło się nabożeństwo do Matki Bożej Nieustającej Pomocy między innymi w intencji Ojczyzny. Następnie wszyscy odśpiewali "Boże coś Polskę" i udali się pod pomnik Patrioty mieszczący się obok Centrum Kultury im. Jana Pawła II. Pomnik ten "jest wyrazem hołdu i wdzięczności znanym i nieznanym rodakom, dla których służba Ojczyźnie, obrona wiary i wolności były najwyższym celem". Tak napisano na tablicy pamiątkowej. Został postawiony w 1987 roku w Place Polonaise w Grimsby przez Związek Polaków w Kanadzie, dedykowany bohaterom I i II wojny światowej, przekazany w 2008 r. Kongresowi Polonii Kanadyjskiej, Okręg Mississauga, z inicjatywy którego został ozdobiony godłem Polski i Kanady oraz słowami bł. Jana Pawła II. Następnie został przeniesiony na plac Jana Pawła II przy Centrum Kultury w Mississaudze. Na pomniku widnieją napisy w języku polskim i angielskim: "Za wolność Waszą i naszą. Dla uczczenia polskich uchodźców, imigrantów i ochotników z Kanady i Stanów Zjednoczonych, których wysiłki przyczyniły się do odrodzenia wolnej i niepodległej Polski w dniu 11 listopada 1918 roku; a także w hołdzie polskim żołnierzom, którzy podczas II wojny światowej walczyli o wolność w Polsce i w obcych krajach i których marzenie o wolnej ojczyźnie nigdy nie zgasło".
Pod pomnikiem zebrało się około stu osób, w tym wielu członków Koła Sympatyków PiS. Uroczystości zorganizowane zostały przez Kongres Polonii Kanadyjskiej, Okręg w Mississaudze, i rozpoczęły się zapaleniem zniczy oraz złożeniem kwiatów pod pomnikiem przez wiceprezesa KPK Okręg w Mississaudze Stanisława Kulinę oraz członka Zarządu Głównego KPK Henryka Gadomskiego. Po złożeniu kwiatów Prezesi Kongresu zabrali głos.
Kolejno przemawiali zaproszeni Powstańcy, którzy opowiedzieli o walkach w Śródmieściu Warszawy. Weteran, pan Andrzej Łysakowski ps. "Kozak" ze Zgrupowania AK "Chrobry", opowiedział o tym, jak cudem uszedł z życiem, kiedy to zamienił się z kolegą na łóżka, w miejscu gdzie nocowali, i pocisk, który wpadł do ich pokoju, zabił jego przyjaciela. Wspominał, jak został ranny, jak był w niewoli i jak był potraktowany przez miejscową ludność, która krzyczała "bandyci" na widok Powstańców. Mówił o tym, jak traktowali ich Niemcy, kiedy byli w niewoli, i jak wkroczyli Rosjanie. Opowiadał o amerykańskich samolotach i obozach jenieckich. Był wówczas młodym, kilkunastoletnim chłopcem. Kiedy jechał wraz z kompanami pociągiem do obozu, amerykański nalot spowodował, że wagon, który miał zostać odczepiony, pozostał z pociągiem i tym sposobem pan Andrzej pojechał wraz z innymi w głąb Niemiec i nie trafił do obozu. W dalszej drodze wojska angielskie bombardowały pociąg i nastąpił odwrót. Jeńców zabrano do obozu. Tam kazano im podpisać dokumenty w nieznanym dla nich języku, które później okazały się zrzeczeniem się praw kombatanckich. W obozie dla jeńców wszyscy witali Weteranów Powstania z wielką radością i nadzieją, gdyż fakt, iż bili się oni przez 63 dni z Niemcami, świadczył o słabości Niemców i przewidywał nadchodzący koniec wojny.
Po zakończeniu przemówienia Powstańca Łysakowskiego głos zabrał drugi zaproszony na tę uroczystość Weteran, pan Kazimierz Mikos ps. "Bażant" również ze Zgrupowania AK "Chrobry II", który rozpoczął swoje przemówienie od wyjaśnienia zebranym, dlaczego pisze się historię. "Historię pisało się dla władców, dla żołnierzy, kiedyś nazywali się rycerzami, i trzecia grupa, dla których pisali, to byli powstańcy. (...) władcą się jest zawsze, chociaż się nie pełni funkcji, to samo rycerzem (...), no a powstaniec dlatego, że w historii narodów w ogóle, duża część tych, którzy później władali tymi krajami, to właśnie byli powstańcy. Czym się różnią od tych rycerzy? Różnili się tym, że to byli ochotnicy i tak zostało do dzisiaj. I Powstańcy Warszawscy również byli ochotnikami." Pan Kazimierz udział młodzieży w Powstaniu przypisał jako zasługę II Rzeczpospolitej. Sam był 14-latkiem, kiedy brał udział w walkach w Śródmieściu Warszawy. "Powstaniec pozostaje Powstańcem do końca życia" – twierdzi Weteran. Podczas wojny wszyscy młodzi chcieli walczyć dla Polski. Przypominał o tym, że na około 30 powstań, które miały miejsce, tylko cztery były ogólnonarodowe, w których udział brali "Polacy wszystkich ziem", tj. Kościuszkowskie, Listopadowe, Styczniowe i Warszawskie. Powstaniec Mikos dostał się do oddziału po tym, jak znalazł paczkę 30 nabojów, którą przekazał żołnierzowi. Ten podał mu adres, gdzie się ma zgłosić, i tak został Powstańcem. Znał dobrze Warszawę, był początkowo przewodnikiem. W Powstaniu zginęło bardzo wielu ludzi, w tym 18 tysięcy Polaków i tyle samo Niemców. Jednak Niemcy mieli we władaniu czołgi, samoloty i artylerię, a Polacy tylko karabiny. Stał się cud – nieuzbrojeni ludzie walczyli 63 dni. Powstanie było moralnym zwycięstwem – zreasumował Weteran.
Pomiędzy przemówieniami zaproszonych gości harcerze ze Związku Harcerstwa Polskiego odśpiewali kilka znanych pieśni, między innymi "Hymn Szarych Szeregów", "Bagnet na broń" i "Pałacyk Michla". Uroczystości zakończyły się odśpiewaniem hymnu narodowego Rzeczypospolitej Polskiej.
Pomimo iż jeszcze w tym roku uroczystości odbyły się w kameralnym gronie i były skromne pod względem organizacyjnym, to jednak trzeba zauważyć, że sam fakt zorganizowania obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego zasługuje na uznanie dla organizatorów. Było to na pewno jedno z nielicznych, jeżeli nie jedyne, miejsce w okręgu torontońskim, w którym pamiętano o Bohaterach Warszawy. Jeżeli więcej osób się zmobilizuje do pomocy w organizacji takich przedsięwzięć, do nagłośnienia sprawy, do zapewnienia jeszcze lepszej oprawy, to będziemy mogli mieć pewność, że pamięć o Tych, którzy oddawali swoje życie za Niepodległą Polskę, nigdy nie zaginie, a następne pokolenia Polaków mieszkających w Kanadzie będą lepiej znały historię ojczyzny swoich przodków, a tym samym będą lepiej rozumiały polskość. Jeżeli chcemy, aby Polska nigdy nie zginęła, musimy nieustannie o to zabiegać, a jak trzeba to i walczyć. To od nas zależy. To my decydujemy tu i teraz o tym, co będzie później. To od nas zależy ,czy nasze dzieci będą dalej Polakami. Zachęcam wszystkich do wspólnej pracy dla naszej ukochanej Polski i przyszłych Jej pokoleń, również tych pokoleń, które żyją już na stałe gdzie indziej, ale w duszy i sercu wciąż mają polskość. Bardzo dziękuję wszystkim tym, którzy zorganizowali te uroczystości, właśnie 1 sierpnia, i wszystkim, którzy w nich uczestniczyli.
Barbara Rode – Toronto
XLII Konkurs żywego słowa im. Marii i Czesława Sadowskich
Napisane przez Aleksander Siwiak
Na początku czerwca br. w sali Domu Polskiego przy ulicy Solidarność Place w Hamilton odbyły się ostatnie przesłuchania finalistów oraz koncert laureatów już XLII Konkursu Recytatorskiego im. Marii i Czesława Sadowskich organizowanego pod auspicjami Fundacji im. Władysława Reymonta. W niedzielne południe, po Mszy św. w kościele pod wezwaniem św. Stanisława Kostki, odprawionej w intencji recytatorów, rozpoczęły się przygotowania do finałowej gali. Po rejestracji uczestników konkursu, którzy zakwalifikowali się do finału na podstawie wcześniejszych przesłuchań, ich rodziców, rodziny oraz zaproszonych gości powitała Monika Karpińska, członkini Komitetu Organizacyjnego Konkursu. Pani Monika zapoznała obecnych z regulaminem, który obowiązywał będzie uczestników finału.
Do udziału w konkursie zgłoszono aż 246 uczniów z polonijnych szkół podstawowych i średnich. Do finału zakwalifikowano 39 recytatorów. Finalistów przesłuchiwało jury podzielone na dwie grupy. Jedna grupa sędziów oceniała dzieci w wieku od 4 do 11 lat, a druga młodzież w wieku 12-19 lat. W siedmioosobowej grupie sędziów znaleźli się: Lidia Buźny (Cambridge), Iga Górska (London), Natalia Kusendova (Mississauga), Aleksander Siwiak (Hamilton), Danuta Stopa (Polska), Stanisław Szaflarski (St. Catharines) i Maria Walicka (Oakville).
Po przesłuchaniach wszystkich przybyłych recytatorów i po krótkiej przerwie oraz smacznym obiedzie Kazimierz Chrapka, prezes Fundacji im. Władysława Reymonta, dokonał oficjalnego otwarcia Koncertu Galowego Laureatów. Powitał zaproszonych gości i przekazał pozdrowienia od Danuty Łaski z Polski – prezesa Fundacji im. Władysława Stanisława Reymonta w Lipcach Reymontowskich i od jej honorowego prezesa i byłego wójta gminy Lipce Reymontowskie, Jerzego Kabata. K. Chrapka bardzo serdecznie powitał recytatorów, ich rodziców i nauczycieli, liczną grupę z Montrealu i Vancouveru, oraz delegację z Polski, której przewodniczyła Danuta Stopa, nauczycielka języka polskiego z LII Liceum im. Władysława Stanisława Reymonta w Warszawie. Towarzyszyli jej laureaci VII Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego pt. "Mówimy Reymontem" Izabela Tatara z Kleszczowa, Natalia Nadaj z Zabrodzia i Radosław Wołkowycki z Warszawy. Swoją obecnością zaszczycili galę laureatów: konsul RP Marzena Baranowska, Maria Walicka, prezeska Związku Nauczycielstwa Polskiego w Kanadzie, Danuta Warszawska – jedna z założycieli Fundacji im. Władysława Reymonta w Kanadzie, była prezeska ZG Związku Polaków w Kanadzie, piastująca obecnie funkcję prezeski Koła Przyjaciół Fundacji Jana Pawła II w Toronto, członkini Rady Fundacji Jana Pawła II z siedzibą w Watykanie, Monika Karpińska, prezeska ZNP – Oddział w Hamilton, Marek Miąsik, prezes Grupy 1 ZPwK w Toronto, Stanisław Szaflarski – "Gazda", architekt, który jest między innymi projektantem kościoła polskiego w Brampton, Janina Mazuń, prezeska Chóru "Symfonia", oraz prezes Placówki 315 Royal Canadian Legion Adam Biesiadecki, a także liczne grono nauczycielskie z wielu miast Kanady (Montreal, Vancouver, Oshawa, Toronto, Burlington, Mississauga, Kitchener, London, St. Catharines i oczywiście Hamilton).
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8400#sigProId5acbcf16e2
Nad sceną w Domu Polskim widniał napis, motto konkursu, ze słowami Jana Pawła II "Nie bój się, nie lękaj się! Wypłyń na głębię!". Zdobywcy złotych, srebrnych i brązowych medali w poszczególnych grupach wiekowych, ponownie wystąpili przed jury konkursu, walcząc o najbardziej prestiżową nagrodę, jaką jest wyjazd do Polski na VIII Ogólnopolski Konkurs Recytatorski pt. "Mówimy Reymontem", który odbędzie się w Kleszczowie w październiku 2012. Oficjalnym zwycięzcą konkursu został Dominik Ludera z Montrealu. Jednak ze względu na fakt, że reprezentował on już Polonię w Kanadzie i Fundację im. W. Reymonta w Polsce w 2008 roku (regulamin wyklucza bowiem z wyjazdu uczestnika, który już raz wygrał i był w Polsce), do Polski pojedzie Annette Szeliga (grupa wiekowa 16-19 lat) i Martynka Szewczyk (grupa wiekowa 6-7 lat), obydwie z Hamilton, które zwyciężyły w swoich kategoriach wiekowych. Zasługi kanadyjskich nauczycieli, dzieci, młodzieży, rodziców, wychowawców, ich zapał i ciężką pracę podkreślili w swoich krótkich wystąpieniach między innymi: Marzena Baranowska, Danuta Stopa, Maria Walicka, Stanisław Szaflarski, Monika Karpińska, Aleksandra Florek i inni nauczyciele. Wszystkim należy się uznanie i ogromny szacunek za to, że polska mowa rozbrzmiewa pięknie w Kanadzie i nigdy, mam nadzieję, nie zaginie!
Zmiany regulaminowe wprowadzone w 2007 roku przez Fundację im. Władysława Reymonta umożliwiające udział w konkursie dzieci i młodzieży z całej Kanady zdały egzamin i wpłynęły na dalszy wzrost prestiżu konkursu. Kazimierz Chrapka w imieniu członków i kuratorów Fundacji im. W. Reymonta podziękował nauczycielom i rodzicom za przygotowanie dzieci i młodzieży do konkursu. W imieniu organizatorów konkursu recytatorskiego powiedział: "mamy świadomość, że stwarzamy dzieciom i młodzieży polonijnej warunki do głębszego poznania literatury polskiej i atmosfery do rozwoju intelektualnego w oparciu o nasze dziedzictwo kulturowe. Jesteśmy dumni z bardzo wysokiego poziomu recytacji konkursowych. Dziękując, gratulujemy wszystkim, którzy brali udział w każdej fazie konkursu. W naszych odczuciach każdemu z recytujących należy się medal za chęci, odwagę i wielki wysiłek. W konkursie nie było zwycięzców i zwyciężonych, po prostu wygrała cała Polonia, nasze uzdolnione dzieci i młodzież".
Ucztą dla duszy były recytacje gości z Polski. Nie było chyba na sali nikogo, kto by nie zauważył, że pani Danuta Stopa przywiozła najlepszych z najlepszych. Z prawdziwą przyjemnością można było oklaskiwać recytatorów z Polski. A dla uczestników z Kanady była to piękna lekcja i zachęta do dalszej pracy nad wzbogacaniem ojczystego języka. W pięknie wydanym informatorze, którego szatę graficzną zaprojektowała hamiltońska malarka Danuta Nitoń, możemy się dowiedzieć, dlaczego konkurs jest nazwany imieniem Marii i Czesława Sadowskich. "Maria i Czesław Sadowscy to pionierzy emigracji z lat dwudziestych, działacze Związku Polaków w Kanadzie, fundatorzy stypendiów akademickich, współtwórcy Katedry Historii Polski na Uniwersytecie w Toronto. Trud swej pracy przekazali na konto Fundacji im. Władysława Reymonta w celu utrzymania polskiego dziedzictwa kulturowego w Kanadzie. POLSKOŚĆ BYŁA ICH DUMĄ – NASZĄ NIECH BĘDZIE POWINNOŚĆ."
A oto czas, by przedstawić Polonii laureatów w poszczególnych kategoriach wiekowych: Dziewierz Michał i Serra Amelia (4-5 lat), Szewczyk Martynka, Gardziński Maja, Nowak Jakub (6-7), Królicki Sonia, Wołowiec Julia, Jaroma Justyna (8-9), Ludera Patryk, Nikloaev Antonina, Serra Adriana, Woźniak Jakub (10-11), Łuksza Patryk, Przystupa Józefina, Sagan Izabela (12-13), Kapron Magdalena, Ludera Agata, Jaroma Grzegorz (14-15), Szeliga Annette, Ludera Dominik, Sagan Aleksandra (16-19).
Na sukces konkursu zapracowali też inni i tu należy wymienić sponsorów, którymi byli: Wiesława Chrapka, Bożena Kukiełka, Grażyna Charczuk, którzy nieodpłatnie udzielili noclegu i gościny dla delegacji z Vancouver i z Polski. Dużo pracy organizacyjnej poświęcili wolontariusze: Karolina Chrapka, Piotr Chrapka, Kristina Grzegorczyk i Katarzyna Rapacz. W sekretariacie konkursu pracowali: Barbara Karpińska, Filip Chrapka i Małgorzata Berłowska. Nad całością pieczę sprawował Komitet Koordynacyjny: Kazimierz Chrapka, Danuta Azman-Zielińska, Lidia Buźny, Aleksandra Florek i Monika Karpińska.
O historii konkursów recytatorskich napisała kiedyś obszernie Danuta Warszawska, dlatego fragmentem jej wspomnień chciałbym zakończyć artykuł o tym przepięknym dla nas, na kanadyjskiej ziemi, święcie polskiej mowy. "W tym roku mottem finału konkursu jest maksyma Ojca Świętego Jana Pawła II – Wy jesteście przyszłością świata! Wy jesteście nadzieją Kościoła! Wy jesteście moją nadzieją!. On tak bardzo kochał dzieci i młodzież. Wiemy, jak wspaniale czuł się wśród nich. Wiemy, jak piękną pisał poezję, jak wspaniale grał w sztukach teatralnych jako młody student w Krakowie. Piękne albumy obrazujące pontyfikat Jana Pawła II będą w tym roku nagrodą dla wszystkich uczestników finału. Dołóżmy wszelkich starań, aby Konkurs Recytatorski Fundacji im. Władysława Reymonta trwał. Niech żyją w zdrowiu, radości i pomyślności wszyscy uczestnicy konkursu. Niech żyją w zdrowiu ich nauczyciele i ich rodzice. Niech święto polskiej mowy trwa." Oby dzięki tym, którzy dbają o nią w każdym zakątku ziemi, Polska była zawsze Polską.
Dla redakcji "Gońca" z Hamilton
Aleksander Siwiak
Koniec monopolu zbożowego
Premier Stephen Harper podczas spotkania z farmerami z Kindersley w Saskatchewanie
Ottawa Rząd przeprasza farmerów, którzy zostali aresztowani za sprzedaż swojego zboża w USA. Jeszcze do niedawna obowiązywało prawo stanowiące o monopolu Canadian Wheat Board i zabraniające rolnikom sprzedaży zboża na własną rękę. Oświadczenie wygłosił premier Stephen Harper na farmie niedaleko Kindersely, Sask.
– Nigdy, nigdy więcej farmerzy nie będą karani za sprzedawanie zboża, które zebrali ze swojej ziemi – powiedział Harper. Odpowiedział mu aplauz słuchaczy. Dodał, że ci ludzie nie byli przestępcami. Wystąpienie miało podkreślić zniesienie starego prawa i ogłoszenie pierwszego dnia, kiedy producenci mogą sami decydować o sprzedaży swoich plonów. Na miejscu był obecny także minister rolnictwa Gerry Ritz.
Farmerzy byli członkami nieformalnej grupy zwanej Farmers for Justice. Podobne przypadki wywozu zboża za granicę miały miejsce wcześniej. Jeden z farmerów spędził nawet kilka miesięcy w więzieniu. W 1997 roku dziewięciu postawiono zarzut nieposiadania odpowiednich zezwoleń na przewóz zboża.
Istnieje tendencja wśród polskich emigrantów, by przybywać do Kanady i dopiero potem myśleć o rozwiązaniu problemu imigracyjnego – otrzymaniu wizy pracy czy pobytu. Jednak na terenie Kanady można skorzystać tylko z nielicznych programów – podania o łączenie rodzin, azylu czy humanitarnego.
Program humanitarny (nie mylić z azylem), z którego skorzystało wiele osób w trudnych sytuacjach imigracyjnych, bardzo często już nieposiadających ważnego statusu imigracyjnego, jest dość popularnym rozwiązaniem, zwłaszcza dla osób, które w Kanadzie się zasiedziały. Osoby te pokazują wkład w gospodarkę i społeczeństwo lub mogą przedstawić dość poważne powody humanitarne pozostania.
Prawo humanitarne pozwala na otrzymanie pobytu w różnych okolicznościach, na przykład posiadania rekordu kryminalnego czy niespełnienia warunków sponsorstwa, ale pod warunkiem, że osoba starająca się o pobyt przekona urzędnika o istniejącym cierpieniu, które będzie rezultatem opuszczenia Kanady (hardship). W sprawach humanitarnych powinna być przede wszystkim brana pod uwagę sytuacja osoby ubiegającej się o rezydencję.
Nadal jednak podstawą przyznania pobytu ze względów humanitarnych jest dobro dziecka. Jednak samo posiadanie i wychowywanie dzieci nie jest wystarczające, należy jeszcze przekonać, że w najlepszym interesie dziecka jest jego pozostanie w Kanadzie.
Ogólna zasada ubiegania się o pobyt stały to prawny nakaz, by złożenie podania odbyło się poza Kanadą, według artykułu 11 kodeksu prawa imigracyjnego Kanady.
Liczni imigranci, którym udało się do Kanady wjechać, nie chcą opuszczać jej granic w obawie, że ponownie nie będzie możliwy ich wjazd. Dotyczy to także obywateli krajów bez wymogu wizowego, czyli Polaków, licznie obecnie zawracanych z kanadyjskiej granicy. Niektórzy podejmują ryzyko wylotu z Kanady, składając podania niezależne (punktowe) oraz wnioski o pracę i "sponsorstwo" pracodawcy, umożliwiające pozostanie na stałe. Zależy to jednak od wyboru odpowiedniego programu imigracyjnego i intencji imigranta.
Domyślam się, że jednym z powodów trudności uzyskania pobytu stałego jest popularność emigracyjna Kanady, rząd nie może zatwierdzić pozytywnie i przyjąć zbyt wielu podań. Ponadto decyzje humanitarne są w dużej mierze zależne od samego urzędnika, który ma dużą swobodę decydowania i wybiera jego zdaniem zasługujące na pobyt aplikacje.
Największe jednak szanse mają, z mojego doświadczenia i analiz prawnych, osoby wychowujące w Kanadzie dzieci, nie tylko urodzone w Kanadzie. Warto zatem w ich przypadku rozważyć opcję podania humanitarnego, może to być jedyna szansa rozwiązania problemu pobytowego.
Izabela Embalo
Licencjonowany Doradca
Prawa Imigracyjnego
Commissioner of Oath
UWAGA! Oferujemy również usługi notarialne (Commission of Oath)
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ DO KANADY PROSIMT O KONTAKT:
416-515-2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
ZAPRASZAMY DO ODWIEDZENIA NASZEJ STRONY:
www.emigracjakanada.net
Tadeusz - Ogląda Pan olimpiadę może? - Oglądam, bo jestem starym sportowcem. - Nie drażni Pana, że dzisiaj w tych ekipach reprezentacjach narodowych to jest tak, że ludzie pochodzą z różnych krajów - u Brytyjczyków grają ludzie z Afryki, u Niemców grają Polacy? - Nie mamy wpływu na to. - Wiem, że nie mamy na to wpływu... - Ja też się przygotowywałem do olimpiady w 72 i w 76 do Montrealu. Mnie to denerwuje. - A czy to nie jest tak, że ci sportowcy są coraz bardziej jak wynajęci pracownicy? - Sport w tej chwili to nie jest sport, tylko pełna komercjalizacja. - Liczą się tylko pieniądze? - To nie tak jak ja jechałem kiedyś tylko za dietę. - A Pan był na olimpiadzie? - Akurat nie zakwalifikowałem się. - A w jakiej dyscyplinie? - Kolarstwo. Polska była potęgą, a jak patrzę teraz na to wszystko... Oglądałem wyścig, to płakałem. Żona mówi do mnie, wyjdź. Wożą się na końcu grupy, a on mówi, że jedzie po medal. Mój kolega jest jego trenerem. Aż nie mogę mówić, bo się denerwuję.
Magda - Ogląda Pani olimpiadę? - Czasami, jak mam czas. - A co Pani sądzi o tym, że w wielu zespołach narodowych grają przedstawiciele innych narodów. Czy reprezentacje narodowe przestają mieć sens? - Ja wiem, to jest dziwne, ale tak jest wszędzie. - To jak to zrobić, bo dawniej rywalizowała powiedzmy Polska przeciwko Niemcom. - Ale to samo jest w piłce nożnej. - No właśnie, cały sport jest już taki teraz. Czy to nie traci sensu? - To jest nie w porządku, bo jak na przykład Polaków wykupują do drużyny niemieckiej i nie wiadomo, czy to jest fair. Trudno powiedzieć. - Nie sądzi Pani, że może rywalizacja powinna być indywidualna? - Tak mi się wydaje, że to nie jest w porządku, ale nic z tym nie zrobimy, bo teraz narodowości wszędzie się mieszają - na przykład jak tutaj w Kanadzie, ilu znajdziemy Kanadyjczyków? Tak samo w Stanach. Do Polski też przyjeżdżają teraz inne narodowości. - No właśnie, co z tym zrobić, jak tę olimpiadę zorganizować? - Nie mam zielonego pojęcia. Nie wygramy z nimi.
Kazimierz - Ogląda Pan olimpiadę? - Nie, nie mam czasu. - Dzisiaj wszystko w sporcie jest przemieszane i w drużynach reprezentacjach narodowych grają sportowcy, którzy są skądinąd - Chińczycy u Brytyjczyków, Afrykańczycy u Francuzów. Jak to zorganizować, Pana zdaniem, żeby miało sens? - Proszę Pana, to są już pretorianie, a nie jakieś drużyny narodowe, o wszystkim decydują pieniądze. - Może ci ludzie powinni startować indywidualnie, reprezentować siebie? - Nie, to się tak nie da, chyba że już nie istnieją państwa. - Ale co z tym zrobić? - Nie oglądać. Piłki nożnej nie oglądam od 1974 roku. Od olimpiady w Monachium. Za dużo tego było, za dużo świństwa. Pamiętam dokładnie wtedy w Warszawie na delegacji byłem, strasznieśmy to przeżywali, ale jak zaczęli grać w wodzie po kostki... - Od tego czasu dał Pan sobie spokój? - Dałem sobie spokój. To nie jest sport.
Czesław - Ogląda Pan olimpiadę? - Jak najbardziej! - Nie przeszkadza Panu, że w tych reprezentacjach narodowych bardzo często występują ludzie urodzeni gdzie indziej - że u Brytyjczyków grają ludzie z Afryki, u Francuzów Chińczycy? - To niczemu nie przeszkadza. - Nie przeszkadza? - Czemu ma przeszkadzać?! Tak powinno być, jedno z drugim powinno być zgrane. - Nie sądzi Pan, że to nie jest już sport amatorski? - To jest zawodowe. Oni trenują na to porządnie przez kilka lat, to nie jest takie proste.
Bożena - Ogląda Pani olimpiadę? - Nie, bo w Polsce byłam. Byłam bardzo zajęta i wczoraj wróciłam. - Rozumiem. A nie przeszkadza Pani, że w tych reprezentacjach narodowych są ludzie na chybcika dokooptowani z innych nacji? Czy to tak ma być? - No, wolałabym swoje reprezentacje, ale szczerze mówiąc, spędzałam czas tak intensywnie w Polsce, że nie zdążyłam pomyśleć o tym. - A może olimpiada powinna być rozgrywana indywidualnie, tak aby każdy reprezentował tylko siebie? - Chyba tak!
Z Józefem Drewniokiem o polskości na Śląsku rozmawia Andrzej Kumor
– Jesteś Ślązakiem z dziada pradziada.
– To prawda.
– Jeśli można kogoś szukać, kto jest prawdziwym Ślązakiem, to ty jesteś najprawdziwszym Ślązakiem?
– Jednym z najprawdziwszych.
– Jak wygląda historia twojej rodziny? Dziadek był w Grenzschutzu.
– Nie, nie, w Grenzschutz nie byli w ogóle. Mieszkali w Gliwicach cały czas. Właściwie cała rodzina pochodzi z Gliwic czy spod Gliwic. Dziadek oczywiście walczył w I wojnie, u Wilhelma, tam był ranny, a potem pracował na kopalni, tak jak większość tych ludzi na tamtych terenach, kopalnie, huty. Tata był rocznik 18, już zmarł, tata w 38 został wciągnięty do wojska. Wiadomo, to była Rzesza Niemiecka, Gliwice, Gleiwitz. To tata walczył w II wojnie po niewłaściwej stronie, ale...
– W jakich formacjach?
– W Wehrmachcie, był kierowcą. Znaczy miał tam taką wdzięczną funkcję, tak to nazwijmy, ponieważ nie musiał strzelać, był po prostu kierowcą takiej ciężarówy i tym jeździł po całej Europie. Tak że żeśmy się śmiali kiedyś we Francji ze znajomymi, jak powiedziałem, że mój tata już tu kiedyś był. A oni się pytali skąd. Ja mówię: a, zwiedzał Francję z biurem podróży Wehrmacht. Oczywiście nie spodobało to się wszystkim Francuzom, no ale właśnie są tego typu sytuacje. Cała rodzina właściwie jest taka śląska, o tych korzeniach powiedzmy śląsko-niemieckich przedwojennych.
– No ale ty masz wielki sentyment do Polski?
– Zawsze mieliśmy.
– W rodzinie?
– Mówiło się po śląsku, czyli po naszymu, jak to się mówi. W rodzinie raczej nie było niesnasek, konfliktów, a jeżeli były, to, powiedziałbym, były w sposób honorowy rozwiązywane.
Było dwóch braci babci, wujkowie mojej mamy, jeden był w Freikorps, jak to się nazywało po I wojnie, czyli w powstaniu brat walczył przeciwko bratu. Jeden potem pociągnął jako policjant do Hamburga, ożenił się z protestantką i to była ta protestancka część rodziny, niemiecka taka.
A drugi brat był powstańcem śląskim, mieszkał potem do końca życia w Siemianowicach. Odznaczany nawet w II Rzeczpospolitej za udział w powstaniu.
– No właśnie, wtedy odznaczano. A czy nie uważasz, że teraz Polska się trochę po macoszemu do Ślązaków odnosi? Czyli to jest taka jakby nieodwzajemniona miłość, jeżeli ktoś generalnie poczuwał jako Ślązak do związku z Polską.
– Na pewno. Na przykład po II wojnie światowej to było ewidentne. Ci, którzy byli umoczeni w nazizm, to uciekali przed armią sowiecką i przed nową władzą.
Część oczywiście została na zasadzie takiej – dopasują się i będą tutaj żyć. Tata wrócił w 46, jeszcze był w niewoli amerykańskiej w Niemczech, potem go wypuścili, ale wrócił tam do mamy, czyli do babci. I była taka nadzieja, że po prostu będzie lepiej, bo Niemcy, powiedzmy sobie szczerze, też nie traktowali Ślązaków tak super. Było na przykład takie określenie Wasserpolacken. Chodziło o mowę śląską czy o tę gwarę, że to ani nie Niemcy, ani nie Polacy, tacy Wasserpolacken.
– No ale te tarcia są między wszystkimi związkowymi częściami Niemiec.
– Zawsze tak było. Natomiast po wojnie była faktycznie jakaś taka nadzieja czy oczekiwanie, że może być lepiej.
Nie było lepiej. I jest taka teoria paru takich ludzki, których spotkałem, że po wojnie doszło do regermanizacji Śląska.
Na przykład ta duża fala wyjazdów w latach 70. To samo Mazury. To samo rodzina Kajki. Spotkałem kiedyś prawnuka Kajki w Kolonii – wiadomo, kto to był Kajka, poeta mazurski, polski, walczył o polskość – a jego prawnuk obraził się, kiedy go zapytałem o polskie korzenie, bo on jest Niemcem, nie chce mieć z Polską nic wspólnego.
A to było tak, że też ich potraktowano po wojnie jako tych autochtonów, na Śląsku i tutaj, w sposób nieszczególnie dobry. Więc jest coś takiego faktycznie jak regermanizacja Śląska, coś takiego nastąpiło. I to być może podłoże do sukcesu Rasiu, jakieś obudzenie tego typu uczuć negatywnych.
– Czy uważasz, że to są uczucia autonomiczne, czy to są uczucie proniemieckie, to znaczy czy to jest pomysł na Śląsk raczej bliżej Berlina, czy bliżej Warszawy?
– Wydaje mi się, że nie ma jakiejś koncepcji, takiego zdecydowanego pomysłu racjonalnego na Śląsk jako coś swojego.
Znaczy to co RAŚ robi, to jest – powiedziałbym – więcej prowokacja, skoro nawet jak statut opracowują, który to jest niezgodny z prawem polskim, bo sobie ubzdurali, że będzie sejm śląski i powiedzmy uchwały sejmu śląskiego będą ważniejsze od praw polskich.
To jest oczywiście głupota. Zamalowanie Stadionu Śląskiego na żółto-niebiesko, bo to barwy śląskie. Ktoś się śmiał, że Ukraina będzie na Śląsku.
Takiego pomysłu więc nie ma, natomiast jeżeli chodzi o to, czy to jest proniemieckie, powiedziałbym, że tak. Po wojnie było wśród tej ludności dużo nastrojów propolskich, no ale potem też Salomon Morel oczywiście, który w Izraelu umierał, obóz w Świętochłowicach, 40 tys. Ślązaków wywiezionych na Syberię do pracy, z których połowa nie wróciła; mężczyzn, którzy nie mieli z wojną nic wspólnego, itd.
Tak że pojawiły się takie sytuacje, które sceptycznie nastawiały do Polski. No i część rodzin wyjechała, rodziny były podzielone. Niemcy się oczywiście obudziły po wojnie dzięki planowi Marshalla i cudowi gospodarczemu.
– Więc było też ciążenie gospodarcze?
– Jak najbardziej. Bo ktoś dostał paczkę, jakiś wujek wysłał zdjęcie, fajnie tu w górach, fajne autko itd., ludzie sobie tłumaczyli, że po co mają w Polsce siedzieć, jak ich traktują tu źle, hanysy itd.
– Mówiłeś o okresie gierkowskim, Gierek był ze Śląska, były inwestycje, jakoś Śląsk był doceniony w tych czasach.
– Doceniony, ale właściwie nie Ślązacy jako tacy. Śląsk się rozwijał, kopalnie, huty się rozwijały i ściągano całe mnóstwo ludzi z Polski centralnej, którzy zresztą przyjeżdżali na takiej zasadzie, że na kopalni się pracowało wtedy chyba 20 – 25 lat, potem emerytura, i z tą emeryturą na tę wioskę w Lubelskiem, Kieleckiem sobie wrócić.
To nie było nawet takie wiązanie się ze Śląskiem, tylko takie ściąganie ludzi, i to raczej rozbijało Śląsk jako Śląsk, bo to takie przemieszanie ludności.
Część potem wyjechała, no i potem 60. lata, część mojej rodziny nawet wnioski składała o wyjazd, te wnioski były odrzucane itd. Ale część wyjechała wtedy, faktycznie.
– A jak to było z uznawaniem obywatelstwa niemieckiego dla Ślązaków, czy to automatycznie następowało? Jeżeli przyjechałeś do RFN, miałeś obywatelstwo niemieckie, czy część ludzi miała paszporty niemieckie w szufladzie, mieszkając na Śląsku?
– Nie, nie miała paszportów. Wystarczyło udowodnić, że twoi rodzice albo dziadkowie urodzili się na terenie Rzeszy, znaczy tam była ustalona granica z 37 roku, i to nawet jest w Grundgesetzu, czyli w konstytucji niemieckiej, artykuł chyba 116a, że wszyscy urodzeni na terenach Rzeszy przed 37 rokiem i ich potomkowie mają prawo do obywatelstwa. W moim przypadku to był oczywiście automat, o nic nie musiałem się starać, bo tata i mama urodzili się w Gleiwitzu jeszcze, no to była Rzesza.
– No właśnie, masz sentyment do Polski, ale mieszkasz w Monachium.
– No mieszkam w Monachium (śmiech). Bo to był 88 rok, kończyłem studia, potem zacząłem doktorat i nawet drugi fakultet, psychologię, a że tam wspomagałem trochę Wolność i Pokój w organizowaniu demonstracji pod studium wojskowym, były takie demonstracje, żeby trepów pogonić, żeby wywalić tych komunistycznych wojaków, potem dostałem wezwanie do wojska. Czyli po prostu chcieli mi przerwać studia, jeszcze z takim komentarzem, że no zobaczysz, czy wrócisz z tych wojsk rakietowych w Koszalinie. To jakoś mi dało do myślenia, to był 88 rok, nie było wiadomo co i jak, myślałem sobie, po co ryzykować, z nimi nigdy nic nie wiadomo, co im do łba strzeli, skoro zdecydowali się przerwać mi doktorat itd.
Pojechałem sobie. Zostałem najpierw w Paryżu, ale potem się okazało, że dwie siostry mojego taty mieszkają w Monachium, więc powiedziały przyjedź do nas, w swoim interesie, żeby mieć młodego człowieka przy sobie. No więc pojechałem do Monachium i tam zostałem.
Tam jest ciekawe środowisko, bardzo polskie. To się w tej chwili wykruszyło, dużo osób umarło, przecież był pan Nowakowski, znaczy Wolna Europa cała. Nowakowski, pani Grabowska, Odojewski, wielu ciekawych ludzi związanych z Wolną Europą. No i kwestia Mackiewicza, o której się mówiło. Miasto było interesujące i ciekawe, z tego względu tam zostałem więc.
– Czyli mieszkasz w Monachium, jesteś Polonią monachijską o korzeniach polskich.
– Tak, nawet napisałem kiedyś, jest takie pisemko, na UJ-ocie wychodzi, to wydaje Klub Jagielloński, tacy młodzi, konserwatywni politolodzy. Pismo nazywa się "Pressje".
I tam napisałem kiedyś taką małą rzecz "Śląski patriotyzm z polskością w tle" czy coś w tym stylu, gdzie to lekko opisałem, bo coś takiego zostaje. Trudno się wyprzeć korzeni, robisz sobie takie cyrki jak pan Tusk na przykład, że dziadek był polskim patriotą, a potem się okazuje, że go gdzieś tam do niewoli wzięli. Wcale do Andersa nie uciekał, bo pod Aachen, gdzie go złapano, nie było żadnej armii Andersa, co najwyżej żołnierze gen. Maczka. Każdy głupi to wie, tylko pan Tusk zapomniał o tym. Więc po co takie rzeczy robić, to jest śmieszne. Także te korzenie zostają, natomiast opcja jest zdecydowanie propolska.
– Dlaczego? Co jest atrakcyjnego w Polsce? Dlaczego nie jesteś Niemcem?
– Okres "Solidarności", to znaczy to chyba było decydujące. Oczywiście nie mówię o Wałęsie, bo wiemy, kim był i kim jest, ale chodzi o cały ruch, o to poruszenie ówczesne plus Kościół. I tutaj Papież, Kościół, "Solidarność", takie trzy bardzo atrakcyjne elementy, które dla człowieka myślącego musiały być jakąś inspiracją. To było opowiedzenie się po prostu po stronie tego, co służy wolności, a że z natury jestem człowiekiem, który po prostu wolność sobie ceni najwyżej ze wszystkiego, to był ten ruch, który dawał taką atrakcyjną wizję przyszłości, w którą mogłem się zaangażować. Dlatego właśnie ta polskość, czyli na pewno nie polskość Tuska, jeżeli w ogóle jest, czy Komorowskiego, co jest dla mnie wątpliwe, czy to jest w ogóle polskość – no ale to mój komentarz do tego. Natomiast ten właśnie ruch, ta wspólnota...
– Nie polskość Tuska, nie polskość Komorowskiego, uważasz, że oni nie realizują polskiego interesu, czy...?
– Oczywiste. Jest to oczywiste. Przykład taki najbardziej klasyczny, spada samolot z elitą polską, z prezydentem, i Tusk pozwala sobie w jakiejś rozmowie prywatnej, nie ma nawet kwitu na to, oddaje to śledztwo Rosjanom, oddaje wrak Rosjanom. Przecież to była kwintesencja polskości, to była ta elita tam plus generalicja, dwóch prezydentów.
– Każde państwo powinno bronić swoich instytucji, a to jest instytucja państwowa.
– To jest oczywiste. To zachowanie pokazuje, cała ta sytuacja, uległość wobec pani Merkel czy Putina widoczna pod każdym względem, że nie ma realizowania samodzielnej polityki, nawet próby samodzielnej polityki.
– Ciebie to boli?
– Bardzo mnie to boli, bo nie uważam, że pani Merkel jest prorokiem, który Europę zbawi, a wręcz przeciwnie, to jest kobieta... jestem tutaj podejrzliwy co do jej przeszłości.
– Sugerujesz, że jest z NRD, że wywiad, że jakieś Stasi?
– Sytuacja była bardzo dziwna. Merkel się urodziła pod Hamburgiem, jej ojciec, niemiecki pastor, ze strony zachodniej przechodzi do NRD w 50. latach i tam uzyskuje funkcję pastora. No to coś za coś. To jest ewidentne. Nie mam dowodu, ale wiele osób ma do tego duże wątpliwości. I na przykład wpływ Rosjan na politykę niemiecką... Wiadomo, że dużo archiwów Stasi jest w Moskwie.
– No tak. To jest osobny temat, bo np. Markus Wolf sprzedał większość archiwów Stasi CIA i CIA przez dziesięć lat nie chciała zwrócić tych archiwów do RFN-u. Osobna ciekawa sprawa, ale czy nie uważasz – idąc w dygresję – że to jest takie odrodzenie tej stałej osi współpracy rosyjsko-niemieckiej, która się datuje jeszcze z wieku XIX, a może i wcześniej. Mnóstwo urzędników niemieckich jechało do Rosji na zaproszenie cara i organizowało tam wiele instytucji państwa rosyjskiego.
– Na pewno coś w tym jest. Jest wiele interesujących sytuacji dotyczących tej współpracy, zachowanie na przykład byłego kanclerza Schroedera takie zupełnie skandaliczne. Zaczęło się mówić o "bananen republik", on podpisuje jakiś układ z Putinem o tej rurze, po czym doprowadza do sytuacji, gdzie zostaje odwołany z funkcji kanclerza – to było już zaplanowane po części – i wskakuje na stanowisko w Gazpromie za milion euro rocznie. I rzeczywiście realizuje interesy rosyjskie jak najbardziej.
On na przykład sprzeciwia się gazowi łupkowemu w Polsce itd. Plus wpływy rosyjskie ewidentne, o których się wie, niby ekologiczne sprawy, że gaz łupkowy zagraża ekologii.
– No tak, ale Rosjanie to zawsze realizowali, również jako państwo sowieckie, kiedy występowali przeciwko energetyce nuklearnej czy ruchy ekologiczne czy pacyfistyczne. Oni to mają opracowane.
– Mają opracowane, ale to właśnie ciekawe, że teraz Niemcy dalej to jakoś może nie do końca prowadzą, ale się zgadzają na tego typu politykę. No i to widać.
Na przykład wsparcie Niemców dla Polski, np. sprawa teraz też Smoleńska i parę innych, jakoś tego nie widać, czyli Rosjanie mają coś w ręku. Ja się obawiam, czego też się obawia wielu moich niemieckich przyjaciół, że mają te kwity ze Stasi. Wiadomo było, że wielu polityków RFN-u było skorumpowanych. Oczywiście miało związki ze Stasi, dostawało pieniądze. Część tych spraw wychodziła na światło dzienne.
– A tego nie rozwiązał Instytut Gaucka, otwarcie tych archiwów?
– Nie wszystkie, bo część dokumentów zginęła i naprawdę jest w Moskwie. O tym każdy wie. I jest takie założenie, że mają dokumenty na te najgrubsze ryby niemieckiej polityki i gospodarki, co pozwala Rosjanom wpływać i pociągać za sznurki. A tutaj Polska, która się w ogóle nie broni...
– Polska stoi na drodze tej polityki,
dlatego że to jest polityka, która miała swoje apogeum w czasach, gdy państwa polskiego nie było i jak gdyby w takiej głębokiej świadomości polityków rosyjskich i polityków niemieckich Polska jest zbędna, Polska jest niepotrzebna jako niezależny ośrodek polityczny. W związku z tym w najlepszej formie powinna być spacyfikowana, jeśli w ogóle ma istnieć.
– To jest bardzo dobre słowo, którego użyłeś, spacyfikowana. To jest w ogóle koniec polityki wschodniej. To widać, że to jest już koniec, po relacjach polsko-litewskich, polsko-ukraińskich to samo, polsko-gruzińskich, które były świetne, polsko-białoruskie nie istniały, a polsko-gruzińskie istniały, ale już nie istnieją w tej chwili. Po prostu widać zdecydowanie, że Polska została już po części spacyfikowana za zgodą ludzi, co do których – biorąc pod uwagę tzw. seryjnego samobójcę, który grasuje po Warszawie i co rusz ktoś tam popełnia samobójstwo, ostatnio Petelicki – można mieć podejrzenie, mówię o Tusku, Komorowskim, o tym środowisku – że tam tym kierują jakieś służby.
– Ale można mieć podejrzenia, że generalnie od samego początku te służby miały bardzo duży wpływ i przygotowywały sobie ten teren wcześniej, chociażby przez to – wspomniałeś Stasi – że Stasi działało na terenie Polski za zgodą Kiszczaka w latach 80. oficjalnie, budując własną agenturę. Ta agentura Stasi prawdopodobnie została przejęta przez służby niemieckie. Ale tu mówimy o polityce, odeszliśmy od Śląska. To jest właśnie dla mnie ciekawe. Zazwyczaj asymilują i przyciągają do siebie państwa silne. I państwa silne przyciągnęły bardzo wielu Ślązaków. Państwa silne, czyli Niemcy w tym wypadku. Dlaczego ciebie nie przyciągnęły Niemcy, dlaczego ty wciąż masz sentyment do Polski, która jest rozkładana na łopatki, która jest właśnie pacyfikowana, neutralizowana, która nie potrafi się podnieść? Bo to, z czym mamy do czynienia w naszym pokoleniu, to jest nieumiejętność odbudowy państwa, myśmy nie potrafili odbudować Polski.
– Zgoda, pełna zgoda. Dlaczego mam sentyment? Tak jak mówię, projekt "Solidarności" plus Papież, "Solidarności" bez Wałęsy oczywiście, tylko mówię o ruchu społecznym, ta walka o wolność. Dla mnie to był na przykład projekt europejski. On został po części doceniony jako projekt europejski, tylko niestety, tak jak powiedziałeś, przez słabość tych polityków, którzy przejęli tę władzę po 89 roku – właściwie czy to byli politycy, czy marionetki, kwestia do dyskusji.
– Oczywiście z jednej strony to jest kwestia elity, ale czy polskie społeczeństwo, Polacy mieli ochotę na niepodległe państwo, czy raczej mieli ochotę na kuchenki mikrofalowe, samochody, domy, dobrobyt?
– Mnie się wydaje, że oni mieli ochotę na niepodległe państwo, tylko to jest kwestia odpowiedniej manipulacji. Tzn. te dążenia, które jeszcze na pewno były uczciwe w latach 80., zostały przesterowane w reformy Balcerowicza, wolny rynek i oczywiście gadżety tego typu, jak kuchenki mikrofalowe, samochody, kwestia bogacenia się, budowania mieszkań i domów, to zostało odpowiednio sprzedane jako to najważniejsze w tej chwili. Dochodzimy do Europy, co zawsze dla mnie było nieatrakcyjne, bo uważałem, że Polska ma swój projekt, i właśnie marzyło mi się realizowania tego projektu w Europie, co się oczywiście nie udało do końca. No a w tej chwili to się już na pewno nie uda, no bo niestety nie ma takiej możliwości. Niemniej jednak Polska pozostaje dla mnie projektem bardzo atrakcyjnym.
– Jako projekt duchowy, jako koncepcja społeczeństwa i państwa?
– Tak, społeczeństwa obywatelskiego wolnych ludzi.
– Patrząc dookoła, patrząc, co się dzieje, m.in. w następstwie zamachów terrorystycznych z września 2001 roku, czy nie sądzisz, że ta nasza cywilizacja, która się coraz bardziej globalizuje, odchodzi od projektu społeczeństwa obywatelskiego, odchodzi od demokracji – bo to, że się szermuje hasłami demokracji, to jest niewiele warte? Ludzie są coraz gorzej wykształceni, ludzie coraz mniej uczestniczą w życiu publicznym. Wręcz mają taki wstręt do tego. Uważają, że i tak nie mają wpływu na to, że się nic nie zmienia. I to widać nie tylko w krajach, które się wydobywają z jakiegoś totalitarnego zgniecenia, ale również w stolicy czy takim ośrodku wolności, czyli w Stanach Zjednoczonych, które były w końcu założone przez ludzi szukających wolności, przez ludzi, którzy mieli dosyć właśnie skostniałego systemu europejskiego, którzy uciekali, poszukując swobody.
– Jeszcze raz podkreślę, ten projekt właśnie siedzi w głowie "Solidarności", ten wolnościowy, bo przed tym, o czym powiedziałeś, musimy się bronić. Na przykład w Europie jest teraz taka koncepcja, pomijając już biurokratyzm Unii Europejskiej i wtrącanie się w różne sprawy, które w ogóle nie powinny interesować tych biurokratów, ten najnowszy pomysł to kwestia krajów strefy euro, banków z tych krajów. I powstaje jakaś taka instytucja ponadnarodowa w Brukseli, a to głównie zarządzają tym bankierzy. No i na przykład mamy coś takiego, że to jest wypaczenie idei państwa demokratycznego, idziesz na wybory, wybierasz jakąś tam władzę, mam prawo wyborcze w Niemczech, wybieram tę czy inną partię, myślę, że ten kanclerz będzie dobry, a tu się okazuje, że on ma ograniczone możliwości działania, czyli jakby zaprzeczenie idei demokracji, społeczeństwa obywatelskiego i współdecydowania. Tam jakaś grupa siedzi, która decyduje w zasadzie o wszystkim. Nawet wybory w Grecji zostały
zakwestionowane przez tę grupę, pierwsze wybory, bo ten rząd nie chciał się podporządkować dyktatowi. Chodziło o uchronienie strefy euro. Chodzi o to, że główne państwa, czyli Niemcy i Francja, wpompowały miliardy w Grecję. Przy wyjściu Grecji ze strefy euro straciłyby dziesiątki, jeżeli nie setki miliardów euro. Więc tu nie chodzi o jakąś demokrację, prawa człowieka czy jakiś solidaryzm, bo tu chodzi o obronę własnych pieniędzy. I pozwalają sobie w tym momencie nawet kwestionować wyniki wyborów w Grecji. Czyli suwerenem nie jest już lud czy obywatele, tylko ktoś tym kieruje. Dlatego mówię, że Polska jest atrakcyjna, czy że idea, która była, żeby się ruszyć. Taka partia w Niemczech powstała, nazywa się Piraci, i oni oczywiście w tym kierunku idą. To znaczy powrót do demokracji.
– Ale do tego potrzebna jest "gleba", czyli musisz mieć ludzi, którzy chcą się rządzić, wiedzą, jak to się robi, i są wykształceni, czyli potrafią rozpoznać sytuację i rozpoznać manipulację, a niestety to, co się dzieje w szkołach, polityka politycznej poprawności itd., oducza ludzi krytycznego myślenia, rozeznania sytuacji.
– Przykład mediów. Ostatnio oglądam często niemiecką telewizję i dyskusje, różne programy, czy to ARD czy to ZDF, czy inne, i tam faktycznie po prostu jest pełna pula poglądów, jest dziennikarz, który jest moderatorem, masz okazję posłuchać ciekawej dyskusji, mając powiedzmy inteligencję większą czy mniejszą, po czym wyrabiasz sobie zdanie. W Polsce jest oczywiście z tym tragedia, o czym wszyscy wiemy. Poza Telewizją Trwam i Radiem Maryja nie ma nic w tej chwili. Jeżeli Lis zaprasza Kaczyńskiego na jakąś rozmowę, po czym go atakuje jak wytrawny polityk partii rządzącej, czy pani Olejnik i tego typu dziennikarze, te tzw. gwiazdy, Durczok, którego nazywam Durniokiem osobiście, który czymś tam rzuci, jakimś hasłem atrakcyjnym, ale w tym kierunku, żeby ośmieszyć tych, którzy ewentualnie, potencjalnie byliby konkurencją.
– Czyli te standardy środków przekazu, że tak powiem na rubieżach są gorsze jeszcze niż w Niemczech?
– Oczywiście, w Niemczech są rzeczywiście standardy, jeżeli chodzi o dyskusję przynajmniej. Nawet są ostre starcia dotyczącego tego projektu, jakiejś centralnej agencji bankowej, która to kontroluje. Są np. skargi parlamentarzystów z partii rządzącej, którzy złożyli z opozycją razem skargę do trybunału konstytucyjnego na to. Są osoby, które się starają bronić swojego interesu, interesu wyborców i jakiejś idei demokratyzmu, że lud ma wpływ. W Polsce tego zupełnie nie ma, za to wychodzą tego typu hucpy jak autonomia Śląska, bo to jest atrakcyjne, bo to się sprzedaje, bo tam ktoś tam sobie wyjdzie i znowu coś na Kaczyńskiego powie itd. Usłużne media to powtarzają typu "Gazeta Wyborcza" i telewizje znane nam. I wychodzi z tego, że Polska jest czymś śmiesznym, bo polskość to Kaczyński, a to jest śmieszne. A tu Ruch Autonomii Śląska jaki bardzo modern, jaki postępowy.
– Czy nie uważasz, że nadal się rozgrywa takie kompleksy elit polskich, zaściankowości, nieznajomości pewnych dyskursów intelektualnych Europy itd.
– Naturalnie, no bo patrząc na Francję na przykład. Tam jest taka zdecydowana opcja profrancuska. Każdy polityki francuski, obojętnie czy to będzie Sarkozy, czy Hollande, będzie walczył o sprawy francuskie. To nie jest zaściankowe dla Francuza. To jest w ogóle podstawa myślenia dla Francuza.
– I żaden Francuz nie będzie się przejmował, co o nim myślą w Londynie albo w Berlinie.
– To go nie obchodzi. Tak samo Cameron nie będzie się interesował tym, co pani kanclerz ma do powiedzenia na temat Anglii czy Wielkiej Brytanii, jak się po prostu zirytuje – podejrzewam – to Cameron będzie gotowy wyjść z Unii Europejskiej. On nie poświęci Wielkiej Brytanii. A w Polsce się wmawia, że Polska to jest tylko Unia, czyli właściwie Polska jako taka nie jest atrakcyjna, nie jest żadnym projektem, liczy się Unia Europejska. Kto to kwestionuje czy w ogóle zadaje pytania, to jest oczywiście podejrzany, że jest zaściankowy, że próbuje wzniecać konflikty międzynarodowe. To jest bardzo śmieszne. Masz rację, wiele tzw. elit polskich to już w ogóle nie są elity, to są jakieś... Może to i Słowacki miał rację, pawiem narodów będziesz i papugą. To są osoby, którym już na niczym nie zależy, tylko ewentualnie na jakiejś karierze i swojej pozycji.
– To jest bardzo smutny opis. I co, wciąż Polska jest taka atrakcyjna?
– Jest atrakcyjna. Dla mnie właśnie Polska jest atrakcyjna, nie te elity. To znaczy, ja po prostu wierzę, że to nie jest taki stały stan, to kiedyś padnie. Ludzie poczują, nawet ci ogłupiani przez media ludzie, poczują biedę, poczują, że są gorzej traktowani, bo już Niemcy gorzej traktują Polaków, pokazując po prostu, kto tu jest "panem". I to ludzie odczują po pewnym czasie.
– A czy będzie komu poprowadzić tych ludzi?
– Myślę, że znajdą się ludzie. Ludzie na przykład jadą do Czech i widzą, że w Czechach jest inna sytuacja. Oni to widzą. I na przykład Czesi w stosunku do Niemców, jak Niemcy wysuwają jakieś roszczenia, to Klaus potrafi powiedzieć, co o tym myśli. I nie tylko Klaus, ale i Czesi są przez Niemców szanowani. To ciekawe, taki mały naród czeski potrafił dokładnie powiedzieć, że dekrety Benesza zostają, że Niemcy mogą sobie organizować spędy czy zjazdy ziomkostw sudeckich ile chcą, ale tu nie będzie nic o jotę zmienione. Tam oczywiście był krzyk, wrzask, jakieś pohukiwania, ale skończyło się. Pozycja czeska została zaakceptowana. Natomiast Polska sobie pozwala. Kiedyś dyskutowałem z panią Steinbach, powiedziałem, dlaczego nie mówicie nic o Koenigsbergu, o Kaliningradzie, przecież tam Rosjanie weszli, mordowali, gwałcili, zrównali miasta z ziemią, a nie mówicie nic o roszczeniach, też niemieckie, prawda?
– Nawet bardziej niemieckie.
– Polska i Czechy tylko. A, bo tego... No bo się boicie Rosjan, mówię, bo Ruskich nie ruszycie, próbujecie tych słabszych tam sobie. Miejmy nadzieję, że jakaś powstanie polska polityka, jakaś elita dojdzie do władzy.
– Mówisz jakaś. Czy widzisz kogoś w Polsce?
– Myślę, że Kaczyński to raczej tak, jako osoba. Duże nadzieje wiążę z Kurskim, on był w Monachium we wrześniu ubiegłego roku – Jacek Kurski ma ciekawe pomysły. Bardzo takie propolskie, on sobie nie da w kaszę dmuchać przez Niemców, to jest jasne, i ma takie podejście, które jest może bardziej atrakcyjne dla ludzi młodych.
Jacek Kurski czy Ziobro, tamta opcja, Solidarnej Polski, gdyby Kaczyński nie był uparty i rzeczywiście starał się z nimi konkretnie dogadać, byłaby jakaś szansa, bo to są ludzie rzeczywiście młodzi, aktywni, czy Mularczyk, posłowie, którzy rzeczywiście walczyli o interesy Polski. Ten podział jest zupełnie niepotrzebny dla mnie, no ale pewnie sprowokowany przez ludzi – jak to kiedyś słusznie powiedziała pani Staniszkis – miernoty wokół Kaczyńskiego.
Ja to podkreślam, nawet będąc w jakimś komitecie poparcia Kaczyńskiego. Wiele tych osób wokół Kaczyńskiego robi bardzo złą robotę, już pomijając pana Czarneckiego, który tam dużo krzyczy. W końcu jest zięciem Hermaszewskiego, i to też dużo mówi o tym człowieku i o tych koneksjach jego.
•••
Nie mówiliśmy jeszcze o Gorzeliku, bo to jest też ciekawa postać, bo to jest człowiek, który ze Śląskiem nie ma nic wspólnego. Matka z Łodzi, dziadek z Przemyśla, nie mówi ani słowa po śląsku. I on tych ludzi skrzyknął. Tylko dlatego, że jest historykiem sztuki, który nie ma nic do powiedzenia, średniej klasy, a pieniądze trzeba jakoś zarabiać, no i skrzyknął tych ludzi wokół siebie.
– Czy pieniądze czasem nie są z Berlina na ten projekt?
– Nie wiem, czy z Berlina. Jest wielu przedsiębiorców śląskich, mają kasę i im się to podoba, bo to jest takie robienie komuś na przekór.
– Może woleliby odprowadzać podatki do Berlina niż do Warszawy?
– Do Berlina może nie, oni woleliby te pieniądze dla siebie zachować. To właśnie Gorzelik jest bardziej biznesmenem niż jakimś atrakcyjnym politykiem z wizją. Bardzo śmieszny człowiek.
– Dziękuję bardzo za rozmowę. Powiedz na koniec, jak się po śląsku z kimś żegna?
– Idźcie z Bogiem.
– No to z Bogiem.
Rozmawiał Andrzej Kumor