O rodzajach światła po raz drugi
W ostatnim odcinku traktującym o rodzajach światła mówiliśmy o światle skierowanym, lub tzw. twardym, dającym ostre, głebokie cienie. Jak pamietamy, takim rodzajem światła jest słoneczne światło w bezchmurny dzień. Jest nim również światło np. reflektorów teatralnych, a także światło lampy błyskowej, o której porozmawiamy w następnym odcinku. Powiedzieliśmy sobie także, że ten rodzaj światła powstaje wtedy, gdy jego źródło jest małe w stosunku do oświetlanej sceny. Słońce choć naprawdę wielkie z perspektywy ziemi jest małą tarczą.
Stosujemy je wszędzie tam gdzie zależy nam na pokazaniu bryły, lub szorstkiej struktury powierzchni. Niestety jest to rodzaj światła bardzo trudny do kontrolowania, szczególnie w portrecie.
Dzisiaj zajmiemy się światłem dużo łatwiejszym, mianowicie rozproszonym, lub miękkim. W przeciwieństwie do świała twardego powstaje ono wtedy, gdy jego źródło jest duże, lub stosunkowo duże względem oświetlanej sceny lub gdy światło twarde przechodzi przez medium lub materiał, który je rozprasza.
Najbardziej popularnym przykładem, który znamy jest światło dzienne w pochmurny dzień. Mamy tu oba czynniki powstawania takiego światła – chmury, które je rozpraszają oraz wielką, świecącą powierzchnię nieba.
Światło takie rzuca mało zdefiniowane, subtelne cienie, czasem trudne nawet do zuważenia przez niewprawne oko. Jest łatwe do kontrolowania i co najważniejsze do zmierzenia. Gdy w przypadku światła twardego mamy do czynienia z duża różnicą jego natężeń od pełnego blasku do głębokich cieni, z która to różnica słabo sobie radzą aparaty z nawet najbardziej wymyśną automatyką, to w przypadku światła miękkiego raz zmierzona jego wartość nie zmienia się tak długo jak pozostajemy w obrębie obszaru, które ono oświetla.
Światło to dobrze nadaje się do fotografii osób, nie tworzy bowiem brzydkich cieni na twarzach, zwłaszcza świetnie zdaje egzamin w portecie dzieci, gdyż podkreśla delikatna fakturę dziecięcej cery. Generalnie nadaje się do ukazania delikatnej stuktury różnych powierzchni. Aby pozostać przy przykładzie drzew, a konkretnie kory dębu z ostatniego odcinka, którego fakturę wydobywa światło twarde, światło miekkie dobrze oddaje strukturę kory np. brzozy. Na podstawie tych przykładów sami możemy znalźć więcej zastosowń światła rozproszonego .
Być może w czasie wizyty w studiu fotograficznym zwróciliśmy uwagę na różne dziwne przedmioty jak białe parasolki lub rodzaj skrzynek z czarnego materiału z jedną ścianą z materiału białego. Można też zauważyć reflektory o różnej średnicy.
Wszystkie te przedmioty służą do rozproszenia światła i zwiększenia jego powierzchni. Np. światło odbite lub przechodzące przec dużą parasolkę jest bardziej rozproszone niż przez mniejszą. Również reflektor o dużej średnicy daje bardziej miękkie światło niż o mniejszej.
To tyle jeśli chodzi o fotografię studyjną, o której wspominam jednie w celach, nazwijmy to, poglądowych.
Wróćmy do fotografii bliższej naszym codziennym doświadczeniom, np krajobrazowej, której na ogół w większości z przyjemnością się oddajemy. Mamy dwa zdjęcia.
Jedno wykonate w piekny, słoneczny dzień, błękit nieba, zieleń aż w oczy kole, inne kolory też, a wszystko ostre, jak wyciete z kartonu. I drugie – mglisty, pastelowy pejzaż, miękkie kolory, nostalgiczny nastrój. Które z nich bardziej przypadłoby Państwu do gustu? Wydaje mi się, że raczej to drugie. A jeśli tak, to zawdzięczamy je m.in. rozproszonemu światłu. Krótko mówiąc, tzw. plażowa pogoda nie zawsze sprzyja ciekawym zdjęciom. Często te najciekawsze są wykonane w pogodę, kiedy jak to się mówi, psa żal na dwór wygonić. Prawda, wymagają nieco samozaparcia, jak zreszta wszystko co jest ciekawe. Chciałbym tym samym przekonać Państwa, że czasem warto chwycić za aparat, w czasie tzw. złej pogody. Niekoniecznie kiedy leje, ale troche rozpraszającej mgiełki na pewno doda naszym zdjeciom potrzebnego nastoju.
Na zakończenie ważna uwaga techniczna. Kiedy fotografujemy w pochmurny dzień, starajmy się nie umieszczać w kadrze samego nieba. Mimo, że zachmurzone, jest jednak w porównaniu z tym co na ziemi bardzo jasne. W związku z tym na zdjęciu wyjdzie prześwietlone, białe, bez szczegółów czyli nieciekawe. Natomiast gdy światłomierz uchwyci większą jego połać, to wprawdzie chmury wyjdą dobrze, ale to co naprawdę chcemy sfotografować będzie kompletnie ciemną plamą.
Jest wprawdzie na to rada przez zastosowanie filtra tzw. połówkowego, ale to już temat na zupełnie inną okazję.
Wojciech Porowski
Mississauga
Musimy być odważni w wyznawaniu wiary
5 czerwca przypada 25. rocznica święceń kapłańskich proboszcza parafii pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbe w Mississaudze Ojca Janusza Błażejaka. Z tej okazji poprosiliśmy Ojca o rozmowę o jego dwudziestopięcioletniej pracy duszpasterskiej.
http://www.goniec24.com/prawo-polska/itemlist/tag/Wojciech%20Porowski#sigProIdd2c4fb1ef7
Wojciech Porowski : Na wstępie naszej rozmowy chciałbym złożyć serdeczne gratulacje z okazji 25. rocznicy święceń kapłańskich. Kiedy świętujemy jakieś rocznice, nie sposób nie sięgnąć do początków. W związku z tym czy można prosić o krótką historię Ojca drogi do kapłaństwa i o źródłach powołania.
Ojciec Janusz Błażejak: Otóż jak sięgam pamięcią do moich lat młodości, to pamiętam, że zawsze chciałem być księdzem. Innej drogi nie znałem i o innym kierunku nie myślałem, zawsze był dla mnie ten jeden – być księdzem. To tkwiło we mnie od samego początku. Wydaje mi się, że ta moja droga do kapłaństwa została w moim przypadku wymodlona przez moją rodzinę, szczególnie przez moją mamę. Kiedy byłem małym chłopcem, miałem zaledwie trzy lata, bardzo ciężko zachorowałem. Miałem zapalenie wyrostka, który pękł i nastąpiło wewnętrzne zakażenie. Lekarze nie dawali mi żadnej szansy na przeżycie. Przez miesiąc leżałem w szpitalu w śpiączce. Moja mama w dzień i w nocy była ze mną w szpitalu, modląc się i ofiarując mnie Bogu. Być może zostało to przez Boga przyjęte i stąd moje powołanie. Trafiłem do misjonarzy oblatów – do niższego seminarium, potem do nowicjatu i do wyższego seminarium. Droga dobrze się układała, sympatycznie, pomyślnie. Nigdy nie miałem żadnych wątpliwości co do mojego powołania i drogi mojego życia.
- Przez 25 lat kapłaństwa pełnił Ojciec różne funkcje w zgromadzeniu. Był Ojciec i proboszczem, i prowincjałem, a teraz w dalszym ciągu pełni Ojciec posługę jako przewodniczący Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę. Z perspektywy owych 25 lat kapłaństwa i wszystkich tych funkcji, które przyszło Ojcu pełnić, jak Ojciec widzi zmiany, które przez 25 lat zaszły w społeczeństwie kanadyjskim, oraz jak Ojciec ocenia stan świadomości religijnej i stan wiary zarówno społeczeństwa kanadyjskiego, jak i kanadyjskiej Polonii?
- Wydaje mi się, że dwadzieścia – dwadzieścia pięć lat temu świadomość religijna, szczególnie katolików, była w Kanadzie o wiele większa. Ci ludzie, którzy byli praktykującymi katolikami, byli naprawdę oddani, pracowici, niesamowicie ofiarni. Dbali o swój kościół, dbali o swoją parafię. Być może dlatego, że byli w mniejszości religijnej. Protestantów było o wiele więcej w Kanadzie niż katolików. Katolicy przez wiele, wiele lat, szczególnie na początku zeszłego wieku i do drugiej wojny światowej, a nawet do lat 60., nie mieli wiele do powiedzenia ani w polityce, ani w gospodarce, ani w społeczeństwie kanadyjskim. Protestanci byli górą. Dlatego też może ta grupa katolicka była bardziej zwarta, bardziej odpowiedzialna, bardziej żywa.
Kiedy patrzy się na nasz dzisiejszy, współczesny Kościół, to trzeba podkreślić, że nastąpiła liberalizacja naszej wiary, nastąpiła liberalizacja naszych poglądów. Coraz częściej sięgamy po łatwe rozwiązania naszych problemów, kryzysów, naszego nieudanego małżeństwa, naszych niepowodzeń w życiu religijnym i moralnym. Wtenczas usprawiedliwiamy się, powołując się na stronę protestancką czy na inne religie chrześcijańskie, które nie mają takich samych wartości, gdy chodzi np. o małżeństwo, o moralność czy o czystość przedmałżeńską.
A z drugiej strony, kiedy również patrzę na nasze polonijne rodziny, to jestem dalej pełen podziwu, szczególnie tu w Mississaudze w parafii św. Maksymiliana Kolbe, gdzie widzę setki młodych ludzi zaangażowanych, oddanych, którzy wiele robią i dla Polonii, i dla kościoła, którzy nie wstydzą się swojej wiary, którzy nie wstydzą się przynależności do polskiej społeczności i do tego, kim jesteśmy. Z jednej strony, nastąpiła wielka liberalizacja ogólnie w Kościele i również w Polonii, ale jest też silna grupa, która stoi bardzo mocno na fundamencie naszej wiary i kultury.
- Słyszałem kiedyś takie stwierdzenie, że trudno jest głosić Ewangelię ludziom sytym. Odnosi się to zwłaszcza do tych misjonarzy, którzy muszą się jakoś przebić z Panem Bogiem przez większe czy mniejsze poczucie sytości. Jak by Ojciec odniósł się do takiego postawienia sprawy?
- Jest to prawda, której my doświadczamy bardzo często. Słyszy się, że teraz mi Pan Bóg niepotrzebny, teraz mi Kościół niepotrzebny. Człowiek jest zajęty robieniem biznesu, stawaniem się bogatszym, wyjeżdżaniem na wakacje nawet dwa razy do roku. Ktoś dostał dobrą pracę, dobre pieniądze i nagle kościół, niedzielna Eucharystia, sprawy wiary odchodzą na drugi plan.
Ale ta sytuacja trwa do czasu. W pewnym momencie ludzie zdają sobie sprawę, że czegoś im brakuje, że nie jest to wszystko, co chcą mieć. Nagle przychodzi kryzys, kryzys małżeński, nagle przychodzi tragedia – któryś z dzieciaków rozbija się gdzieś samochodem, nagle ktoś ni stąd, ni zowąd ciężko zachoruje na raka czy na inną chorobę i nagle ci ludzie odkrywają Pana Boga w jednym momencie. Jak to przysłowie mówi, jak trwoga to do Boga. Wtedy pieniądze nie grają już roli, człowiek widzi, że to, iż jest się bogatym, też nie ma znaczenia, bo są inne wartości, któreśmy w pewnym momencie zagubili, a teraz próbujemy je na nowo odnaleźć.
Tragedią nas, Polaków, jest to, że niektórzy z nas, którzy się dorobili, próbują właśnie w taki sposób żyć, a również wykorzystując drugiego Polaka, np. nie płacąc mu za wykonaną pracę. Jest bardzo wiele osób, które przychodzą i mówią "proszę ojca, ten mi nie wynagrodził, ten mnie oszukał na kilka tysięcy", itp. Bardzo często trzeba pomóc, nawet kupując bilet do Polski, komuś, kto nielegalnie gdzieś tam pracował. To jest tragedia. Ludzie, którzy się dorobili, próbują wykorzystać tych, którzy nic nie mają. A jak trafiać do tych, którzy są nasyceni bogactwem? Oni sami muszą w pewnym momencie dojść do zrozumienia, że nie samym chlebem żyje człowiek. Wcześniej czy później łaska boża jest konieczna. Jest lepiej, jak to się stanie wcześniej, niż kiedy dotknie nas w życiu jakaś tragedia, choroba, śmierć i wtedy dopiero się nawracamy po dwudziestu – trzydziestu latach. To jest stracony życiorys, stracony kawał życia. Co to jest jedna godzina dla Pana Boga raz w tygodniu przeznaczona na niedzielną Mszę św., na Eucharystię, która jest dla nas największym bogactwem. To są pytania, które musimy sobie ciągle zadawać i ciągle na nie odpowiadać.
- Pozwolę sobie przywołać słowa Benedykta XVI wypowiedziane kilka dni temu do kolegium kardynalskiego zebranego z okazji 85. urodzin Ojca św., który wyraził się, że w dzisiejszych czasach do walki ze złem potrzebny nam jest "Kościół wojujący". Jak Ojciec odbiera te słowa zwłaszcza jako misjonarz?
- Musiałbym sięgnąć do całkowitej wypowiedzi Ojca św., co miał na myśli, mówiąc "Kościół wojujący". Jeśli chodzi tu o Kościół odważny, Kościół przebudzony, Kościół nie śpiący, Kościół idący do przodu, Kościół walczący o zachowanie swoich zasad, ideałów, wiary i tradycji – tak, zgadzam się totalnie. W to samo wierzę i to samo wyznaję.
Uważam, że nam, katolikom, dzisiaj szczególnie, w tym tak bardzo zliberalizowanym świecie, w którym żyjemy w Kanadzie, nie wolno spać nawet na chwilę. Należy nam być czujnym, nie wolno nam być wstydliwym, nie wolno nam się wstydzić np. przeżegnać się przed jedzeniem w restauracji czy gdziekolwiek jesteśmy. Kiedy patrzymy na inne wyznania, ludzie są odważni. Sikhowie nie wstydzą się nosić swoich turbanów, Żydzi nie wstydzą się nosić swoich jarmułek. Czemu my wstydzimy się nosić medaliki i krzyżyki, czemu my wstydzimy się przyznawać, że jesteśmy katolikami? Dlatego my również powinniśmy być bardzo odważni, gdy idzie o wyznawanie wiary. Jeśli tu chodzi o to, że Kościół musi być wojujący, gdy idzie o zachowanie wiary i naszych tradycji, to tak, zgadzam się absolutnie. Mam nadzieję, że to był właśnie ten kontekst w wypowiedzi Ojca św. Gdyż rzeczywiście próbuje się nas przydusić, próbuje się nam buzie zakneblować, przymknąć, abyśmy się nie liczyli w społeczeństwie. A my się musimy liczyć, bo w tej chwili najpoważniejszą, największą społecznością chrześcijańską w Kanadzie jest Kościół katolicki. Dawniej byliśmy przedostatni lub nawet na końcu. Protestantów i anglikanów było o wiele więcej. Teraz my jesteśmy tymi, którzy dzięki emigracji z Filipin, Europy i innych katolickich krajów stanowią największą grupę chrześcijan w Kanadzie i nie wolno nas spychać na drugie miejsce w społeczeństwie. Musimy być odważni w wyznawaniu naszych zasad wiary, dlatego takie marsze w obronie życia, jaki miał ostatnio miejsce w Ottawie, winny być nagłaśniane i winny stanowić aktywną formę naszego chrześcijańskiego życia.
- Jeśli można jeszcze kilka słów na temat powołań kapłańskich. W naszej parafii św. Maksymiliana mieliśmy kilka powołań i mamy je zresztą nadal. Chwała Panu Bogu za to. Modlimy się zresztą w tej intencji podczas każdej Mszy św. Z perspektywy dwudziestu pięciu lat służby kapłańskiej, jakie przesłanie mógłby Ojciec przekazać młodym adeptom kapłaństwa, czy tym, którzy może dopiero myślą o tej drodze życia?
- Cieszymy się bardzo powołaniami w parafii św. Maksymiliana Kolbe, jak w żadnej innej parafii. W ostatnim czasie było wyświęconych dwóch naszych ojców – ojciec Mieczysław Burdzy i ojciec Paweł Ratajczak oraz jeden ksiądz diecezjalny. Natomiast w najbliższym czasie, tj. 7 czerwca, święcenia kapłańskie otrzyma ojciec Marcin Serwin. Mamy jeszcze dwóch kleryków, Paul Patrick, który studiuje w Rzymie, oraz Davida Karchut, który ma przed sobą jeszcze dwa lata studiów.
Dla tych wszystkich młodych kleryków i tych, którzy myślą o kapłaństwie, mam jedną radę – nie obawiaj się. Kapłaństwo jest piękną sprawą. Jest ciężko, jest trudno, zwłaszcza na początku, ale jest naprawdę piękną sprawą. Kiedy zdecydujesz się oddać siebie Chrystusowi na jego służbę, to jest piękna praca. Praca, która przynosi dużo satysfakcji, oczywiście też dużo stresów, dużo też bólu głowy, ale jest warta zaangażowania i warto się poświęcić dla Boga.
W moim życiu kapłańskim przez 25 lat, nie miałem jednego momentu, jednej sekundy, abym żałował, że zostałem księdzem. Nigdy. Modlę się i proszę Pana Boga, aby taki moment nigdy nie nastąpił, i wierzę, że nie nastąpi.
Natomiast jeśli chodzi o młodych ojców, to moja rada jest taka: przede wszystkim trzeba być otwartym dla ludzi. Trzeba być dla nich serdecznym, być dla nich wyrozumiałym, okazać im serce. Ja zawsze to mówię moim młodym ojcom u św. Maksymiliana Kolbe, że ludzie mają wystarczająco dużo swoich problemów i kłopotów. Kiedy przyjdą do kościoła w niedzielę, muszą się napełnić dobrą, pozytywną energią. Dlatego zawsze mówię – uśmiechać się do ludzi, okazać im radość, podać im rękę. Oni są przygnębieni pracą, obowiązkami, problemami rodzinnymi, przygnębieni problemami finansowymi, wydatkami, hipotekami, które mają do spłacenia, tak że nie wolno im dodawać żadnych dodatkowych stresów. Trzeba dodać im radości, nadziei, aby odeszli stąd zadowoleni, że tę godzinę spędzili z Bogiem na Eucharystii i również z radosnym spotkaniem z kapłanem.
- Ojcze, serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę wielu, wielu lat owocnej służby kapłańskiej.
- Dziękuję bardzo i proszę o zdrowaśkę, jak zawsze.
Rozmawiał:
Wojciech Porowski – Mississauga
ABC fotografii: Rodzaje światła - światło twarde lub skierowane
W ramach pogadanek dla początkujących, które rozpoczęliśmy ostatnio tematem o naświetlaniu, dzisiaj kolej na oświetlenie.
Jak wiadomo, podstawą każdej fotografii jest światło. Bez niego po prostu żadna fotografia by nie istniała. Jednak światło światłu nierówne. O jego rodzajach teraz porozmawiajmy.
Wielu z nas zapewne zauważyło, że cienie, które rzucają oświetlone przedmioty, czasem są bardzo wyraźne, a czasem ledwie je widać. Jest to wynik większego lub mniejszego rozproszenia światła. Tak więc mamy dwa rodzaje oświetlenia – nierozproszone, które czasem nazywamy twardym lub skierowanym, oraz rozproszone, zwane też miękkim, przy czym stopień tego rozproszenia może być różny.
Światło skierowane lub twarde to właśnie to, które tworzy ostre, wyraźne cienie. Powstaje wtedy, gdy jego źródło jest stosunkowo małe względem oświetlanej sceny lub przedmiotu. Najbardziej znanym jego źródłem jest słońce w pogodny, bezchmurny dzień.
Jeśli chcemy uwiecznić na pamiątkowym zdjęciu naszych bliskich czy przyjaciół w formie portretu, winniśmy unikać takiego oświetlenia jak ognia, szczególnie w godzinach południowych, gdy słońce jest wysoko. Światło to bowiem tworzy na twarzach nieprzyjemne ostre cienie i na pewno osoby, które fotografujemy, zwłaszcza z bliska, nie będą zachwycone.
Co jednak robić, kiedy warunki są takie, jakie są, a chcielibyśmy jakieś pamiątkowe zdjęcia bliskich osób jednak mieć? Otóż w taki słoneczny dzień mamy kilka wyjść, aby wykonać prawidłowe zdjęcie portretowe. Pierwsze to takie, że ustawiamy naszego modela po prostu w cieniu. Trzeba jednak uważać, jaki to cień. Jeśli pod drzewem, przez którego gałęzie przechodzi światło słoneczne, rezultat może być jeszcze gorszy ze względu na cienie gałęzi na twarzach. Najlepszy jest tzw. cień otwarty. Otwarty cień to taki, który rzuca np. ściana budynku, przy czym od góry pada światło niezachmurzonego nieba. Jedyny szkopuł w tym przypadku to taki, że niezachmurzone niebo jest oczywiście niebieskie i tenże niebieski kolor będzie dominował na zdjęciu, jeśli automatyczny balans bieli nie zadziała prawidłowo. Najlepiej jest w takim przypadku ręcznie ustawić balans bieli na otwarty cień. Jak to zrobić i co to takiego, podpowie nam instrukcja obsługi aparatu.
Inny sposób na portretowe zdjęcie w pełnym słońcu to taki, który wykorzystują często zawodowcy. Ustawiamy naszego modela tyłem do słońca, którego światło będzie tworzyć wokół głowy swoistą aureolę. Ponieważ w takim ustawieniu twarz pozostaje w cieniu, rozświetlamy ją lekko lampą błyskową, ale nie za mocno, aby światło lampy nie konkurowało ze słonecznym, bo wtedy wygląda to nienaturalnie. Jest jeszcze inny sposób, jednak w amatorskich warunkach nieco kłopotliwy, jako że wymaga drugiej osoby do pomocy. Ów asystent za pomocą dużego ekranu srebrnego lub złotego odbija światło słoneczne, wypełniając nim cienie na twarzy modela. Jest to jednak sposób wykorzystywany głównie przez zawodowców.
To tyle o portretach w słoneczny dzień. Ale przecież robimy zdjęcia nie tylko portretowe i chcielibyśmy wiedzieć, jak wykorzystać takie ostre światło słoneczne. Jest ono rzeczywiście niezbędne do zdjęć wielu motywów. Najbardziej przydatne jest w fotografii architektury i w ogóle w sytuacjach, gdzie jest potrzeba pokazania bryły. Oczywiście nie może to być oświetlenie frontalne, które gubi wszelkie szczegóły, a skierowane skośnie.
Dalej. Oświetlenie twarde jest w stanie pokazać nie tylko bryłę, ale także fakturę powierzchni, zwłaszcza fakturę szorstką i chropowatą. Przykładem może tu być np. kora niektórych drzew, jak choćby dębu. Oświetlenie takie wydobywa także strukturę skał, kamienistej nawierzchni itp. Przykłady można mnożyć, ale już na podstawie tych przytoczonych można sobie wyobrazić inne.
To, co zostało powiedziane o twardym świetle dziennym, odnosi się także do światła sztucznego. Takim najbardziej znanym jego przykładem jest tzw. punktówka teatralna, często stosowana, by z mroku sceny wydobyć jakąś jedną postać lub przedmiot.
W portrecie studyjnym ostre, skierowane światło jest stosowane do uzyskania dramatycznych efektów, choć jest ono bardzo trudne do kontrolowania i trzeba być nie lada mistrzem, aby je dobrze wykorzystać. Jego odmianą jest tzw. oświetlenie rembrandtowskie, które stosował Rembrandt w swoich portretach, gdzie jest ono jednak nieco rozproszone, chociaż jego kierunek nie budzi wątpliwości.
A skoro już mowa o malarstwie, to szczerze zachęcam wszystkich interesujących się fotografią do oglądania obrazów, zwłaszcza wielkich mistrzów. Można się wiele nauczyć.
W następnym odcinku porozmawiamy o świetle rozproszonym i jego zastosowaniach.
Wojciech Porowski
Mississauga
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Wojciech Porowski: Historia pewnego Obrazu
Obraz Jezusa Miłosiernego
W okresie powielkanocnym gościł z wizytą w Kanadzie ordynariusz grodzieński Jego Ekscelencja ksiądz biskup Aleksander Kaszkiewicz. W Niedzielę Miłosierdzia Bożego głosił homilie na Mszach św. w kościele św. Maksymiliana Kolbe, a w poniedziałek z inicjatywy Koła Przyjaciół Misji przy tamtejszej parafii miało miejsce spotkanie z Księdzem Biskupem, na którym usłyszeliśmy referat o objawieniach św. siostry Faustyny Kowalskiej, a także fascynującą historię o powstaniu i kolejach losu słynnego obrazu Jezusa Miłosiernego.
Początek kultu Miłosierdzia Bożego w formie zaproponowanej przez siostrę Faustynę można datować na dzień 22 lutego 1931 roku, kiedy to objawiający się siostrze Faustynie Jezus polecił jej, aby namalowano obraz z Jego wizerunkiem tak, jak Go widziała w objawieniu, i podpisem "Jezu ufam Tobie". Siostra Faustyna zwróciła się o poradę do swego spowiednika, obecnie już błogosławionego, ks. Michała Sopoćki. Rzecz cała działa się wówczas w Wilnie, do którego siostra Faustyna została przeniesiona z Płocka.
Ks. Sopoćko odniósł się początkowo bardzo sceptycznie do objawień siostry, a zwłaszcza polecenia namalowania obrazu, wyjaśniając swej penitentce, że prawdopodobnie chodzi o obraz Jezusa w jej duszy. Jednak zaraz po odejściu od konfesjonału usłyszała głos Jezusa, polecający wykonanie rzeczywistego obrazu, który uroczyście poświęcony w niedzielę po Zmartwychwstaniu, byłby czczony początkowo w jej zgromadzeniu, a następnie na całym świecie. Ksiądz Sopoćko, niezbyt przekonany o autentyczności objawień swej penitentki, skierował ją na badania psychiatryczne. Zarówno wyniki badań, jak i opinia przełożonej zgromadzenia wypadły dla siostry Faustyny bardzo pozytywnie. W tej sytuacji ks. Sopoćko, przynaglany przez siostrę Fustynę, zajął się sprawą namalowania obrazu, choć jak sam przyznał, wiedziony bardziej ciekawością niż przekonaniem o nadprzyrodzoności jej objawień. Wybór wykonawcy obrazu padł na Eugeniusza Kazimierowskiego, mieszkającego w pobliżu malarza specjalizującego się w malarstwie religijnym. Po miesiącach pracy, szczególnie utrudnionej faktem, że malarz musiał przenieść na płótno postać Jezusa z widzenia innej osoby, polegając jedynie na jej instrukcjach, obraz w lipcu 1934 roku został ukończony. Ksiądz Sopoćko z własnych funduszy pokrył honorarium artysty i tym samym stał się prawnym właścicielem dzieła. Siostra Faustyna, mimo że malarz wkładał wiele serca i pracy w obraz, nigdy nie była z jego dzieła całkowicie zadowolona, twierdząc, że Jezus w objawieniach jest dużo piękniejszy niż na płótnie.
Obraz, początkowo przechowywany w mieszkaniu ks. Sopoćki, jesienią 1934 roku zawisł w ciemnym końcu korytarza klasztoru Bernardynek w kościele św. Michała, gdzie ks. Sopoćko był rektorem. Jednak pod wpływem objawień siostra Faustyna nalegała, aby obraz Jezusa Miłosiernego został pokazany publicznie, najlepiej w Ostrej Bramie. Pomysł ten wydawał się mało realny, jako że Ostra Brama zajmuje takie miejsce w sercu wilnian i nie tylko, że umieszczenie tam jakiegokolwiek innego obrazu wydawało się co najmniej niestosowne. Jednak Opatrzność Boża dała po raz kolejny znać o sobie.
W kwietniu 1935 roku w tygodniu powielkanocnym, na zakończenie Wielkiego Jubileuszu Odkupienia, miało się odbyć przed Ostrą Bramą Triduum. Tak się złożyło, że proboszcz ostrobramski ks. Stanisław Zawadzki poprosił właśnie ks. Sopoćkę o wygłoszenie homilii w czasie tych uroczystości. Ks. Sopoćko przyjął zaproszenie pod warunkiem, że obraz Jezusa Miłosiernego będzie stanowił część dekoracji Ostrej Bramy, co też się stało.
Tak więc spełniły się dwa pragnienia wyrażone przez Jezusa – obraz Jezusa Miłosiernego doznał publicznego uczczenia oraz po raz pierwszy obchodzono święto Miłosierdzia Bożego w drugą niedziele po Wielkiejnocy. Po zakończonych uroczystościach obraz znowu zawisł w ciemnym korytarzu kościoła św. Michała. Na następne publiczne wystawienie musiał czekać do czerwca tegoż roku, kiedy to w czasie uroczystości Bożego Ciała stał się elementem jednego z czterech ołtarzy. Rolę tę spełniał jeszcze kilkakrotnie w parafii św. Franciszka, na terenie której znajdował się kościół św. Michała.
W grudniu 1935 roku Pan Jezus raz jeszcze nakazał siostrze Faustynie, aby obraz Miłosierdzia Bożego został wystawiony do czci publicznej. Niestety, siostrze Faustynie nie było dane doczekać tej chwili, gdyż w marcu 1936 roku decyzją przełożonych została przeniesiona do Arendowa pod Warszawą, a nieco później do Łagiewnik pod Krakowem. Tam też otrzymała wiadomość od ks. Sopoćki, że rozpoczął on działalność wydawniczą, której celem było rozpowszechnienie kultu Miłosierdzia Bożego. Donosił także, że zdecydował o umieszczeniu obrazu Miłosierdzia Bożego w kościele św. Michała, gdzie odbierał cześć publiczną. Jednak dopiero w kwietniu 1937 roku ks. Sopoćko wystąpił do władz kościelnych o zgodę na pozostawienie go tam na stałe, którą to zgodę otrzymał i w dniu 4 kwietnia w Niedzielę Przewodnią mógł dokonać oficjalnego poświęcenia obrazu.
Po wybuchu wojny siostry bernardynki w grudniu 1940 roku ukryły obraz. Wrócił on na dawne miejsce w roku 1942. W międzyczasie kult Miłosierdzia Bożego rozszerzał się po całym kraju, a fotografię obrazu powielano w tysiącach egzemplarzy.
Już po wojnie, w sierpniu 1948 roku, władze sowieckiej Litwy zamknęły kościół św. Michała, tak jak wiele innych, i rozwiązały klasztor Sióstr Bernardynek, przenosząc je do Czarnego Boru, natomiast cały inwentarz kościoła, w tym także obraz, został przeniesiony do kościoła św. Ducha w Wilnie.
Ks. Sopoćko, który od kilku lat przebywał już w Polsce, próbował sprowadzić obraz do Łagiewnik, jednak umówiony kurier, który miał przemycić obraz przez granicę, zawiódł, tłumacząc się później, że dla niego równałoby się to świętokradztwu.
Obraz Miłosierdzia Bożego w roku 1956 trafił do Nowej Rudy koło Grodna, a stało się to za sprawą ks. Józefa Gracewicza, duchowego ojca Instytutu Matki Bożej Miłosierdzia i redaktora katolickiego pisma "Nasz Przyjaciel". Ks. Gracewicz znał się doskonale z ks. Sopoćką, jako że zamieszkiwał u niego w latach 30. w Wilnie. Znał też dobrze historię obrazu Miłosierdzia Bożego, gdyż wielokrotnie na ten temat rozmawiali, zarówno o samym obrazie jak i o kulcie Miłosierdzia Bożego.
W grudniu 1944 roku ks. Gracewicz został mianowany proboszczem w nowo wybudowanym, niewykończonym jeszcze kościele w Nowej Rudzie koło Grodna. Jednak już w 1951 roku został, jak wielu księży, aresztowany przez komunistyczne władze. Odzyskał wolność dopiero po pięciu latach na skutek amnestii i powrócił do swego kościoła, który też w tym czasie pozostawał zamknięty. Początkowo władze nie chciały się na ten powrót zgodzić i ugięły się dopiero po ostrych protestach miejscowej ludności.
Po powrocie, gdy ks. Gracewicz dowiedział się, że obraz Miłosierdzia Bożego znajduje się w kościele Ducha św. w Wilnie, gdzie proboszczem był jego kolega ks. Feder, pojechał do niego z prośbą o przekazanie obrazu. Ks. Feder chętnie spełnił prośbę swego kolegi i obraz Miłosierdzia Bożego znalazł się jesienią 1956 w Nowej Rudzie, tuż przy granicy z Polską. Zawieszono go wysoko na ścianie oddzielającej prezbiterium od nawy głównej, pod nim zgodnie z życzeniem Pana Jezusa umieszczono napis "Jezu ufam Tobie".
Jednakże nie dane było ks. Gracewiczowi cieszyć się długo odzyskaną parafią, gdyż decyzją ówczesnego dziekana polecono mu przejęcie parafii w Krzemienicy, gdzie od kilku lat nie było kapłana. Parafię w Nowej Rudzie miał poprowadzić inny ksiądz, który jednak wkrótce został uwięziony za odmowę pochówku samobójcy. W owym, przedsoborowym czasie tak stanowiło prawo kanoniczne. Tak więc noworudzka parafia pozostała bez duszpasterza, co sprowokowało władze do ponownego zamknięcia kościoła z przeznaczeniem na magazyn i wywiezienia wszystkich sprzętów. Obraz Miłosierdzia Bożego ocalał tylko dlatego, że nie znaleziono odpowiednio wysokiej drabiny, aby się do niego dostać. Było oczywiste, że w takich warunkach cenne malowidło może łatwo ulec zniszczeniu. Ks. Gracewicz na prośbę ks. Sopoćki podjął się próby przeniesienia obrazu w inne, bezpieczne miejsce. W tym celu wykonano kopię obrazu z zamiarem zamiany jej na oryginał. Niestety, wskutek nieznanych dokładnie okoliczności plan się nie powiódł. W zaistniałej sytuacji ks. Sopoćko postanowił przenieść obraz z powrotem do Wilna, tam gdzie powstał i gdzie po raz pierwszy był czczony. Pozostała kwestia jego lokalizacji. Myślano ponownie o Ostrej Bramie, jednak z różnych powodów okazało się to niemożliwe, a jednym z nich były względy polityczne. Na Litwie odradzał się powoli litewski nacjonalizm, a biało-czerwone promienie na obrazie kojarzyły się Litwinom z polską dominacją. W końcu wybór padł na polski kościół Ducha św., gdzie obraz był już przechowywany.
Pozostał drobiazg, jak zdjąć malowidło ze ściany kościoła w Nowej Rudzie, aby tego nie zauważyli mieszkańcy, którzy zdążyli się już do niego przywiązać, jak również władze. Dokonano tego w nocy, dostając się do kościoła przez dach i wciągając obraz na strych, gdzie do celów transportu wyjęto go z ramy. Nie można tego uznać za kradzież, gdyż jak pamiętamy, prawnym właścicielem dzieła był ks. Sopoćko. Tak więc obraz trafił do kościoła, z którego wyszedł na swą wieloletnią peregrynację, i zawisł w prominentnym miejscu w głównej nawie naprzeciw zabytkowej ambony. Jednak nie dane mu było tam pozostać. Decyzją kardynała wileńskiego obraz został jeszcze raz przeniesiony do małego kościółka pod wezwaniem Trójcy Świętej, gdzie powstało pierwsze na Litwie sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Cenne malowidło znajduje się tam do dnia dzisiejszego.
Wojciech Porowski
Mississauga