Ale wróćmy do prapoczątków. Stefan był z zawodu hydraulikiem o poszerzonym zakresie praktyki o różne prace budowlane. Pracował najpierw w dość dużej firmie budowlanej, później mniejszej, a po zmianach ustrojowych z robotą było coraz ciężej. Największy zakład w okolicy produkujący czołgi, a zatrudniający w najlepszych czasach około czterdziestu tysięcy pracowników, zredukował załogę do około ośmiu tysięcy. Zakłady chemiczne w innym, sąsiednim mieście zatrudniające kilkanaście tysięcy pracowników, w ogóle zostały zamknięte. Ustały prace duże i małe, bo ludzie nie mieli pieniędzy na jakiekolwiek inwestycje.
Jeszcze na początku przemian ustrojowych z domu wyfrunęła najstarsza córka Stefana. Załatwiła sobie wylot do Kanady. Nie miała lekko, bo ta młoda, urodziwa dziewczyna, nieznająca angielskiego, od początku musiała sobie sama radzić finansowo. Pracowała jako sprzątaczka, później w jakiejś wytwórni, a po „liźnięciu” języka zatrudniona została w polskim sklepie. Tam też poznała swojego przyszłego męża, też polskiego pochodzenia, ale który przybył o kilka lat wcześniej do Kanady z rodzicami i miał obywatelstwo tego kraju. Po ich ślubie została sponsorowana przez męża i wróciła do Polski, do rodziców, gdzie przez pół roku załatwiała formalności związane z wyjazdem na stałe do Kanady. Po kilku latach, już będąc obywatelką Kanady, zaprosiła ojca do odwiedzenia jej w Hamilton.
Stefan jeszcze przed wyjazdem do Kanady wysupłał tysiąc złotych, dał je lekarzowi komisji lekarskiej, co spowodowało, że uzyskał rentę inwalidzką. Wprawdzie miał nadciśnienie i astmę, co może i kwalifikowało go do renty, ale po przylocie do Kanady jakoś nie przeszkadzało mu to w podjęciu się prac remontowo-rozbiórkowych.
Po kilku miesiącach pobytu u córki, zięcia i dwojga wnucząt Stefan postanowił wystąpić o pobyt stały w Kanadzie. Udał się do specjalistki polskiego pochodzenia, która zainkasowała tysiąc dolarów i obiecała zająć się tą sprawą. Trwało to dwa lata. Wprawdzie dało to Stefanowi możliwość spokojnego wykonywania legalnie pracy, ale w finale wniosek jego został oddalony. Miał wylecieć do domu. Ale skalkulował, że skoro nikt go nie nachodził, to może da się jakoś żyć bez prawa stałego pobytu. I faktycznie, udawało mu się przez następne trzy lata.
Stefan uważał, że nie dał się omamić agentom imigracyjnym, którzy obiecując złote góry, wyciągali od ludzi ostatnie pieniądze. Poznał pewną Polkę, która pracowała przy hodowli kurczaków. Została złapana przy wykonywaniu tej pracy przez oficerów imigracyjnych i osadzona w areszcie. Adwokat wyciągnął ją stamtąd, inkasując półtora tysiąca dolarów. Obiecał też załatwić pobyt stały. Proces trwał dwa lata. Adwokat pobrał w ratach od tej biednej, ciężko pracującej kobiety dalsze piętnaście tysięcy dolarów. W końcu została deportowana.
W czasie pięcioletniego pobytu Stefana w Kanadzie żona przylatywała do niego trzy razy na kilka miesięcy. Pomagała córce przy dzieciach, w prowadzeniu domu. Stefan ciągle pracował, choć zimą zwykle tempo prac się kurczyło. Kiedy po ostatnim pobycie żona wyleciała do Polski, Stefan załatwił sobie zatrudnienie w Windsor. Kiedy przyjechał na miejsce nowej pracy, to oniemiał po zobaczeniu rozmachu tego biznesu. Kilka hektarów pod folią.
Stefan ponownie wrócił do swojego zawodu. Z tym że już nie jako hydraulik, a jako hydro-spec, czyli ten, który kontrolował dopływ płynów do sadzonek pomidorów. Sadzonki były wysadzane w watę szklaną. Ale nowością były maty wietnamskie, które po nasączeniu wodą pogrubiały się kilkakrotnie. Wkładane były one w rynienki, a w nie z kolei wsadzane był sadzonki. Potem woda z nawozami była dozowana w miarę potrzeby. Tego pilnował Stefan.
Od wysadzenia małych krzaczków pomidorów do zbiorów trwał okres 2,5 miesiąca. A później następował gwałtowny wysyp. Z farmy, w której pracował Stefan, codziennie zbierano co najmniej sześć ton pomidorów. Właścicielem był imigrant z Włoch, który traktował Stefana bardzo dobrze. Wiedział, że nie jest on najlepszego zdrowia, a więc dał mu lżejszą pracę, płacąc tyle samo co innym, czyli siedem dolarów na godzinę. W gotówce, co tydzień. Nadto robotnicy mieli za darmo pokoje z łazienkami i kuchnię. Sami sobie przygotowywali jedzenie.
Kiedy było kilka dni lekkiego przestoju w pracy na farmie pomidorowej, Stefan został wypożyczony sąsiadowi szefa, który z kolei miał folie z ogórkami. Też było to pędzone na sztucznym podkładzie i sztucznie żywione. Pewnego dnia Stefan został zaproszony do gospodarstwa prowadzonego przez polskiego imigranta, który z kolei specjalizował się w uprawie trzech rodzajów papryki: czerwonej, zielonej i żółtej. Tam najbardziej się Stefanowi podobało, było bardziej kolorowo.
Prawie cała produkcja z tego zagłębia warzywnego była eksportowana do Stanów Zjednoczonych. Codziennie wielkie tiry zajeżdżały i odjeżdżały z farm wypełnione ładunkiem świeżych warzyw, które były wywożone z zimnej Kanady do cieplejszych rejonów Stanów. Koszt tej produkcji był niemały. Około 70 proc. kosztów, szczególnie przy bardziej wrażliwej na zimno papryce, pochłaniały koszty ogrzewania.
Kiedy kończył się wysyp pomidorów, ale zostało jeszcze trochę zielonych, to pracownicy spryskiwali je jakimś płynem. Ponad połowa była już czerwona następnego dnia. „Uparte”, jeszcze ciągle zielone pomidory właściciel polecał „traktować” jeszcze silniejszym środkiem. Kolejnego dnia były już wszystkie czerwone, zebrane, zapakowane i odesłane do odbiorców.
Stefan mieszkał na farmie w jednym pokoju z trzema nielegalnymi imigrantami z St. Lucii. Byli oni ciągle przerażeni możliwością złapania ich przez służby imigracyjne. Byli bardzo spokojni, pracowici, traktowali Stefana jak własnego ojca. Widać było, że przybyli z nędzy i chcieli trochę zarobić, wiedząc, że któregoś dnia nastąpi koniec tego dla nich eldorado. Na farmach główną siłę roboczą stanowili jednak Meksykanie. Oni przyjeżdżali tam legalnie na ośmiomiesięczne kontrakty. Stefan też oceniał ich jako spokojnych, pracowitych, obawiających się ciągle podpadnięcia szefowi, co mogłoby spowodować wcześniejsze odesłanie do kraju.
Stefan, po przybyciu do aresztu imigracyjnego pogodzony był z myślą, że musi wracać do Polski. Planował to już sam, ale jakoś jeszcze odkładał tę decyzję, jeszcze chciał dołożyć do zgromadzonych pieniędzy te kilka tysięcy dolarów. Wracać miał do czego. Miał dom, żonę, skromną rentę, odłożone trochę pieniędzy i słyszał, że już z budownictwem zaczyna się coś ruszać w rejonie, z którego pochodził. Miał więc nadzieję na dorobienie sobie w wyuczonym zawodzie hydraulika.
Hydraulikami byli też jego dwaj synowie, którzy wyjechali z Polski do Francji. To oni byli jednymi z tych, którzy przyczynili się do nieprzyjęcia przez Francuzów opracowanej przez ich własnych intelektualistów i prawników konstytucji europejskiej. To oni swoją fachowością, pracowitością, umiejętnością wykonywania prac z różnych specjalności wystraszyli leniwych Francuzów, że ułatwienia w napływie Polaków mogą ich pozbawić pracy. Stefan był dumny ze swoich dzieci. Wszystkie dawały sobie radę, tylko szkoda, że poza granicami Polski. Synowie jednak co kilka miesięcy przyjeżdżali w rodzinne strony i z tą nadzieją, że po pięciu latach ich ponownie zobaczy, Stefan szykował się do powrotu.
Po kilku dniach dostarczony został do biura imigracyjnego jego polski paszport. Stefan podpisał dokument wyrażający zgodę na jak najszybszy wylot do Polski. Mógł ewentualnie starać się o wyjście na wolność i sam odlecieć. Ale liczył się z tym, że sprawiałby kłopot córce, że trzeba by było wyłożyć kilkaset dolarów na agenta imigracyjnego. Nadto, wylatując wprost z aresztu imigracyjnego (w którym czuł się dobrze), choć z pewnym opóźnieniem, bo biurokracja musiała wykupić dla niego bilet na koszt kanadyjskiego podatnika, Stefan uważał się za szczęściarza.
Aleksander Łoś