Wyłówmy spośród nich trzech: dwóch Polaków i Rumuna. Ich łączyła jeszcze jedno: wszyscy pracowali „w konstrakszyn”, czyli rozbierali i łatali rozpadające się budynki.
Petru, około 40-letni, średniego wzrostu, szczupłej budowy ciała, z wąsikiem i starannie przystrzyżoną bródką mówił o sobie, że posługuje się płynnie sześcioma językami. Faktycznie, on najmniej miał problemów z porozumieniem się z pozostałymi, jeśli coś było niezrozumiałe po rosyjsku. Z zawodu był budowlańcem. Twierdził, że w ubogiej Rumunii zarabiał około 500 euro miesięcznie. Pozostawił jednak żonę i dwóch małych synów w domu, który odziedziczył po rodzicach, i postanowił wyruszyć w świat, aby poprawić byt rodziny.
W tym celu przyjechał do portu i niepostrzeżenie wszedł na statek hiszpański. Schował się w ciemnym pomieszczeniu w „szpicu” statku. Przez szesnaście dni podróży miał do jedzenia tylko jeden duży bochenek chleba i do picia cztery litry wody. Statek w końcu zawinął do portu w Montrealu. Wówczas Petru wyszedł z ukrycia, został doprowadzony przed oblicze kapitana statku, który z kolei wezwał pracowników imigracyjnych.
Petru poprosił o azyl polityczny. Został zarejestrowany, wzięto od niego odciski palców i po jednym dniu go wypuszczono i więcej się władzom kanadyjskim nie naprzykrzał. Zabawił w Montrealu półtora miesiąca. Znalazł pracę w swoim zawodzie, ale się wściekł, kiedy okazało się, że właściciel firmy wypłacił mu za miesiąc pracy mniej, niżby zarobił u siebie w Rumunii. Po opłaceniu czynszu nic mu nie zostało. Zadzwonił do kolegi do Toronto, a ten zaproponował mu pomoc w starcie. Petru skorzystał z tej propozycji. Faktycznie, zamieszkał z kolegą i na razie, do otrzymania pierwszej pensji, nie płacił mu nic. Na początek i w Toronto zarobki nie były najlepsze, ale podskoczyły z pięciu dolarów do dziesięciu, na czysto, bez podatków. Pewna wegetacja, ale i nabieranie doświadczenia trwało około roku.
Po tym czasie Petru już sam mógł dyktować warunki. W końcu swojego pobytu w Kanadzie z wynagrodzenia godzinowego przeszedł na umowy „o dzieło”. I jemu, i Włochowi, właścicielowi firmy, to się kalkulowało. Petru wykonywał już tylko najbardziej kwalifikowane prace przy kładzeniu marmurów i budowie kominków. Pracował po 16 – 18 godzin na dobę sześć dni w tygodniu, a kiedy nie zdołał jakiejś pracy wykonać w sobotę, to kończył jeszcze przez pół niedzieli, a w poniedziałek czekało go już kolejne zlecenie. Zarobki osiągał najwyższe możliwe w tym zawodzie. Przez te dwa lata zdołał przesłać żonie pieniądze na luksusowe wyposażenie domu i zakup dwóch mieszkań. Twierdził, że to była rezerwa dla synów, kiedy podrosną. Za jedno zapłacił 18, a za drugie 25 tysięcy euro. Wymagały one remontu, ale Petru potrafił wszystkie prace sam wykonać. Twierdził, że za to pierwsze mieszkanie już po roku miał ofertę odkupienia za 10 tysięcy euro więcej niż zapłacił. Śmiał się z legalnie mieszkających w Kanadzie swoich ziomków, że większość z nich legalnie pracując, po opłaceniu apartamentu, kosztów samochodu, wyżywienia i ubrania wychodzi na zero. A on potrafił tak dużo zarobić i zainwestować.
Jerzy, też około 40-letni mężczyzna, rozwiedziony, z jednym dzieckiem pozostającym przy matce, podobnie jak Petru postanowił poprawić swój los za oceanem. Start miał dużo łatwiejszy. Otrzymał legalne zaproszenie od kolegi i wylądował pewnego dnia na lotnisku torontońskim. Ale jego celem nie była Kanada. Przybył tu, bo łatwiej było uzyskać wizę kanadyjską niż amerykańską. Bo zmierzał on do siostry i szwagra, którzy mieszkali legalnie w centrum polskości w Chicago. Oni to zorganizowali przerzut Jerzego, płacąc kierowcy ciężarówki, który odbywał stałe kursy do Toronto, aby ten przewiózł go przez granicę. Już wydawało się, że wszystko się uda, bo przejechali kontrolę kanadyjską, ale Amerykanie byli bardziej wścibscy i zażądali okazania dokumentów przez Jerzego. Ten okazał paszport polski, w którym nie było wizy amerykańskiej. Kierowca tłumaczył, że zabrał Jerzego, nie wiedząc o tym. Nie robiono mu kłopotów. Ale Jerzy został zatrzymany, odsiedział tydzień w areszcie imigracyjnym w Buffalo, skąd po wypuszczeniu udał się do siostry.
Tam szwagier natychmiast załatwił mu pracę „u Polaka”. Była to firma rozbiórkowo-budowlana. Pracowali w niej sami Polacy. Tylko właściciel i brygadzista mieli stały pobyt w Stanach. Ośmiu dalszych przebywało w Stanach na wizytach, lub już nielegalnie, bo wizy turystyczne im się skończyły. Specjalnie się tym nie przejmowali, bo rekordziści pracowali tak już po dziesięć lat i jakoś unikali wpadki. Jerzy pracował w tej firmie półtora roku, sześć dni w tygodniu po 12 – 16 godzin dziennie. A w niedziele pracował u szwagra, który miał firmę przewozową. Ten jeden dzień pracy był zapłatą za pokoik, w którym mieszkał u siostry i szwagra, i czasami wspólne posiłki, które z nimi spożywał.
Któregoś dnia Jerzy otrzymał pismo z amerykańskiego urzędu imigracyjnego wzywające go na rozprawę. Był to pierwszy sygnał od półtora roku, że władze nie zapomniały o nim. Skontaktował się z panią adwokat polskiego pochodzenia, która poradziła mu, aby udał się do Buffalo na tę rozprawę, bo w innym przypadku zostaną rozesłane za nim listy gończe. Gorszej porady nie mógł uzyskać. Bo wszak zalegalizować swojego pobytu nie mógł, przekraczając znacznie okres, na który udzielona została mu wiza, i to do Kanady. Już po kilku wymienionych zdaniach sędzia imigracyjny nakazał aresztować Jerzego i odstawić do Kanady. Na granicy został przekazany kanadyjskim oficerom imigracyjnym. Klął na swoją głupotę i głupotę pani mecenas, która za tak głupią poradę jeszcze wzięła kilkaset dolarów. Ale Jerzy nie wracał „goły” do Polski. Sporo odłożył. Jednego tylko żałował, że nie „liznął” nawet języka angielskiego, bo cały czas przebywał w środowisku polskim.
Najkrótsza była historia Pawła, najstarszego z nich, bo około 55-letniego mężczyzny, i widać było po nim, że „workoholizm” odcisnął na nim piętno. Pracował z nich najdłużej w branży budowlanej, najpierw w Polsce, a następnie sześć lat w Kanadzie. Przybył tutaj na zaproszenie brata i nigdy nie kontaktował się z urzędem imigracyjnym pracując tak długo, jak się da. W rejonie, z którego pochodził w Polsce, wysechł rynek pracy dla budowlańców. Był bezrobotny, a na utrzymaniu miał żonę (schorowaną) i trójkę dzieci, ciągle uczących się. Nie miał on tego szczęścia co dwaj pozostali i nie uzyskiwał tak jak oni dość wysokich zarobków. Wykonywał ciągle prace najcięższe, a jednocześnie dość nisko płatne. Nadrabiał, to pracując po 12 – 14 godzin dziennie w sezonie na budowach otwartych, a zimą w pomieszczeniach zamkniętych, ale nie zawsze ogrzewanych, lub też wykonując prace malarskie. Słał większość zarobionych pieniędzy do żony do Polski. Wprawdzie dzieci już skończyły szkoły i podjęły prace, dość nisko wynagradzane, mieszkały ciągle w domu rodziców i ciągle liczyły na pomoc ojca z Kanady.
Petru i Paweł zostali złapani na budowach i prosto stamtąd przywiezieni do aresztu. Wszyscy trzej pogodzili się z losem i nie składali jakichś odwołań.
Zdecydowani byli na powrót do stron rodzinnych. Dwaj Polacy odlecieli po tygodniu pobytu w areszcie. Odlot Petru się opóźnił o kilka dni, bo trzeba było z urzędu imigracyjnego w Montrealu ściągnąć do Toronto jego paszport.
Jeszcze jedna była cech wspólna tych trzech pracowitych, a wręcz przepracowanych ludzi: nie pili oni prawie w ogóle alkoholu, co, w odróżnieniu od ich przypadków, jest cechą dość charakterystyczną dla ludzi pracujących w zawodzie budowlanym.
Nauczyli się wiele, co może być przydatne dla ich dalszej kariery zawodowej. W najlepszej sytuacji był Petru, któremu właściciel firmy, dla której pracował, zaoferował pracę majstra na budowach domów, które rozpoczynali stawiać w Rumunii.
Pobyt w areszcie był dla wszystkich trzech pierwszym urlopem od czasu przybycia „za chlebem” na kontynent amerykański.
Aleksander Łoś