Waldemar urodził się w Ufie. Oboje rodzice byli Niemcami. Podobnie jak Żydzi, ta grupa narodowościowa w imperium carskim, a później sowieckim, pilnowała swoich tradycji, kultury, uważali się za lepszych od miejscowej ludności, czy to słowiańskiej, czy każdej innej zamieszkującej rozległe tereny, a żyjącej pod butem Wielkorosjan. Żenili się też najczęściej między sobą. W domu mówiono po niemiecku. Waldemar zachował znajomość tego języka głównie dzięki babciom z obu stron, które przeżyły dziadków. Za każdym razem, kiedy odpowiedział po rosyjsku na ich pytania zadane po niemiecku, dostawał „w pysk”. Metoda okazała się skuteczna. Kiedy babć zabrakło, to dwoje dzieci Waldemara już się „zruszczało”. Przemiany ustrojowe w Związku Sowieckim i otwarcie granic uratowały je przed zupełnym zasymilowaniem się z miejscową ludnością.
Po zwolnieniu z nadzoru NKWD, kilka lat po wojnie, rodzice Waldemara przenieśli się do Kazachstanu. Ojciec zatrudnił się w bazie maszynowej jako ślusarz. Waldemar najpierw, po ukończeniu szkoły, został powołany do wojska. Służył w batalionie mieszanym (czołgi, artyleria, saperzy, piechota) na granicy z Chinami. Były to czasy niespokojne. Niedaleko od odcinka batalionu Waldemara toczyły się walki graniczne, a wywołane sporem co do przynależności wysp na rzece granicznej do jednego lub drugiego państwa. Po odbyciu dwuletniej służby wojskowej Waldemar wrócił do rodziców. W wojsku nauczył się jeździć samochodami ciężarowymi. Zatrudnił się więc w miejscowym kołchozie jako kierowca.
Po kilku latach się ożenił. Żona jego była z wykształcenia położną. Pracowała w miejscowym ośrodku, w którym był mały szpitalik. Ale to Waldemar był głową rodziny i głównym dostarczycielem dóbr. Bo kierowca był to zawód intratny. Oprócz normalnych dochodów zawsze mógł coś dorobić, przewożąc coś tam poza planem, podkradać to, co było po drodze, zaoszczędzić benzynę i później ją opchnąć. Możliwości było wiele i Waldemar nie przepuszczał żadnej okazji. Pił nie w nadmiarze. Wiodło im się lepiej niż przeciętnej rodzinie w ich okolicy. Urodziło im się dwoje dzieci: starsza córka i młodszy syn. Byli szczęśliwi.
Aż tu przyszły zmiany ustrojowe, zburzony został mur berliński, otworzono granice. Najpierw wybyli do „Vaterlandu” rodzice Waldemara, później jego trójka rodzeństwa. On ociągał się najdłużej. W końcu wyjazd do Niemiec wymusiła na nim żona. Mówiła ciągle o lepszych możliwościach i szansach dla ich dzieci w opływających w dobrobyt Niemczech. Przybyli tam w ostatniej fali kilkuset tysięcy Niemców sowieckich, którzy wracali „na ojczyzny łono”. Trafili w utarte drogi traktowania takich jak oni imigrantów. Otrzymali mieszkanie w osiedlu barakowym wybudowanym dla takich jak oni. Zostali wysłani na kurs doskonalący język niemiecki. Dzieci będące w wieku dziewięciu i sześciu lat w ogóle nie mówiły po niemiecku, ale już po roku „szprechały” bez problemu.
Waldemar trafił na ostatni moment, kiedy to władze niemieckie automatycznie przepisywały zawodowe prawa jazdy zdobyte w Związku Sowieckim na niemieckie. Później już trzeba było iść na kurs i zdawać egzamin. Żona uzyskała pracę pomocy pielęgniarskiej w szpitalu w mieście, w którym mieszkali, tuż koło Duesseldorfu. Wkrótce dostali mieszkanie właśnie z puli szpitalnej. Wydawało się, że z każdym rokiem może być tylko lepiej.
W pierwszej firmie przewozowej Waldemar przepracował rok. Zwolnił się, uważając, że jest niedoceniany. W kolejnej przepracował trzy lata i został wyrzucony. W ostatniej cztery lata i też został wyrzucony. W obu przypadkach poszło o nadmiar pracy, przy niezmienionych zarobkach. Właściciele Niemcy żądali od Waldemara zwiększonej liczby kursów, nie podnosząc mu wynagrodzenia. Waldemar mówił o nich jako o „świniach germańskich”, które tylko by chciały rządzić i wykorzystywać takich jak on, których traktowali jak ludzi gorszej kategorii. W nie za dużym mieście było kilka firm przewozowych, których właściciele w większości się znali.
Do Waldemara przylgnęła łatka człowieka konfliktowego. Nie mógł znaleźć kolejnej pracy w swoim zawodzie. W końcu udał się do urzędu zatrudnienia po wypłatę bezrobotnego. Płacono mu przez pół roku. Ale żądano od niego, aby wykazał się aktywnością w poszukiwaniu pracy. Miało to polegać na ciągłym chodzeniu od firmy do firmy z prośbą o pracę. Odmowa miała być poświadczona podpisem o obecności w kadrach każdej z firm. Waldemar wytrzymał to poniżenie przez miesiąc. Później przestał chodzić w poszukiwaniu pracy i zasiłek mu cofnięto.
Sześć lat był bez pracy. Ten około 55-letni człowiek czuł się fatalnie w odzyskanej ojczyźnie. Był na utrzymaniu żony. Nic nie robił. Wspominał siermiężne czasy sowieckie jako sielankę, w porównaniu z wyuzdanym dobrobytem, wokół którego przyszło mu żyć, ale którego nie mógł sam zaznać. Żona jakby czuła się współwinna temu, co spotkało jej męża, i nie wypominała mu, że tak długo nie pracuje i cały dom jest na jej głowie i utrzymaniu. Wprawdzie trochę polepszyły się im warunki materialne, bo córka skończyła szkołę i zaczęła pracować jako asystentka dentystyczna. Ale Waldemar czuł się coraz gorzej w „świńskim kraju”, jak określał Niemcy.
Któregoś dnia oświadczył żonie, że wylatuje do Kanady. Nie miał tu nikogo znajomego. Ale jeszcze w Kazachstanie Kanada kojarzyła mu się z dobrobytem i możliwościami. Miał paszport niemiecki, do którego nie potrzebował wizy, aby odwiedzić jako turysta Kanadę. Nie wiadomo, co spowodowało, że tego niemieckiego obywatela z niemieckim paszportem pierwszy kontroler na lotnisku odesłał na pogłębione przesłuchanie do oficera imigracyjnego. W każdym razie, kiedy doszło do tego przesłuchania, to Waldemar z naiwnością dziecka oświadczył, że przybył tu, aby się osiedlić i podjąć pracę w swoim wyuczonym zawodzie. Rozmowa toczyła się poprzez tłumacza języka rosyjskiego. Bo Waldemar, mimo czternastoletniego pobytu w Niemczech, jako swój pierwszy język traktował język rosyjski. Po przesłuchaniu został odesłany do aresztu imigracyjnego.
W areszcie trzymał się z boku. Wprawdzie poznał tam kilku zatrzymanych mówiących po rosyjsku, ale poza krótkimi rozmowami nie utrzymywał z nimi bliższych kontaktów. Czekał na rozprawę, która odbyła się po trzech dniach jego pobytu w areszcie. Odmówiono wypuszczenia go na wolność, poinformowano, że kolejna rozprawa odbędzie się za tydzień, ale w ogóle to poradzono mu, aby jak najszybciej zdecydował się na powrót do domu.
Waldemar patrzył jeszcze przez tydzień przez okna aresztu, które wychodziły na bazę transportową, w której parkowały duże ciężarówki. Tak blisko stały jego narzędzia pracy, które były dla niego nie osiągalne. On tak bardzo chciał pracować, tak liczył na to, że olbrzymie przestrzenie Ameryki Północnej będą dla niego dostępne. Nic z tego. Marzenia trwały tak krótko. Były one naiwne jak u dziecka. Wszak Waldemar w ogóle nie znał języka angielskiego i to choćby stanowiło barierę nie do pokonania, nawet gdyby jakimś zrządzeniem losu mógł dostać prawo stałego pobytu w Kanadzie, a co najmniej prawo do wykonywania pracy. Waldemar, z jednej strony, to rozumiał, ale z drugiej, tak pragnął znowu siąść za kółkiem i oderwać się od tego degradującego poczucia braku przydatności.
Łącznie, po dwóch tygodniach pobytu w areszcie imigracyjnym został odesłany do Niemiec. Wracał pogodzony z losem. Na krótko oderwał się od marazmu, w jakim tkwił od lat w ojczyźnie przodków. Dla niego ta ojczyzna okazała się macosza. Winy dopatrywał się w arogancji Niemców, którzy próbowali łamać jego dumę. On, człowiek wychowany na sowieckich dogmatach o równości wszystkich, na to nie mógł pozwolić.
Aleksander Łoś