Myhaliv, około 55-letni inżynier, przepracował swoje najlepsze lata za czasów sowieckich. Na pytanie, skąd pochodzi, odpowiedział, że z Tarnopola, dawniej polskiego, a obecnie ukraińskiego. Ojciec jego był z pochodzenia Rumunem, a matka była pół Polką i pół Ukrainką. Myhaliv porozumiewał się wszystkimi tymi językami pogranicza. Mówił płynnie po ukraińsku, choć jak zaznaczył, jest to język używany tylko w zachodniej Ukrainie, bo wschodnia jest zruszczona.
Myhaliv pracował jako kierownik warsztatów naprawczych w państwowej bazie maszynowej. Wraz z przemianami ustrojowymi najpierw baza podupadła, znaczna
liczba ludzi została zwolniona, a następnie została ona, za grosze, sprywatyzowana. Ale już nie odrodziła się w poprzedniej postaci. Nowy właściciel, mający chody i pieniądze nie wiadomo skąd, przekształcił firmę w budowlano-remontową. Najpierw, dzięki umiejętnościom Mihaliva, maszyny jakoś funkcjonowały, ale w końcu zaczęły się wykańczać.
Właściciel firmy dostawał coraz to nowe zamówienia. Głównie dotyczyły one budowy nowych domów i dacz. Inwestorami byli głównie ci, którzy najwcześniej po upadku komunizmu wyjechali na Zachód, w tym do Polski i tam szybko się dorabiali. Wielu z nich nie osiedliło się w nowym miejscu pracy na stałe i za zarobione z trudem pieniądze chcieli mieć ładne domy, takie, aby zazdrościli im sąsiedzi, o standardach zbliżonych do tych, które widzieli w krajach bogatszych. Siła robocza na Ukrainie była dość tania, materiały budowlane też. Problemem był park maszynowy do wykonywania tego rodzaju zadań.
Mihaliv najpierw został wysłany przez swojego szefa do krajów ościennych: Słowacji i Polski, w celu rozejrzenia się za maszynami budowlanymi. Coś tam udało się kupić, ale nie na długo to wystarczyło. Tym bardziej że kupowane były maszyny z drugiej ręki, już częściowo zużyte. Właściciela firmy nie stać było na całkowicie nowy sprzęt.
Zamówień było coraz więcej. Firma operowała między Tarnopolem a Czerniowcami. Właściciel zatrudnił nawet specjalistę komputerowca i ten zaczął szukać czegoś w Internecie. Znalazł on firmy dealerskie używanych maszyn budowlanych: spychaczy, koparek, dźwigów, traktorów etc. Wydrukował całe płachty tych zestawień i przedstawił szefowi. Ten wezwał do siebie Mihaliva, jako kierownika od mechaniki w firmie, i polecił mu zapoznać się z tymi zestawieniami i przedstawić mu swoją opinię. Już na drugi dzień Mihaliv poinformował swojego szefa, że według niego, najtaniej i będące w stosunkowo najlepszym stanie interesujące ich maszyny można nabyć w Kanadzie. Takie same maszyny w Europie Zachodniej były dużo droższe.
Mihaliv w firmie był traktowany nie tylko jako spec od mechaniki, ale również jako znawca kierunku anglosaskiego. Faktycznie, mimo, że nigdy nie był w żadnym z krajów, w którym ludność posługuje się na co dzień językiem angielskim, to potrafił się porozumieć po angielsku. Przydawało się to czasami w firmie, kiedy trzeba było porozumieć się z kimś w tym języku.
Szef sam przejrzał dane i po tygodniu podjął decyzję: wysyła Mihaliva do Kanady. Spec od komputerów zaopatrzył go w ściągnięte z Internetu dane o dealerach w Toronto i okolicy. Mihaliv uzyskał wizę kanadyjską, szef zapłacił za bilet i zaopatrzył w gotówkę na miesięczny pobyt w Kanadzie. Zadaniem Mihaliva było wyselekcjonowanie przydatnych dla firmy maszyn budowlanych. Miały być sprawne, ale nie drogie. Miał przejechać się nimi, wykonać pozorowane czynności, aby nie zdarzyło się tak, że maszyna przetransportowana przez ocean za spore pieniądze okaże się zupełnym wrakiem. Mihaliv zapewniał, że wykona solidnie polecenie szefa.
Jedynym jego kontaktem w Kanadzie był mieszkający tu na stałe syn jednego z pracowników firmy. Miał on odebrać Mihaliva z lotniska, zapewnić mu mieszkanie na czas pobytu w Toronto i powozić go po firmach dealerskich. Mihaliv wiózł mu od ojca kilka kilogramów pamiątek rodzinnych, których ten nie zabrał, kiedy wyjeżdżał z Ukrainy, nie wiedząc dokładnie, czy i gdzie się na stałe osiedli.
Na lotnisku torontońskim Mihaliv został skierowany na przesłuchanie do oficera imigracyjnego. Ten nie uwierzył, że Mihaliv przyleciał zakupić w Kanadzie "złom". Uznał, że Mihaliv przyleciał tu, aby podjąć nielegalnie pracę. Mihaliv zapewniał go, że ma pracę, że przyleciał rozpoznać rynek używanych maszyn budowlanych, wyselekcjonować maszyny, które z kolei zamówi firma jego szefa i za to zapłaci. Tłumaczył mu, że jest za stary, aby podejmować się jakiejś nielegalnej, fizycznej pracy. Że jest to może dobre dla młodych, a on od zawsze pracował tylko głową jako inżynier. Młody oficer imigracyjny nie bardzo wiedział, co z tym fantem zrobić, i na wszelki wypadek "zapudłował" Mihaliva. Na dodatek zabrał mu wszystkie adresy i numery telefonów. Głównie podejrzany był fakt, że Mihaliv nie miał "zabukowanego" biletu powrotnego po, jak mówił, miesięcznym, planowanym pobycie w Kanadzie, lecz otwarty na okres sześciu miesięcy.
Kiedy Mihaliv znalazł się w areszcie imigracyjnym, był zupełnie bezradny. Został zupełnie odcięty od świata. Nie znał telefonu do syna pracownika firmy, nie miał karty telefonicznej, a więc nie mógł powiadomić szefa, co się stało. Ten stan "nieważkości" trwał jedną dobę. Widocznie syn pracownika firmy powiadomił ojca, że mimo że czekał na lotnisku, to jednak nie mógł odebrać Mihaliva, bo ten został zatrzymany przez urząd imigracyjny. Ten, na prośbę właściciela firmy, zwrócił się do syna Andreja, aby ten ustalił szybko, gdzie Mihaliv przebywa i udzielił mu jak najdalej idącej pomocy.
Faktycznie, syn spełnił prośbę ojca i po dwóch dniach odwiedził Mihaliva w areszcie imigracyjnym, odebrał przekazane mu przez ojca materiały i obiecał udzielić jak najdalej idącej pomocy. Wynajął agentkę imigracyjną ukraińskiego pochodzenia. Kolejnego dnia odbyła się rozprawa imigracyjna, na którą przybyła agentka, ale nie przybyła żadna osoba, która mogłaby być poręczycielem. To już wskazywało na pokrętne działanie agentki, która widocznie chciała w tej sprawie wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy. Bo gdyby poszło wszystko gładko i Mihaliv wyszedłby na pierwszej rozprawie na wolność, to mogłaby ona domagać się stawki w granicach kilkuset dolarów. Jej zła porada i działanie spowodowały, że Mihaliv jeszcze przez tydzień musiał przebywać w areszcie. Na kolejną rozprawę stawił się Andrej wraz z agentką i sędzia imigracyjny bez problemu zgodził się na wypuszczenie aresztanta na wolność, po wpłaceniu kaucji przez Andreja w kwocie dwóch tysięcy dolarów. Agentka zażądała i otrzymała za swoje, wątpliwej jakości usługi ponad tysiąc dolarów.
Czy Mihaliv wykonał polecone mu zadanie, trudno powiedzieć. Miał taką możliwość po wyjściu na wolność. Miał opiekuna i przewodnika, który niczego nie żądał za swoje usługi i za utrzymywanie Mihaliva przez miesiąc u siebie. Polubił zresztą tego emisariusza, będącego w wieku swego własnego ojca. Andrej wybierał się w odwiedziny w swoje rodzinne strony, pierwszy raz po przybyciu przed kilkoma laty do Kanady. Liczył więc na życzliwe przyjęcie ze strony swojego gościa w Tarnopolu. Liczył też, że Mihaliv będzie dobrym szefem dla jego ojca.
Mihaliv był patriotą swojego wybijającego się na wolność kraju. Bolał nad korupcją, brakiem stabilizacji politycznej na Ukrainie. Oceniał to tak: my, Ukraińcy, nie lubimy Ruskich choćby za to, że doprowadzili do śmierci głodowej kilka milionów Ukraińców, ale Polacy to ich nienawidzą za rozstrzelanie dwudziestu tysięcy oficerów, za trzymanie w niewoli Polsk, i najpierw przez ponad sto dwadzieścia lat, a później prawie przez pięćdziesiąt. Sam uważał się za spadkobiercę obu tych ciemiężonych przez Sowietów narodów. Bardzo był rad z tego, że Polacy przyczynili się do dalszego uniezależnienia Ukrainy od Rosji. Mówił, że to doprowadziło do wściekłości nowych panów Rosji.
Aleksander Łoś