Stolicą tego kraju jest Taszkient, miasto w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku prawie zupełnie zrujnowane w wyniku trzęsienia ziemi, ale odbudowane w stylu sowieckim. Tam mieści się główne biuro firmy, którą reprezentowali dwaj nasi bohaterowie. Oni sami mieszkali w Samarkandzie, dawnej stolicy olbrzymiego imperium mongolskiego, gdzie pozostały pamiątki z tamtych czasów w postaci medres, czyli klasztorów ze złoconymi kopułami. Sprawia to niesamowite wrażenie w wielkiej oazie otoczonej pustynią.
Firma obu panów, noszących uzbeckie imiona, ale nazwiska z lekka zruszczone, powstała na bazie dawnego przedsiębiorstwa państwowego, produkującego żywność na rynek wewnętrzny. Po zmianach ustrojowych, pozbyciu się balastu komunistycznego, firma najpierw upadła, a później została wykupiona za "psi grosz" przez grono kierownicze tej uprzednio firmy państwowej. Obaj nasi bohaterowie wnieśli jakieś udziały i stali się jednocześnie współwłaścicielami tej firmy, jak i pracownikami odpowiedzialnymi za kupno-sprzedaż i modernizację zakładu.
Firma produkowała głównie żywność, jak szaszłyki czy makaron, z produktów miejscowych, naturalnych, zdrowych, ciągle przygotowywanych tradycyjnymi metodami. Było to dreptanie w miejscu. Współwłaściciele chcieli się rozwijać, podbijać tak rynek wewnętrzny, bijąc konkurencję, jak i wyjść na zewnątrz. Do tego potrzebne były maszyny.
Obaj kierownicy marketingu wysłani zostali raz do Japonii, gdzie kupili jakąś używaną, ale ciągle w dobrym stanie maszynę. Następnie wysłani zostali do Rosji, do Władywostoku, gdzie powtórzyli ten sukces. Jak sami mówili, polecieli tam bez pieniędzy, ale z otwartym kontem firmy i gdy wyselekcjonowali maszynę i uzgodnili jej cenę, z firmy telegraficznie przesłano im pieniądze na opłacenie tej transakcji.
Po tych dwóch udanych wojażach kierownictwo firmy postanowiło wysłać dwóch panów do Kanady. Komputerowiec firmy ustalił, że w kanadyjskim Vancouverze odbędą się trzydniowe światowe targi maszyn do produkcji żywności. Były podane na stronie internetowej również informacje o wystawcach maszyn, o których firmie chodziło. Firma potrzebowała pilnie maszyny do produkowania i pakowania makaronów. Metody, jakie dotychczas stosowano, były prymitywne. Znaczną część produkcji i pakowania wykonywano ciągle ręcznie, wolno, nieprecyzyjnie.
Komputerowiec firmy załatwiał również bilety lotnicze dla obu panów i zarezerwował im na trzy dni hotel, na okres wystawy. Bilety lotnicze kosztowały po 1200 dolarów amerykańskich, a pokoje hotelowe po 250 dolarów. Panowie, aby pomniejszyć koszty pobytu, zabrali w dwóch plastikowych torbach chleb i trochę innej żywności. Dostali też od firmy jako kieszonkowe i na pokrycie niezbędnych kosztów po trzysta dolarów amerykańskich. Bagażu żadnego nie mieli, bo uznali, że na tak krótki wypad wystarczy im to, co mieli na sobie. W pustynnym mieście, gdzie żyli, nadmiernie nie szastano wodą. Wylecieli w czystych ubraniach i to miało im wystarczyć na pięć – sześć dni, wliczając w to podróż.
Obaj "światowi handlowcy" nie mówili ani w ząb po angielsku. Mówili oczywiście po rosyjsku i po uzbecku. Kiedy kontroler na lotnisku torontońskim próbował uzyskać od nich jakieś informacje, to miał z tym problem. Na wszelki wypadek skierował więc tych panów do oficera imigracyjnego na dokładniejsze rozpytanie.
Oficer imigracyjny połączył się telefonicznie z dyżurnym tłumaczem języka rosyjskiego i ta telekonferencja przebiegała w miarę sprawnie.
Oficerowi imigracyjnemu udało się ustalić, że panowie, którzy twierdzili, że lecą na międzynarodowe targi do Vancouveru, mają bilety lotnicze tylko do Toronto i zarezerwowany hotel na trzy dni też w Toronto. Nie mają wystarczającej ilości pieniędzy na zakup biletów lotniczych do Vancouveru i na opłacenie kosztów kilkudniowego pobytu w Kanadzie. Nie mieli też praktycznie bagażu, poza dwoma torbami plastikowymi z żywnością i jednej dyplomatki, w której mieli pisma w sprawie przedmiotowych targów. Oficer imigracyjny wydał nakaz zatrzymania obu panów i odesłał ich do aresztu imigracyjnego. Z uwagi na późną porę postanowił kontynuować przesłuchanie na drugi dzień.
Z aresztu na drugi dzień obaj panowie zadzwonili do znajomego, który mieszkał od dwóch lat w Toronto, ale który nie miał jeszcze uregulowanego statusu w Kanadzie. Przyszedł ich odwiedzić i poradził im, aby płakali i prosili oficera imigracyjnego o pozwolenie im na realizację programu. Powiedział też, że wprawdzie sam nie może wystąpić w roli gwaranta, ale ma znajomego, który może wystąpić w tej roli, jeśli będzie taka potrzeba.
Faktycznie, obaj panowie zostali przewiezieni ponownie do urzędu imigracyjnego na lotnisku. Wprawdzie nie płakali, ale próbowali przekonać oficera imigracyjnego, że przylecieli do Kanady w celach biznesowych. Na jego zarzut, że nie mają wystarczającej ilości pieniędzy, oświadczyli, że mają karty kredytowe i aby zaprowadził ich do najbliższej maszyny, to wybiorą wystarczającą ilość pieniędzy, bo mają otwarty kredyt nie tylko na koszty podróży, ale również na zakup drogiej maszyny.
Oficer imigracyjny, młody człowiek, nie bawił się w ceregiele. Dla niego było to wszystko pokrętne, ale jasne, że tych osobników trzeba odesłać do ich kraju pochodzenia. W jego wykształceniu brakowało wiedzy na temat sytuacji powstałej w krajach byłego bloku wschodniego, brakowało też wiedzy psychologicznej, która pozwalałaby mu na właściwe rozpoznanie, co jest prawdą, a co fałszem. Przeszedł on jakąś selekcję przed zatrudnieniem go na tym stanowisku, ale która głównie sprowadzała się do znajomości przepisów i form postępowania. Miał on ewidentne braki w wykształceniu polityczno-geograficznym.
Ale jeszcze większe braki wykazywali dwaj zatrzymani panowie. Kiedy wrócili do aresztu, to wszczęli rozmowę z Rosjaninem, który był na ich oddziale, a który przebywał już w Kanadzie kilka lat. Pytali go, czy długo jedzie się autobusem z Toronto do Vancouveru, bo wystawa, na którą zostali wysłani, już jest otwarta i oni chcieliby dotrzeć tam jak najszybciej, jeśli zostaną wypuszczeni. Sprawiali wrażenie, że myślą o dojeździe autobusem jakby z Toronto, z hotelu, gdzie mieli zarezerwowane miejsca, do Mississaugi, czyli do 700-tysięcznego przedmieścia stolicy Ontario. Kiedy Rosjanin poinformował ich, że Vancouver leży kilka tysięcy kilometrów od Toronto i że lot samolotem do tego miasta nad Pacyfikiem trwa kilka godzin, to wpadli w zdumienie. Jak ich komputerowiec nie mógł o tym wiedzieć i posłał ich na taką poniewierkę?
Ci dwaj sympatyczni, będący w wieku około pięćdziesięciu lat mężczyźni, na pewno zapamiętają na całe życie tę niefortunną wyprawę do Kanady. Nie tracili nadziei, że tutaj wrócą. Obawiali się, czy w ich paszportach nie będzie jakiejś niekorzystnej dla nich informacji, która może im utrudnić ponowne starania o wizę kanadyjską. Zostali zapewnieni, że jeśli następnym razem wszystko w ich dokumentach oraz w planie podróży będzie się zgadzało, to nie będzie powodu do ich zatrzymania i wydalenia z Kanady. To ich trochę uspokoiło.
Zostali skuci w kajdanki i przetransportowani do jednego z terminali na lotnisku torontońskim. Okazało się jednak, że odlot nastąpi z opóźnieniem ośmiogodzinnym, bo samolot Aeroflotu, którym mieli lecieć do Moskwy, miał takie opóźnienie. Zostali więc ponownie przetransportowani do aresztu. Tam zjedli ostatnią kolację, wykąpali się i ponownie w kajdankach powiezieni zostali na lotnisko. Jeszcze wystąpiła obawa, czy samolot w ogóle zostanie przyjęty na lotnisku torontońskim, bo nadeszła nad Toronto zamieć śnieżna, ale po godzinie pogoda się poprawiła i odlot nastąpił po północy, zamiast o godzinie czwartej po południu.
Wracali z przeświadczeniem, że tu jeszcze wrócą, bo według ich wiedzy, w Kanadzie sprzedawano najlepsze maszyny do produkcji i pakowania makaronu.
Aleksander Łoś