Problemem jest natomiast sama Rosja, mieniąca się spadkobierczynią dawnego, złowrogiego mocarstwa, a której przywódcy marzą o przywróceniu jej świetności. Głównie sprowadza się to do straszenia swoim orężem nuklearnym bliższych lub dalszych sąsiadów. W wymiarze wewnętrznym jest to dążenie do przywrócenia strachu ze strony własnych obywateli przed władzą państwową. Ten strach jest mniejszy wśród Rosjan, większy i uzasadniony wśród przedstawicieli około osiemdziesięciu mniejszości etnicznych żyjących w granicach Rosji.
Kiedy Akhsarbek pojawił się w areszcie imigracyjnym, był tam jedynym przedstawicielem narodów świata mówiącym po rosyjsku. Miał problemy, bo w ogóle nie mówił po angielsku. Nie miał z kim pogadać, nie wiedział, jaką drogą pójść, aby zrealizować zamierzony plan. Wprawdzie przyleciał tu, mając adres i przyrzeczenie pomocy ze strony znajomej jego rodziców, którą sam pamiętał pobieżnie z dawnych lat, kiedy mieszkała ona jeszcze w Biesłanie w Osetii.
O tym miasteczku, a nawet krainie, niewielu ludzi cokolwiek wiedziało do momentu, kiedy wydarzyła się tam kilka lat wcześniej tragedia. Do szkoły z około 400 uczniami wtargnęli terroryści (ktoś mógłby ich nazwać "bojownikami") czeczeńscy i zgarnęli uczniów i dorosły personel szkoły jako zakładników. Kilkunastu dorosłych mężczyzn od razu zastrzelili.
Kobiety i dzieci trzymali w zamknięciu przez trzy dni, kiedy toczyły się negocjacje z przedstawicielami strony rządowej. Szkoła została otoczona gęstym kordonem wojsk specjalnych.
Terroryści zabezpieczyli się, nie tylko mając jako zakładników dzieci. Rozmieścili nadto wokół i w środku szkoły materiały wybuchowe, grożąc, że wysadzą się wraz z zakładnikami w powietrze, jeśli siły rządowe podejmą akcję zbrojną przeciw nim. W trzecim dniu, z dotychczas niewyjaśnionych przyczyn, spadła na budynek szkolny zawieszona nad nim, na maszcie, przez terrorystów, bomba. To dało sygnał do akcji z obu stron. Siły rządowe starały się wtargnąć do budynku szkolnego, a terroryści odpalali kolejne ładunki wybuchowe.
Zakładnicy i bojownicy spłonęli. Władze "odniosły sukces".
Wszystko to działo się na oczach Akhsarbeka, który mógł z okien swojego mieszkania obserwować cały przebieg tej tragedii. Córeczka jego miała wówczas roczek. W następnym roku urodził mu się synek. Kiedy Akhsarbek wylatywał za Atlantyk, dzieci miały cztery i dwa latka.
Akhsarbek był z wykształcenia inżynierem elektrykiem. Żona jego była ekonomistką. Przed ślubem pracowała w swoim zawodzie, ale po urodzeniu pierwszego dziecka, a potem drugiego, najpierw była na urlopie macierzyńskim, a później bezpłatnym.
Akhsarbek był jedynym żywicielem rodziny. A zapewnić byt czteroosobowej rodzinie było coraz trudniej. Aby mieć z takiego czy innego źródła godziwe dochody, trzeba było być albo członkiem rodzin rządzących w tym mieście i regionie oligarchów, lub być ich oddanym poplecznikiem, czyli gangsterem.
Porównując z czasami komunistycznymi, tymi z ostatnich lat funkcjonowania tego reżimu, lata rządów skorumpowanych oligarchów stały się dużo trudniejsze do życia i groźniejsze.
Akhsarbek, około 30-letni przystojny mężczyzna, nie miał w sobie nic z agresji. Nawet nie był w wojsku. Dzięki temu, że wtedy studiował, udało mu się wymigać od służenia w wojsku. Szczególnie groźna była możliwość służenia w armii rosyjskiej w okresie zaogniania się konfliktów w sąsiadującej z Osetią Czeczenii. Kiedy Rosjanie czołowego gangstera czeczeńskiego nominowali na prezydenta tej republiki, zbrojne wypady grup czeczeńskich zostały ograniczone.
Ale zawitało nowe niebezpieczeństwo.
Przez siedemdziesiąt lat realizacji utopijnej ideologii komunistycznej tępiono wszelkie religie i ich wyznawców. Ale wraz z nastaniem nowego porządku ideologicznego zaczęły się odradzać grupy religijne. Region Kaukazu znalazł się pod presją odradzającego się, a wręcz ekspansywnego islamu, mającego swoje ideologiczne i finansowe zaplecze w muzułmańskich krajach bliskowschodnich.
Akhsarbek, zgodnie z rodzinnym wychowaniem, był wyznawcą prawosławia. Jego ukochana żona pochodziła z rodziny o korzeniach muzułmańskich. Kiedy się poznali, a nawet kiedy brali ślub w urzędzie stanu cywilnego, problemy wyznaniowe nie były ani dla nich, ani dla ich rodzin istotne. Wystarczyło jednak kilka lat, kiedy obok niebezpieczeństwa płynącego ze strony skorumpowanego aparatu władzy, zaczął się sączyć nurt niechęci do obcych ze strony odradzającej się kadry mułłów.
Najpierw Akhsarbek stracił pracę w swoim zawodzie. Myślał początkowo, że jest to normalne, kiedy zmienia się gospodarka z państwowej w prywatną.
Przekwalifikował się. Uzyskał zawodowe prawo jazdy na wszelkie pojazdy. Pracował jako kierowca dużych ciężarówek i jakoś dało się żyć. Żal było studiów i prestiżu inżynierskiego, ale nie było innego wyjścia.
Po pewnym czasie zaczęły się początkowo drobne, a następnie narastające szykany. Najpierw żona powiedziała mu, że któryś z jej wujków doradzał jej, aby się rozwiodła "z niewiernym". Obiecał jej nawet pomoc finansową, gdyby do tego doszło. Później i do niego docierały głosy, że mają zwalniać wyznawców "ruskiej religii".
Aż w końcu przyszło to najgorsze. Żona Akhsarbeka dostała list anonimowy, żądający porzucenia męża, z groźbą, że jeśli tego nie zrobi, to może się stać coś złego z jej dziećmi, "tak jak z tymi w szkole".
Akhsarbekowi stanęły przed oczami wydarzenia sprzed trzech lat. Setki spalonych ciałek dziecięcych wynoszonych ze szkoły. Jego córeczka była odprowadzana codziennie do przedszkola, młodszy synek miał być posłany do żłobka, tak aby żona miała możliwość powrotu do pracy.
Wszystkie te plany zachwiały się. Akhsarbek postanowił działać.
Wziął wszystkie posiadane w domu pieniądze, trochę pożyczył i pojechał ze swoim legalnym paszportem do Moskwy. Stanął w kolejce do konsulatu kanadyjskiego. Kłębił się tam tłum. Co i raz wychodzili ludzie, klnąc na czym świat stoi, bo w większości uzyskiwali decyzje odmowne. W większości byli to bowiem desperaci, szukający możliwości wyrwania się "z kraju wiecznej szczęśliwości", szukający możliwości godziwej pracy i bezpiecznego życia.
Wśród kolejkowiczów krążyli też "pośrednicy", proponujący załatwienie wizy za łapówkę. Jeden z nich podszedł do Akhsarbeka. Zgodził się załatwić legalną wizę do Kanady za trzy tysiące dolarów amerykańskich. Przedstawił się jako pracownik biura turystycznego, które rutynowo załatwia takie sprawy.
Akhsarbek dał mu zaliczkę w kwocie tysiąca dolarów i paszport. Umówili się na ławce w pobliskim parku za dwie godziny. Faktycznie jegomość przyszedł i okazał Akhsarbekowi wklejoną wizę kanadyjską do jego paszportu. Akhsarbek dopłacił umówione dwa tysiące dolarów i pojechał szczęśliwy do domu.
Po dwóch tygodniach przygotowań i zakupieniu biletu lotniczego wyleciał do Kanady. Nie mówił po angielsku. Na lotnisku torontońskim skierowany został na przesłuchanie do oficera imigracyjnego. Ten połączył się z dyżurującą tłumaczką.
Akhsarbek od razu powiedział, że przyleciał z zamiarem starania się o status uciekiniera politycznego. Podał swoje motywy, a głównie opisał strach o dzieci. Oficer imigracyjny pozostawił na chwilę przesłuchiwanego i odszedł do drugiego pomieszczenia. Po powrocie powiedział Akhsarbekowi, że jego wiza jest fałszywa, jest dobrą podróbką, ale pod dużym powiększeniem widać różnice z wizą oryginalną.
Akhsarbek został odesłany do aresztu imigracyjnego. Stąd dzwonił do znajomej, która oświadczyła mu, że wynajęła dla niego adwokata.
Później okazało się, że był to osobnik reklamujący się w rosyjskojęzycznej prasie jako specjalista od spraw imigracyjnych. W rzeczywistości był to niedouczony cwaniak, który żerował na jeszcze bardziej nieznających procedury imigracyjnej niż on.
Po dwóch dniach pobytu w areszcie Akhsarbek został odesłany w kajdankach na lotnisko i wysłany samolotem Aerofłotu do Moskwy. Gdyby odpowiednio zadziałał agent imigracyjny, do tego by nie doszło. A tak, młody Osetyniec wracał z niczym, do drżącej o los ich wspólnych dzieci żony.
Aleksander Łoś