Maria wracała do swojej rodzinnej Kolumbii po osiemnastu latach nieobecności w tym kraju. Ostatni raz była tam, na pogrzebie swojej matki, ale poleciała tam mieszkając wówczas w Stanach Zjednoczonych. Bo w sumie nie mieszkała w swoim rodzinnym kraju już 35 lat. Wyjechała stamtąd jako kilkunastolatka z wizytą do siostry swojej matki, która na stałe mieszkała w Stanach, i już nie wróciła. Wyszła za mąż za swojego krajana, urodziła dwie córki i kiedy miały po kilka lat, mąż jej nagle zmarł. On też nie miał stałego pobytu w Stanach, a więc nie mógł jej załatwić tego statusu.
Jakoś nikt ich nie nachodził, nie wzywał, pracowali i żyli w spokoju. Do czasu. Po prawie trzydziestu latach pobytu w Stanach, najprawdopodobniej na skutek donosiku "życzliwej" osoby, władze imigracyjne zaczęły domagać się od Marii, aby opuściła terytorium Stanów.
Po naradzie z kilkunastoletnimi córkami postanowiły przenieść się do Kanady, uznając, że tutaj będzie im łatwiej uzyskać status stałego rezydenta. Dodatkowo, Maria w tym czasie poznała Kanadyjczyka, który oferował jej pomoc. Po kilku miesiącach wyszła za niego za mąż.
Idylla trwała dwa lata. Mąż okazał się domowym terrorystą. Wprawdzie po miesiącu od zawarcia związku małżeńskiego wystąpił o sponsorowanie żony i jej dwóch nieletnich córek, ale procedura się ciągnęła, a on zaczął wykorzystywać brak statusu stałego rezydenta Kanady do szantażowania, a później terroryzowania żony i jej córek.
Po trzech latach małżeństwa wyprowadziła się, wraz z córkami, od męża, wynajęła dwupokojowe mieszkanie i podejmowała się prac w godzinach nadliczbowych, aby samodzielnie się utrzymać i dać możliwość córkom kształcenia się. Ukończyły one szkoły średnie i college'e. Starsza podjęła pracę i było już lżej.
Ale zaczęły się problemy z urzędem imigracyjnym. Maria złożyła pozew o rozwód z mężem, a on wycofał swoje jej, i jej córek, sponsorowanie. Przepychanki trwały prawie dwa lata. Maria uzyskała rozwód, ale też dostała odmowę zaakceptowania jej i jej córek w Kanadzie.
Podjęły wspólnie decyzję.
Córki, już dorosłe, obywatelki Stanów Zjednoczonych, wracają tam po pięciu latach pobytu w Kanadzie. Tam mają też krewnych, którzy zobowiązali się im pomóc na starcie. Maria natomiast wracała do Bogoty, gdzie miała zamieszkać w hotelu, bo nie miała tam już żadnych krewnych ani znajomych, i czekać na załatwienie jej przylotu do córek. Proces ten miał trwać około miesiąca.
Ta ciągle bardzo ładna kobieta odprowadziła córki na lotnisko, a następnego dnia sama stawiła się do odlotu do rodzinnego kraju, który znała dużo mniej niż Kanadę i Stany. Mówiła płynnie po angielsku, miała wyuczony zawód księgowej.
Z uśmiechem mówiła, że ma trudny etap za sobą, ale jest wolna od "chorego" małżeństwa i ma nadzieję na ułożenie sobie ponownie życia po swojemu: na wesoło, w ciepłym kalifornijskim klimacie.
Tego samego dnia wracał "na ojczyzny łono" Marcin, około 50-letni Polak, który "zagrzał" w Kanadzie 12 lat. Też wracał w niewiadome. Ten tuzin lat spędzonych w Kanadzie dał mu możliwość dość dobrego zaadaptowania się do tutejszych warunków, choć nie miał uregulowanego pobytu tutaj.
Przybył do Kanady na zaproszenie kuzyna, który pomógł mu na początku, ale już po kilku miesiącach Marcin się usamodzielnił: wynajął pokój w suterenie z używalnością kuchenki, znajdował coraz więcej pracy, mimo że nie miał oficjalnego zezwolenia na pracę.
Nie miał też żadnego ubezpieczenia, w tym zdrowotnego, choć na szczęście nie chorował (poza kilkoma przeziębieniami), nie odprowadzał składki emerytalnej. Głównie pracował za gotówkę. Wyspecjalizował się w malowaniu samochodów i mebli.
W ostatnich kilku latach pobytu w Kanadzie pracował często w warsztacie lakierniczym, którego właścicielem był polski imigrant. Współpraca układała się dobrze i z właścicielem Marcin kończył często pracę wspólną, zakrapianą kolacją. Starszy pan przed dwoma laty przekazał warsztat synowi, a sam tylko trochę pomagał. Syn już nie był tak chętny w zatrudnianiu Marcina. Znalazł sobie stałego lakiernika.
Tak więc Marcin tylko od czasu do czasu był wzywany do pomalowania jakiegoś samochodu, kiedy stały pracownik z jakichś przyczyn nie mógł przyjść do pracy.
Ale Marcin wciąż, od czasu do czasu, spotykał się ze swoim starszym, byłym pracodawcą. Mimo odcięcia od dotychczasowej pracy i zarobków, tak się złożyło, że dostawał coraz więcej pracy w innych warsztatach samochodowych lub meblarskich. Mówił o tym otwarcie byłemu pracodawcy.
Któregoś dnia, kiedy Marcin wychodził z domu do pracy, został zatrzymany przez dwóch oficerów imigracyjnych, którzy, jak było widać z ich zachowania, przyjechali "jak po swoje". Marcin był pewny, że to w następstwie "donosiku". Był przekonany, że to zawistny syn byłego pracodawcy doniósł na niego do władz imigracyjnych.
Został przewieziony do aresztu imigracyjnego. Zadeklarował jak najszybsze odesłanie go do Polski. Nie miał ważnego paszportu, a więc jego odlot opóźnił się o trzy tygodnie, w czasie których wyrabiany był tymczasowy paszport i zakupiono mu bilet na koszt kanadyjskiego podatnika.
Po kilku dniach pobytu w areszcie imigracyjnym poznał Polaka, który przybył do Kanady, na lotnisku został zatrzymany i odwieziony do aresztu. Jego pobyt trwał w Kanadzie tylko jedną dobę, bo już następnego dnia został odesłany do Polski. Był on przykładem tego, co może spotkać Polaka, jeśli przygotowanie do przylotu do Kanady i planowany pobyt nie jest klarowny. Miał znajomych w Kanadzie, ale ich nie powiadomił o swoim przylocie.
Jak twierdził, chciał im zrobić niespodziankę. Ale nawet kiedy rozmawiał przez tłumacza z oficerem imigracyjnym, nie chciał mu podać danych, adresu i telefonu tych znajomych. Wywołało to podejrzenie, że albo mówi on nieprawdę co do posiadania znajomych w Toronto, albo w ogóle ten jego przylot miał inny cel niż zwiedzanie Kanady.
Powiedział oficerowi imigracyjnemu, że przybył do Kanady jako turysta na miesiąc. Miał przy sobie trzy tysiące dolarów kanadyjskich. Oficer na kartce policzył mu, ile musiałby przez ten czas wydać na hotel, wyżywienie, ewentualne przejazdy i wyszło, że przywieziona kwota by nie wystarczyła na miesięczny pobyt w Kanadzie. W tej sytuacji oficer oświadczył Kazikowi, że podejrzewa, że zamierzał on podjąć nielegalnie pracę w Kanadzie.
Kazik zarzekał się, że nie miał zamiaru "brudzić sobie rąk" w Kanadzie, bo w Polsce ma on dobrą pracę i nie potrzebował sobie tutaj dorabiać. Nie przekonało to oficera, który szybko zmienił w Locie termin odlotu Kazika z Toronto do Warszawy.
Tym samym samolotem miała lecieć w odwiedziny do Polski około 55-letnia kobieta, która miała obywatelstwo kanadyjskie i nie widziała swojego rodzinnego kraju przez ostatnie 20 lat. Przyczyn było kilka: starania o uzyskanie stałego pobytu w Kanadzie, postępujące inwalidztwo powodujące niedowład nóg, rehabilitacja, porzucenie przez męża Polaka, który uwolnił się od opieki nad nią i znalazł sobie młodszą partnerkę. Danuta mogła liczyć tylko na pomoc jedynej córki. Ale głównie to Danuta starała się usamodzielnić tak, aby dawać sobie radę, bez liczenia na pomoc innych. Obrazem tego było, jak poruszała się na lotnisku.
Przywiozła ją córka i pomogła matce wyładować bagaż i elektryczny wózek inwalidzki. Pożegnała ją przed wjazdem do budynku terminalu. Obraz poruszającej się po lotnisku tej dzielnej kobiety był budujący. Jechała tym swoim wózkiem inwalidzkim, pchając z przodu lotniskowy wózek bagażowy, na którym były załadowane z przodu dwie duże walizki i dwie plastikowe torby.
Prawą ręką trzymała kierownicę wózka, a lewą prowadziła tuż przy wózku trzecią walizkę na czterech kołach. Tak dojechała do stanowiska odpraw bagażowych. Tam uzyskała pomoc, ale do drzwi samolotu dojechała swoim wózkiem, który został zabrany na bagaż, a sama, przy pomocy laski, dotarła na swoje siedzenie.
Różne losy tych czworga ludzi, przybyszy do Kanady z nadzieją na odmianę losu, ciekawe już w tych krótkich fragmentach opisu ich dziejów, na pewno mogłyby być pogłębione i poszerzone, ale jednocześnie są one przykładem losów zwykłych ludzi, których spotykamy wokół siebie.
Aleksander Łoś