farolwebad1

A+ A A-

Opowieści z aresztu deportacyjnego: Za pracą

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Wybierając się w daleką podróż, trudno przewidzieć, jakie rafy mogą pojawić się na naszej drodze. Mamy paszport, bilet, trochę gotówki, wiemy, do kogo i gdzie lecimy, wiemy, że nie musimy mieć wizy do kraju, do którego lecimy. Co jeszcze może nam przeszkodzić w realizacji naszego zamiaru?

Marek wybrał się po raz pierwszy za ocean. Ten około 30-letni mężczyzna, pracujący od kilku lat w straży miejskiej jednego z większych miast Polski, uznał, że z tą podróżą to od początku szło mu jak po grudzie. Najpierw musiał przekonać żonę do swojego pomysłu. Miała opory, aby leciał do jej brata do Vancouveru, i to jeszcze z jej matką. Jeśli już, to ona powinna pierwsza odwiedzić swojego brata, który mieszkał na stałe w Kanadzie od dwóch lat.

Nie bardzo było wiadomo, jak to u niego jest. Losy szwagra Marka były pokręcone. Ożenił się z Polką, która wraz z rodzicami, jako małe dziecko, przeniosła się do Kanady, gdzie uzyskała obywatelstwo tego kraju. Mając ponad dwadzieścia lat, przyleciała w odwiedziny do Polski i tu już została.

Zakochała się w szwagrze Marka, urodziło się im dwoje dzieci, ale po sześciu latach zdecydowali, że przeniosą się do Kanady. Najpierw ona poleciała wraz z dziećmi. Szwagier Marka musiał czekać na zaakceptowanie go przez władze kanadyjskie, jako męża obywatelki tego kraju. Trwało to pół roku.

W końcu dołączył do rodziny, uzyskał status stałego rezydenta Kanady, ale już po roku nastąpiła ich separacja. Tak więc szwagier Marka mieszkał sam. Ale, wykorzystując doświadczenia polskie w branży budowlanej, prowadził już własną firmę remontowo-budowlaną.

Z kolei Marek miał problemy z załatwieniem urlopu bezpłatnego. Bo zaplanował sobie, że poleci do szwagra na cztery miesiące. Bo tak daleka podróż i tak kosztowna nie mogła zakończyć się kilkutygodniowym pobytem. Faktycznym bowiem zamiarem Marka było popracowanie w firmie szwagra. Tak to obaj uzgodnili.

Kiedy Marek podszedł do stanowiska celno-imigracyjnego na lotnisku torontońskim wraz z teściową, to nie przypuszczał, że może mieć jakiekolwiek problemy. Tak on, jak i jego teściowa nie mówili po angielsku. Kanadyjski pogranicznik nie miał problemów z zaakceptowaniem teściowej Marka na ziemi kanadyjskiej. Zrozumiał, że ta starsza pani, emerytka, leci po raz pierwszy w odwiedziny do syna, który ma stały pobyt w Kanadzie, i wylądowała w Toronto, aby przesiąść się na samolot lecący do Vancouveru.

Kiedy spojrzał na Marka, to zrodziły się w nim wątpliwości, czy ten młody mężczyzna, pragnący przebywać w Kanadzie przez cztery miesiące, a który ma bilet powrotny "zabukowany" za sześć miesięcy, jest prawdziwym turystą. Te wątpliwości zdecydowały, że odesłał Marka na dalsze przesłuchanie do bardziej doświadczonych kolegów.

Tam już pojawił się polski tłumacz. Marek powiedział, że jego zamiarem jest odwiedzenie szwagra i że zaplanowany termin powrotu jest maksymalny, bo faktycznie miał zamiar przebywać u szwagra "tylko" cztery miesiące. To nie przekonało oficera imigracyjnego. Kazał Markowi czekać, aż będzie wolny i zajmie się nim szczegółowo.

Po mniej więcej godzinie, gdy przewaliła się fala przybyszy do Kanady, oficer imigracyjny zajął się ponownie Markiem. Tłumacz już był wyłącznie do ich dyspozycji. W czasie tej rozmowy oficer imigracyjny utwierdził się w przekonaniu, że siedzący przed nim mężczyzna zamierzał zabrać pracę stałemu rezydentowi Kanady.

W Kanadzie pracownicy mają od dwóch do czterech tygodni urlopu, w zależności od stażu pracy. Ten młody człowiek natomiast zamierzał urlopować aż cztery miesiące. Co innego, gdyby chodziło o rodzica albo dziecko. Ale który szwagier utrzymywałby drugiego szwagra bezinteresownie w Kanadzie przez cztery miesiące? Dowiedziawszy się od Marka, że jego szwagier prowadzi własną firmę remontowo-budowlaną, nabrał pełnego przekonania, że faktyczną intencją Marka było wykonywanie nielegalnie pracy w Kanadzie. To zdecydowało, że został aresztowany i w kajdankach odwieziony do aresztu imigracyjnego.

Tam, w biurze przyjęć, odebrano od Marka m.in. telefon komórkowy. To pozbawiło go możliwości kontaktu tak ze szwagrem w Vancouverze, jak i z rodziną w Polsce. Marek nie miał karty telefonicznej. Na drugi dzień otrzymywał wiadomości, że dzwonił do aresztu jego szwagier z Vancouveru, prosząc o oddzwonienie. Kiedy Marek próbował, przy pomocy innego zatrzymanego, dodzwonić się do szwagra na zasadzie "collect call", to słyszał od telefonistki, że właściciel tego numeru zastrzegł, że nie akceptuje takich telefonów. Być może miał z tym złe doświadczenia. To jednak uniemożliwiało Markowi skomunikowanie się z nim.

Marek dowiedział się od oficera imigracyjnego na lotnisku, że ten będzie próbował go odesłać jak najszybciej do Polski. Wchodziła tylko możliwość odesłania go LOT-em, bo na tę linię Marek miał wykupiony bilet. Musiały zaistnieć jakieś przeszkody: może brak miejsc lub brak koordynacji działań ze strony pracowników imigracyjnych. W każdym razie Mark przesiedział w areszcie kilka dni, zanim został odesłany do Polski.

W areszcie nawiązał na spacerach kontakt z dwoma innymi Polakami, którzy w tym czasie oczekiwali na odesłanie ich do Polski. Obaj przebywali w Kanadzie od szeregu lat. Tak więc oni opowiadali Markowi o swoim życiu w Kanadzie, a on dzielił się z nimi najświeższymi wiadomościami o warunkach życia w Polsce.

W szczególności uspokajał ich, że jeśli tylko będą chcieli pracować, to na pewno znajdą jakąś pracę. Być może nie tak dobrze płatną jak w Kanadzie, ale w szczególności w budownictwie występował w tym czasie w Polsce brak rąk do pracy, wobec dużej emigracji zarobkowej młodych Polaków do krajów Unii Europejskiej. Obaj współtowarzysze niedoli Marka pracowali po kilka lat w Kanadzie w firmach budowlano-remontowych.

Dzielił się też z nimi spostrzeżeniami ze swojej pracy zawodowej. Otóż uważał, że największy problem w Polsce jest z nastolatkami. Wielu z nich nie kontynuowało nauki, a jeśli już, to nie bardzo się do niej przykładało. Tworzyli grupy, może jeszcze nie trwałe gangi, i wyżywali się, napadając na przechodniów, najchętniej na swoich rówieśników, ograbiając ich z gotówki, telefonów komórkowych i co lepszych ciuchów. Złapani, nie okazywali jakiejkolwiek skruchy. Przy łagodności sądów dla nieletnich wiedzieli, że co najwyżej może im grozić kara kilku miesięcy poprawczaka. Wprawdzie planowano wprowadzenie odpowiedzialności 16-latków tak jak dorosłych, w szczególności kiedy dopuszczają się oni najgroźniejszych przestępstw, ale ciągle było w tej sprawie dużo gadania, a mało konkretów.

To nie ułatwiało pracy straży miejskiej, w której pracował Marek. Nie miała ona tych samych uprawnień co policja, nie miała broni ani prawa aresztowania i oskarżania. Młodzi, rozwydrzeni ludzie nie czuli respektu dla tych stróżów prawa miejskiego. Strażnicy w poważniejszych sprawach wzywali policję i dopiero policjanci mogli wszcząć postępowanie karne.

Zarobki strażników miejskich były też dużo niższe niż policjantów. Stąd powstał pomysł u Marka, aby sobie dorobić w Kanadzie. Żona była reprezentantem jakiejś firmy. Szukała klientów na produkty tej firmy. Zarobki miała nie najwyższe, ale wobec konieczności opiekowania się kilkuletnią córeczką, praca ta jej odpowiadała.

Marek martwił się też tym, że wszak otrzymał urlop bezpłatny, a więc nie będzie miał dochodów przez cztery miesiące.

Wymyślił jednak, że nie będzie prosił o przerwanie tego urlopu, a nawet nie przyzna się w pracy, że mu nie wyszło z urlopem w Kanadzie.

Zamierzał polecieć do Walii, do swojej siostry, która wraz z mężem przebywała tam już od roku. Chwalili sobie warunki życia i pracy.

Marek wierzył, że jego przerwana przygoda kanadyjska znajdzie swój epilog w zachodniej części Wysp Brytyjskich.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.