Rozumiała trochę po angielsku. Skąd to się wzięło, skoro przywieziona została prosto z lotniska? Świadkowie jej przybycia do torontońskiego aresztu imigracyjnego przebąkiwali coś, że przywieziona została z dwiema innymi Polkami: jedną około 40-letnią i drugą około 20-letnią. Tamte jednak zostały, po przespaniu jednej nocy w areszcie, odwiezione z powrotem na lotnisko i już nie wróciły. To znaczy wróciły wieczorem tego samego dnia, ale już w innym charakterze. Wróciły "z wolności" odwiedzić w areszcie tę starszą panią. Tamte, mimo że mówiły płynnie po polsku, miały brytyjskie paszporty. Czyżby te "lepsze" paszporty zdecydowały, że one zostały zwolnione, a Maria, legitymująca się "tylko" polskim paszportem, została zatrzymana w areszcie?
Cokolwiek zaczęło się wyjaśniać, kiedy nawiązano rozmowę z Marią. A było to trudne. Już po chwili można się było zorientować, że cierpi na zaniki pamięci. Prawdopodobnie był to zaawansowany Alzheimer. W ogóle nie pamiętała, że dzień wcześniej odwiedziły ją dwie kobiety, nie pamiętała, aby ją ktokolwiek odwiedzał. Prosiła tylko, aby pozwolono jej udać się do domu. Na pytanie, gdzie do domu, do Polski, odpowiadała, że na Mississaugę. Skąd znała to dość trudne słowo? Mówiła, że ma tam dom, że tam mieszka jej syn i trzy córki.
Okazało się, że była to już druga wizyta Marii w Kanadzie. Pierwszy raz przyleciała tu przed laty wraz ze swoimi dziećmi i ich rodzinami. Cały tabun wylądował na lotnisku i od razu wszyscy podnieśli larum, że są w Polsce dyskryminowani, że ich tam wyzywają i ciągle podejrzewają o kradzieże. A wszak oni są porządnymi ludźmi, którzy chcą tylko spokojnie żyć. Trafili na niedoświadczoną, naiwną urzędniczkę imigracyjną, która nie odesłała ich od razu tam, skąd przybyli, ale wszczęła postępowanie imigracyjne, które w finale kosztowało kanadyjskiego podatnika kilkaset tysięcy dolarów.
Dostali (Maria, troje jej dzieci, synowa i trzech zięciów) darmowe mieszkania, zapomogi pieniężne, prawo do darmowej ochrony zdrowia, wnuki darmową naukę. Wszystko to trwało cztery lata. Z tych zapomóg potrafili kupić duży dom, "triplex", w którym mieszkali wspólnie, a który stał się dla nich bazą wypadową do ich biznesu. Bo głównym ich zajęciem były kradzieże sklepowe. I to poczynając od najstarszej Marii, a kończąc na kilkuletnich jej wnukach. Dwóch z nich nawet zostało na tym złapanych, ochroniarze wezwali policję. Spisano raporty, ale wypuszczono tych ośmiolatków do domu, kiedy stawili się na komendę ich rodzice, błagając o ich wypuszczenie i przyrzekając, że to się nigdy nie powtórzy. Już na drugi dzień po tych zapewnieniach cała rodzina, w tym wszyscy wnukowie, ruszyła, jak co dzień, na łowy.
Dodatkowo ten cały tabun dostał pomoc z Legal Aid. Załatwiła im to asystentka socjalna, kiedy przebywali na początku w schronisku dla bezdomnych.
Przydzielona im adwokatka obłowiła się, bo naliczała należność od każdej dorosłej osoby, a pisała takie same sztampowe pisma dla wszystkich, zmieniając tylko imiona i nazwiska. I okazało się, że jakimś cudem los tych ludzi został decyzją władz imigracyjnych rozdzielony. Mieli takie same życiorysy, takie same motywy (prześladowania w Polsce, oczywiście fikcyjne), a jednak syn Marii i jej dwie najstarsze córki z rodzinami dostali prawo stałego pobytu w Kanadzie. Natomiast najmłodsza córka, jej mąż i jedyna ich córka dostali decyzję odmowną.
Podobną decyzję dostała Maria. W jej przypadku mogła o tym zdecydować jeszcze jedna okoliczność. Otóż w ostatnim roku pobytu w Kanadzie miała wpadkę. Jeszcze wówczas nie miała zaników pamięci. Brana więc była na wyprawy złodziejskie przez swoje dzieci. Była wręcz ich głównym atutem.
Oni, ciemnolicy, mogli od razu wzbudzać czujność wśród personelu sklepowego. Ich głównym zadaniem było więc "robienie tłumu", czyli zajęcie personelu pytaniami o towary, których oczywiście nie zamierzali kupować.
Maria, jak typowa Cyganka, miała szeroki fartuch nałożony na sukienkę. Była obfita w kształtach, tak więc obwód jej ubioru też był obfity. Tak na sukience, jak i na fartuchu naszyte były duże kieszenie. To do nich trafiały łatwo towary kradzione ze sklepów.
Mimo sprytu, dobrze obmyślanej metody, raz jednak Maria wpadła. Jedna z pracownic wróciła nieoczekiwanie z lunchu i od drzwi obserwowała, jak zajęte przez klientów jej koleżanki w ogóle nie widzą, że starsza pani ładuje towar do obfitych kieszeni pod fartuchem, a w końcu i do tych naszytych na fartuch. Natychmiast krzyknęła o pomoc, podbiegła do Marii, oświadczając jej, że kradnie towar. Ta próbowała wyjść ze sklepu. Ale sprzedawczynie zagrodziły jej drogę. Syn Marii próbował bronić jej, oczywiście nie przyznając się, że jest jej synem, a jedynie próbował odwołać się do sumień sprzedawczyń, prosząc, aby wypuściły tę starszą cudzoziemkę.
Sprzedawczynie jednak postawiły na swoim. Miały już dość systematycznych kradzieży w ich sklepie i ciągłego pilnowanie towaru przed złodziejami.
Wezwano policję. Maria została zatrzymana i zwolniona za kilkutysięczną kaucją wpłaconą przez kolegę syna Marii, też Cygana, który miał już stały pobyt w Kanadzie. Po kilku miesiącach stanęła przed sądem, który wymierzył jej karę kilkuset dolarów grzywny. Grzywna została wpłacona, ale jednocześnie o tej sprawie powiadomione zostały władze imigracyjne.
Tak więc Maria dostała decyzję odmowną i wraz z najmłodszą córką, zięciem i wnuczką wróciła do Polski. Tam jednak zabawili tylko kilka tygodni.
Wyruszyli do Anglii. Tam po kilku latach córka Marii, jej mąż i ich córka uzyskali stały pobyt, a w końcu i obywatelstwo brytyjskie. Maria częściowo zamieszkiwała w Polsce, a częściowo u córki w Anglii. Wobec zniesienie wiz między Polską i W. Brytanią nie musiała starać się o przyjazd do tego kraju.
Dzieci Marii, zamieszkałe w Kanadzie, odwiedzały ją tak w Anglii, jak i w Polsce. Odwiedzali też ją wnukowie. Ale choroba Marii się posuwała.
Najmłodsza jej córka uznała, że już czas, aby chorą matką zajęły się jej dwie starsze siostry i brat. Przyleciała więc z matką i swoją córką do Toronto z zamiarem odwiedzin i pozostawienia tutaj chorej. Nie przypuszczała, że po wielu latach kara grzywny wymierzona za kradzież może spowodować zatrzymanie jej matki.
Sama przeżyła też szok, kiedy wraz z matką ona i jej córka, legitymujące się legalnymi brytyjskimi paszportami, zostały też odesłane do aresztu. Ale ich sprawa się pomyślnie zakończyła. Z matką było trudniej. Co do niej władze imigracyjne zdecydowały odesłać ją do kraju jej urodzenia, którego obywatelstwo posiadała, czyli do Polski.
Dziwne tylko się wydawało, że ta jasnolica kobieta jest matką czwórki dzieci o bardzo ciemnej karnacji. Wyjaśniła to córka Marii. Otóż jej matka nie była Cyganką z urodzenia, lecz na Cygankę została wychowana. Jeszcze przed drugą wojną światową, kiedy konny tabor cygański wędrował przez centralną Polskę, przygarnięto wałęsającą się dziewczynkę, co do której wiedziano tylko, że na imię ma Maria. Nawet nie zmieniono jej imienia.
Mówiono w tamtych czasach, że Cyganie porywali obce dzieci. Trudno powiedzieć, czy był to ich stały zwyczaj i czemu to miało służyć, gdy zwykle mieli sporo własnych dzieci. Niemniej, Maria, jasnolica Polka, stała się Cyganką. Wyszła za mąż za ciemnolicego, przystojnego Cygana i urodzone z tego związku dzieci wszystkie odziedziczyły ciemną karnację ojca, który zmarł przed laty.
Pobyt Marii w areszcie trwał dwa tygodnie. Bo przyleciała z Anglii, a trzeba było ją odesłać do Polski. Nadto dysponowała dwoma polskimi paszportami, obydwoma ważnymi. Jak je dla Marii uzyskano, trudno powiedzieć. W każdym z nich widniał inny wiek Marii. Ona sama twierdziła, że ma 85 lat. Z jednego z paszportów wynikało, że ma 78 lat, a z drugiego, że 82 lata. Te drobiazgi trzeba było powyjaśniać, choć nie były one zbyt ważne dla wydania decyzji o deportacji Marii, bo taką decyzję w jej przypadku wydano.
Tak więc, to nie jej dzieci zamieszkałe w Kanadzie, a jej najmłodsza córka zamieszkała w Anglii, będzie musiała sprawować nad Marią osobistą opiekę, aż do końca jej życia, czy to w Polsce, czy też w Anglii.
Aleksander Łoś