farolwebad1

A+ A A-

Indiańska księżniczka

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Kiedy przyglądamy się polityce władz kanadyjskich w stosunku do tubylców, to zastanawia, dlaczego przybysze z różnych zakątków świata traktowani są jako winni tego, że tu przyjechali, aby zagospodarować i ucywilizować miliony hektarów nieużytków, i za to muszą płacić setki lat haracz. Żaden inny kraj nie ma takiego podejścia do swojej przeszłości i teraźniejszości. W Stanach też wykupiono lub zagarnięto Indianom ziemie, ale aż takiej nadopiekuńczości w stosunku do potomków dzikich tubylców nie wykazują.

Na przykład, cały obszar od Toronto do Niagary został legalnie kupiony przez osadników i brytyjskie władze kolonialne od buszujących tu wówczas Indian. Jest w tej sprawie zachowany tekst umowy. Wymienia się w niej, ile dóbr ruchomych, niezwykle cennych dla tych prymitywnych ludzi, dano za niezbyt wartościowe dla nich ziemie. Było ich wówczas mało, a tereny, na których przenosili się z miejsca na miejsce, były ogromne. Z kolei ziemie te nie były w trwałym posiadaniu poszczególnych plemion. Toczyły ze sobą ciągle krwawe walki, jedni wyniszczali częściowo lub całkowicie innych. Na przykład, plemię Mississauga zostało kompletnie wymordowane przez bardziej agresywnych sąsiadów.

Idiotyczne jest ciągłe bicie się w piersi, przepraszanie i płacenie corocznie miliardów dolarów dla coraz bardziej licznej, bo liczącej już około miliona osób, populacji "pierwszych narodów". Blokują oni inwestycje, a jeśli już powstają, to czerpią garściami za ich powstanie. Dzisiaj indiańscy wodzowie to nie jakieś prymitywy. Są to ludzie wykształceni w kanadyjsko-europejskim systemie oświaty, mają intratne zawody, np. adwokatów, a nadto ciągle dręczą nas różnymi żądaniami i pretensjami. Jest też ich "plebs", często ograbiany przez własnych przywódców z tego, co rząd federalnych dla nich hojnie przeznacza.

A wszak wystarczy polecieć choćby do Meksyku, aby przekonać się, że ten też postkolonialny kraj, z dużym napływem Europejczyków, zasymilował z nimi tubylców, i odwrotnie. Widać po twarzach, że żyją tam w miarę zgodnej koegzystencji Indianie, Europejczycy i Metysi. Nigdy nie słyszałem, aby któraś z tych grup czuła się winna w stosunku do drugiej i aby płaciła z tego tytułu jakąś kontrybucję. Bogaci i biedni występują w każdej z tych grup.

Dzieci z tych trzech głównych grup razem chodzą do tych samych szkół. W administracji państwowej, policji, wojsku itd. też pracują reprezentanci wszystkich ras.

Z lektury książek Karola Maya, Coopera i innych można mieć obraz o Indianach: Apaczach, Komanczach, jako o ludziach szlachetnych, bitnych, pięknych wizualnie. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Faktycznie to tylko Inkowie, Aztekowie i Majowie stworzyli trwałe związki państwowe.

Zamieszkiwali oni terytoria Środkowej i Południowej Ameryki. Indianie północnoamerykańscy tworzyli prymitywne związki plemienne, walczące nieustannie o poszerzenie swoich terytoriów z sąsiadami. Im dalej na północ to prymitywizm tych ludzi był coraz większy.

Jeśli odwiedzimy tereny Majów, choćby Rivera Maya w Meksyku, to przekonamy się, że czystej krwi Majowie są ludźmi o niskim wzroście i nie najpiękniejszej urodzie. Przekonałem się o tym wielokrotnie, odwiedzając Cancun, Playa del Carmen i okolice. Na ogół obserwacje moje były powierzchowne, choćby z uwagi na barierę językową, bo nie spotkałem w czasie wakacyjnych wyjazdów czystej krwi przedstawiciela tego narodu, który mówiłby po angielsku.

Dane mi było jednak poznać przedstawicielkę narodu Majów w Toronto. Mieszkała przed przylotem do Kanady w Mexico City, choć urodziła się w okolicach Cancun, gdzie nadal mieszkali jej krewni, w tym brat z rodziną. Miała też krewnych w Playa del Carmen, a więc mieliśmy punkt zaczepienia do rozmowy, bo oboje byliśmy wielbicielami tych okolic. Jak się okazało, nie była to zwykła Indianka. Była w prostej linii księżniczką indiańską.

Wywodziła się z rodu władców narodu Majów. W jej rodzinnych słownych przekazach wiedziano dobrze o powiązaniach rodzinnych arystokracji tego wielkiego narodu, który stworzył własną cywilizację, sprawnie funkcjonującą aż do przybycia hiszpańskich kolonistów.

Pierwsze przekazy pisemne o tych powiązaniach napisali przedstawiciele kolonistów. Kiedy jednak pierwsi Majowie poznali język hiszpański, kiedy zaczęli uczęszczać do szkół i nauczyli się pisać, to te ustne przekazy zostały przez nich spisane i istnieje sporo dokumentów opisujących życie i powiązania rodzinne arystokracji królestwa Majów.

Przebywając na tym terytorium, tłumaczyłem sobie nazwę Rivera Maya jako "Półwysep Majów". Dopiero Carmen powiedziała mi, że "rivera" znaczy "strumień", a więc nazwa wzięła się raczej od jakiejś rzeczki, chyba że chodzi o pewien idiom znaczący "strumień Majów", czyli dużą ich liczbę zamieszkującą na tym terenie.

Była to kobieta około 25-letnia, średniego wzrostu, średniej urody. Zapewniała, że w jej żyłach płynie czysta krew indiańska. Faktycznie, nic nie wskazywało, aby była to Metyska. Jak więc to się stało, że ta "błękitnokrwista" przedstawicielka "narodu" Majów (bo nie "plemienia") znalazła się na lotnisku torontońskim, wracając do swojego kraju?

Urodziła się w Rivera Maya. Jej ojciec w prostej linii wywodził się z rodu królewskiego. Był on jednym z pierwszych czystej krwi indiańskiej, który uzyskał wyższe wykształcenie i był nauczycielem w miejscowej szkole średniej. Uczył historii i geografii. Nietrudno się domyślić, że był badaczem i propagatorem historii swojego narodu. Indiańskim współziomkom, a szczególnie ich dzieciom, wbijał do głowy, że są współgospodarzami terytorium, na którym żyli. Uczył ich dumy ze swojej historii i zachęcał do kształcenia się i zajmowania coraz bardziej prestiżowych stanowisk w meksykańskim społeczeństwie.

Matka Carmen była też książęcego rodu. Miała średnie wykształcenie i przed zawarciem związku małżeńskiego była pielęgniarką. Pochodzenie z arystokratycznych rodów jest jakby cichą tajemnicą w Meksyku. Nie ma to praktycznego znaczenia dla współczesnej pozycji społecznej. Liczy się bardziej to co dziś i teraz. A więc raczej do przypadku należy zaliczyć fakt, że doszło do zawarcia związku małżeńskiego rodziców Carmen. Bardziej liczył się fakt, że pracowali w tym samym miejscu i byli przedstawicielami miejscowej inteligencji.

Carmen ukończyła miejscową szkołę średnią. Była bardzo dobrą uczennicą i dostała się na studia na uniwersytecie w stolicy kraju. Wybrała zarządzanie administracją. Miało to jej dać drogę do pracy bądź w administracji rządowej lub w prywatnym biznesie. Faktycznie, po ukończeniu studiów dostała staż pracy w jednym z biur urzędu miasta Meksyk. Pracowała tam przez dwa lata.

Te pierwsze kroki w karierze urzędniczej rozczarowały ją. Mierziła ją biurokracja i korupcja. Znała dość dobrze angielski, więc pracowała w biurze ds. kontaktów z partnerami lub ewentualnymi inwestorami ze Stanów i Kanady. Brała m.in. udział w obsłudze pobytu wysokich rangą przedstawicieli tych krajów w stolicy Meksyku, w tym prezydenta Stanów i premiera Kanady. Przy tej okazji poznała ich "obstawę". Podziwiała ich otwartość, "luz", maniery i dobre uposażenia. To było odwrotnością tego, w czym sama tkwiła. Postanowiła to zmienić w swoim życiu.

W pracy poprosiła o urlop długoterminowy. Poinformowała swojego szefa, że zamierza kontynuować studia za granicą i że z nowym doświadczeniem chciałaby wrócić do swojej pracy. Zgodził się na to, tym bardziej że nic to nie miało kosztować urzędu miasta.

Carmen przygotowała sobie grunt do "miękkiego lądowania" w Toronto. Mieszkała tu jej koleżanka ze studiów, która wyszła za mąż za Kanadyjczyka i od dwóch lat mieszkała w Toronto. To u niej Carmen zatrzymała się po przylocie do Kanady. Koleżanka myślała, że Carmen przyleciała tu tylko na urlop. Po kilku dniach Carmen oświadczyła jej, że jej zamiarem jest pozostanie w Kanadzie na stałe. Koleżanka zwróciła się do męża o radę, co robić w tej sytuacji. Ten poradził, aby zwrócić się w tej sprawie do władz imigracyjnych.

Tak też uczyniono. Carmen złożyła odpowiednie dokumenty, motywując swoją chęć zamieszkania na stałe w Kanadzie narastającą przestępczością w Meksyku. Po pół roku została poproszona na rozmowę do biura imigracyjnego. Tam ją dodatkowo przesłuchano i kazano czekać. Po dwóch miesiącach dostała decyzję odmowną. Uznała, że nie ma co walczyć o prawo stałego pobytu w Kanadzie. Przeciągała jednak powrót, bo chciała zaliczyć jeden rok na college'u, gdzie zapisała się na kilka kursów z zarządzania i na zaawansowany kurs angielskiego. Przekonała do tego urzędnika imigracyjnego, który zgodził się na lekkie przedłużenie jej pobytu w Kanadzie, ale jakby nieformalnie. Spowodowało to jednak, że Carmen była traktowana w finale jako deportowana.

Przyniosła zakupiony bilet na samolot do biura imigracyjnego z datą odlotu w dwa dni po zakończeni drugiego semestru jej nauki. Nie odlatywała rozczarowana. Była uodporniona na niepowodzenia. Twierdziła, że to wynikało z losów jej arystokratycznego rodu, który z pozycji władczej został zepchnięty do pozycji niemal niewolniczej i dopiero po latach podnosił się z upadku, zajmując co raz bardziej prestiżowe stanowiska w administracji i biznesie Meksyku.

W tej koegzystencji "pierwszych narodów" Meksyku i potomków byłych kolonistów czy mieszańców nie ma postaw roszczeniowych jednych w stosunku do drugich. Nie ma specjalnego traktowania. Oczywiście są programy pomocowe dla biedniejszej ludności, ale dotyczą one wszystkich, także białych.

Może to relatywnie biedniejsze społeczeństwo ma świadomość, że trzeba sobie samemu radzić, trzeba wtapiać się w ogół społeczeństwa, a nie izolować się i czerpać korzyści ze swojej odrębności. Kanada ewidentnie wybrała w tym zakresie zły model postępowania.

Że można było inaczej, świadczył przykład tej indiańskiej księżniczki, która dawała sobie radę w demokratycznym społeczeństwie i wracała do Meksyku z bagażem doświadczeń i wiedzy, które zamierzała przeszczepiać na grunt swoich praprzodków.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.