Sprawność tego działania powodowała, że liczba deportacji za jego czasów systematycznie rosła. Była atmosfera bicia rekordów: miesięcznych, kwartalnych i rocznych. Wzrastało zatrudnienie. Łączyło się to też z faktem, że do Kanady przybywało coraz więcej imigrantów. Wprawdzie kwota corocznych akceptacji, ustalona centralnie, też rosła, ale jednak należało z tego korca ziarna oddzielić "plewy". Różne były formy wydaleń z Kanady: od deportacji, do dobrowolnego wyjazdu, po rozmowach z władzami imigracyjnymi.
Aż tu nagle "pękła bomba". Dyrektor został odsunięty od obowiązków, a po krótkim okresie pertraktacji, przeszedł na pełną emeryturę, bo choć miał mniej niż 60 lat, to miał już pełną wysługę lat pracownika rządowego. Dociekania, dlaczego tak się stało, zostały rozwiane dość szybko. Najpierw nieoficjalnie, a później oficjalnie poinformowano, że przyczyną zwolnienia był fakt, że dyrektor polecił podległym sobie pracownikom kupowanie biletów dla wydalanych z Kanady tylko w biurze turystycznym swojego krewnego, który osiągał dzięki temu dodatkowe profity. Kilku z tych pracowników też poniosło kary dyscyplinarne. Po zwolnieniu tego oddanego, ale, w ocenie niektórych, skompromitowanego dyrektora, cała robota deportacyjna "siadła". Tymczasowy dyrektor, a później nowy, mianowany na to stanowisko, nie miał tej determinacji w realizacji celów, dla których został powołany, jak nasz bohater.
Wydawało się, że wokół tej sprawy będzie coraz ciszej. Aż tu nagle wybuchła prawdziwa bomba. Zwolniony dyrektor poszedł ze swoją sprawą do mediów i odwołał się do Public Service Labour Relations Board. Bowiem sprawa jego zwolnienia miała drugie, głębsze dno. Dlaczego przez dłuższy czas "karmiono" jego współpracowników i opinię publiczną brzydkim zarzutem protegowania swojego krewnego i podawano tę sprawę za przyczynę zwolnienia, trudno powiedzieć, ale jeśli nawet to było prawdą, to druga przyczyna ma wymiar dużo bardziej kompromitujący. Zwolniony dyrektor uznał, że jeśli jego zwierzchnicy go zwolnili i pogrążyli, to nie powinien tonąć sam. Bo, według niego, informował o wszystkim swoich zwierzchników, aprobowali jego działanie i gdyby sprawa się udała, to "zgarnęliby oni śmietankę", a jak się nie udała, to potraktowali go jak kozła ofiarnego.
Najtrudniejszymi sprawami dla urzędu imigracyjnego są te dotyczące osób, co do których tożsamości i miejsca urodzenia nie ma pewnych danych. Osoby te często przebywają latami w więzieniach tylko z tego powodu. Mają one swoje powody, aby kłamać. Szefowie z centrali ciągle naciskali dyrektora największego urzędu deportacyjnego, aby się szybko tych osobników pozbywać. W niektórych sprawach to się udawało, nawet jeśli działano w "szarej strefie", tj. posługując się metodami nie do końca legalnymi. Ale działano w myśl przysłowia, że cel uświęca środki. I może trwałoby to dłużej, gdyby nie jedna "głupia" wpadka.
Pewnego dnia policjanci złapali na ulicy czarnego osobnika, który posiadał przy sobie małą porcję narkotyku. Czy handlował tym, tego mu nie udowodniono. Okazało się jednak, że osobnik ten przybył do Kanady z amerykańskim paszportem. Kiedy władze imigracyjne próbowały go wysłać do kraju, którego paszportem się posługiwał, to Amerykanie oświadczyli, że ten osobnik nie jest obywatelem tego kraju i posługuje się fałszywym paszportem. Proces deportacyjny utknął w martwym punkcie, bo osobnik ten nie chciał podać swojego prawdziwego nazwiska i kraju, w którym się urodził. Mówił po francusku, więc podejrzewano, że pochodzi z Haiti, byłej kolonii francuskiej. Ale to się nie potwierdziło, natomiast ustalono, że na przestrzeni lat posługiwał się wieloma fałszywymi nazwiskami.
Osobnik ten tylko dla celów imigracyjnych przesiedział w więzieniu siedem lat. Odbyło się ponad 60 posiedzeń imigracyjnych w jego sprawie. Koszt jego pobytu w Kanadzie przekroczył ponad pół miliona dolarów. Zwierzchnicy dyrektora okręgu torontońskiego naciskali go co raz bardziej, aby sprawę tę też jakoś załatwić i zakończyć.
W tym czasie w Kanadzie pojawił się pewien Serb, który był trochę biznesmenem, trochę jakimś doradcą. Doszło do spotkania dyrektora z tym osobnikiem, który zaoferował, że pomoże w deportacjach trudnych osobników. Faktycznie, wykazał się niezwykłą przedsiębiorczością i znajomością wielu ludzi ze świata dyplomacji. Po kilku próbach dyrektor zapoznał go ze swoją najtrudniejszą sprawą i następnie pozwolił na jego spotkanie z osobnikiem w więzieniu, którego tożsamości przez lata oficerowie imigracyjni nie mogli ustalić. Ten przyszedł po tym spotkaniu z informacją o prawdziwym nazwisku tego osobnika i informacją, że pochodzi z Kamerunu, byłej kolonii francuskiej, stąd jego znajomość języka francuskiego.
Podjęto oficjalne starania o uzyskanie dla tego aresztanta paszportu lub dokumentu podróży z placówki Kamerunu w Kanadzie, ale nie dało to pozytywnego efektu, bo władze konsularne tego kraju oświadczyły, że nie mają jakiegokolwiek dowodu, że osobnik ten urodził się lub pochodzi z tego kraju. Wtedy nasz obrotny Serb zaproponował, że postara się dla tego osobnika o paszport Gwinei. Dlaczego akurat tego kraju? Bo według niego, urzędnicy tego kraju są na czele listy skorumpowanych i chętnych do brania łapówek. Serb otrzymywał od dyrektora pieniądze na koszty własne. Po jakimś czasie przyniósł dyrektorowi paszport gwinejski z nazwiskiem i zdjęciem trudnego aresztanta.
Po tym, pewnego pięknego dnia, dwóch kanadyjskich oficerów imigracyjnych odebrało aresztanta z więzienia i poleciało do Paryża. Tam spotkali się z Serbem, który towarzyszył im do Gwinei, gdzie miał w dalszym ciągu ułatwiać im całą "szemraną" procedurę. Miał ich spotkać ktoś z władz gwinejskich i eskortować przez kontrolę graniczną, ale nikt taki się nie pojawił. Po wylądowaniu w stolicy Gwinei, Konakri, szef ochrony lotniska zaczął rozpytywać eskortowanego aresztanta po francusku. Kiedy padło pytanie, gdzie się urodził, to ten odpowiedział, że w Kamerunie. I od tego momentu zaczęło się "piekło".
Szef ochrony szybko wydobył od aresztanta, że jego gwinejski paszport jest fałszywy, że został dostarczony przez siedzącego obok Serba i że towarzyszący mu dwaj oficerowie imigracyjni świadomie się nim posłużyli. Oficerowie imigracyjni szybko zaczęli likwidować całą korespondencję w tej sprawie na swoich telefonach komórkowych. Eskortowany osobnik i Serb zostali zatrzymani przez szefa ochrony, a kanadyjskim oficerom imigracyjnym pozwolono wyjść z terenu lotniska i zakwaterować się w pobliskim hotelu. Serb, obecny przy przesłuchaniu, w ogóle się nie odzywał i nie ułatwił załatwienia pozytywnie tej sprawy.
Po dwóch dniach oficerowie wrócili wraz z aresztantem do Kanady. Serba też wypuszczono, ale już więcej się w czasie tej eskapady z władzami imigracyjnymi nie kontaktował. Obecnie domaga się od władz kanadyjskich pokrycia kosztów swoich usług. Twierdzi, że aresztant, mimo wcześniejszych uzgodnień i otrzymania kilku tysięcy dolarów "na zagospodarowanie", podał w Gwinei, że urodził się w Kamerunie, bo był rozczarowany tym, że był eskortowany przez całą drogę przez kanadyjskich oficerów imigracyjnych. Aresztant został ponownie osadzony w kanadyjskim więzieniu i przez dalszy długi okres nie można było wydalić go z Kanady.
Już na drugi dzień po tej nieudanej akcji dyrektor został usunięty ze stanowiska. Postawiono mu szereg zarzutów naruszenia szeregu przepisów ogólnych, jak choćby posłużenie się obcokrajowcem, który nie miał zezwolenia na pracę w Kanadzie, oraz naruszenia wewnętrznych procedur imigracyjnych przy załatwianiu tej sprawy. Powiedział, że nie wszystko w praktyce deportacyjnej może być robione w "białych rękawiczkach".
Jest pewien margines spraw, w których muszą być stosowane metody półlegalne, aby osiągnąć pozytywny efekt, w tym, choć jest to rzadkość, deportowanie do krajów "trzecich", których obywatelami ci osobnicy nie są. Jeśli była to zatem czasami stosowana procedura, to wymiar jego winy nie jest tak przerażający, jak by się to mogło na pierwszy rzut oka wydawać. To, że stosowane są takie metody, wynika przecież z faktu, że to sami imigranci "nie grają fair": zatajają prawdę lub kłamią.
Niektórych z nich można zrozumieć: walczą o zapewnienie życia w bezpieczniejszym lub lepiej prosperującym kraju. Jest to więc pewna walka dwóch stron, czasami nie grających czysto.
Redaktor