Najpierw zdecydowali się na to dwaj młodsi. Zabrali swoje żony i dzieci i pewnego dnia wylądowali w Toronto. Był to już czas po przemianach politycznych w Polsce, a więc jako obywatele Polski, nie mogli skutecznie uzyskać statusu uciekiniera politycznego. Zagrali na innej nucie. Napisali w kwestionariuszu imigracyjnym, że byli prześladowani w Polsce z uwagi na swoje pochodzenie romskie. Postępowanie toczyło się dość długo, ale w końcu uzyskali, wraz z rodzinami, status landed immigrant. Raz tylko skorzystali z pomocy fachowej, tak więc koszty załatwienia całej sprawy były minimalne. Zwykła proza życia. Bardziej interesująco układały się jednak losy najstarszego z braci.
Dość długo nie mógł się zdecydować na opuszczenie Polski. Zmarł jego ojciec i był jedynym dzieckiem, które pozostało przy starzejącej się matce. Miała ona domek, ogródek i jakiś tam dochód. Słali też drobne zapomogi pieniężne dwaj synowie z Kanady. Nasz bohater, w odróżnieniu od wielu jego współplemieńców, miał stałą pracę, którą lubił i dawała mu ona godziwy dochód. Decyzję o wyjeździe do Kanady podjął chyba dlatego, że rozszedł się z żoną, która zabrała ze sobą jedyną ich córkę. Nie będziemy dochodzić, kto był winien tego rozkładu małżeńskiego. Faktem jest, że nasz bohater znalazł się na rozdrożu. A tu bracia pisali o możliwości urządzenia się w Kanadzie.
W końcu dał się namówić. Bracia wysłali mu zaproszenia, tak więc nie miał większych trudności z uzyskaniem wizy turystycznej do Kanady. Po przylocie został przyjęty przez braci i ich rodziny niezwykle serdecznie. Zorientował się z zasobów mieszkań, rodzajów samochodów, że braciom wiedzie się bardzo dobrze. Z nimi też odwiedzał innych członków swojej grupy etnicznej. U części z nich mieszkania wyglądały jak składy towarów. Nie trzeba było być specjalnie domyślnym, aby zorientować się, skąd te towary pochodzą. Oferowano mu zresztą szereg artykułów po bardzo przystępnych cenach. Na razie odmawiał, bo dopiero przyleciał i rozglądał się, co ze sobą zrobić.
Bracia "prowadzili interesy", czyli głównie zajmowali się handlem, w czym uczestniczyły też ich żony, choć bardziej wnikliwy detektyw mógłby dopatrzyć się w części tych interesów paserstwa. Próbowali wciągnąć do tego interesu swojego starszego brata. Ale on jakby nie-Cygan nie miał chęci, ani smykałki do tego interesu. Poprosił mających kontakty i znających już trochę język angielski braci aby pomogli mu znaleźć normalną pracę. Ci wiedzieli już z czasów zamieszkiwania w Polsce, że ich starszy brat to trochę odszczepieniec. Pomogli mu znaleźć pierwszą pracę.
Była to praca na budowie. Początki były bardzo ciężkie dla naszego bohatera. Wprawdzie w Polsce też pracował na budowach, ale tam wiedział, jak się "migać". Tutaj obawa przed utratą pracy powodowała, że harował jak wół. Brak doświadczenia, nieznajomość języka angielskiego i fakt, że był "nowy", powodowały, że wykonywał najcięższe, pomocnicze prace. Płaca też nie była imponująca.
Zbliżał się okres końca ważności wizy. Bracia zabrali swojego brata Józefa najpierw do doradcy imigracyjnego. Ten doradził, aby udać się do urzędu imigracyjnego celem przedłużenia wizy. Pobrał należność i pozostawił braciom decyzję, co dalej zrobić. Po naradzie rodzinnej postanowili jednak zrobić coś innego. Uznali bowiem, że skoro oni otrzymali status uciekinierów, to ich brat również ma na to dużą szansę. Udali się więc z nim do urzędu imigracyjnego wraz z agentką imigracyjną polskiego pochodzenia (panią "mecenas"), która zobowiązała się poprowadzić sprawę od początku do końca, i wypełnili tam wspólnie dokumenty imigracyjne. Zobowiązali się, że będą brata utrzymywać w okresie oczekiwania na decyzję, bo pracować mu oficer imigracyjny zakazał. Agentka pobrała na początek 1500 dolarów.
Józef nie chciał być ciężarem dla brata, u którego mieszkał, więc zamieszkał wspólnie w suterenie wraz z kolegą Polakiem, którego poznał w miejscu pracy. Tenże kolega zmienił miejsce pracy i zabrał tam ze sobą Józefa. Pracował po 12-16 godzin na dobę. W weekendy spotykał się tylko z braćmi, i to nie zawsze. Poznawał coraz szersze grono kolegów, tak więc z nimi również spędzał czas wolny. Oni to zabierali go do lokali, głównie polskich. Tam też poznawał czasami panienki, które, na początek za odpłatnością, a inne później ze wzajemnej przyjaźni spędzały z Józefem weekendowe noce. Kilka z nich przywiązało się na dłużej do Józefa. Rotacyjnie więc spędzał z nimi wolny czas. Jak prawdziwy Polak (choć Cygan) miał gest i obdarowywał te panie prezentami, ale głównie to płacił za nie również rachunki w lokalach. Józef nie zapomniał też o problemie imigracyjnym. Dość często dzwonił do agentki, która zapewniała go stale, że czuwa nad sprawą i że już wkrótce otrzyma status stałego rezydenta Kanady. Co jakiś czas Józef odwiedzał ją, aby upewnić się, że sprawa jest właściwie prowadzona. Czasami też sama agentka zapraszała go na rozmowę. Każda taka wizyta kosztowała go od 100 do 300 dolarów. Agentka uzasadniała mu to tym, że musi wypełniać jakieś dodatkowe papiery, że jest w stałym kontakcie z urzędem imigracyjnym i że sprawa posuwa się wartko ku szczęśliwego końca.
Trwało to cztery lata. W międzyczasie Józef kilkakrotnie zmieniał miejsce zamieszkania. Informował zawsze agentkę o nowym adresie, pozostawiając w jej rękach problem kontaktu z urzędem imigracyjnym. I oto pewnego dnia na budowie pojawił się policjant. Trudno dociec, dlaczego tam się pojawił. W każdym razie zażądał od trzech robotników okazania dokumentów. Józef bez obawy okazał mu swój paszport i kopię dokumentu imigracyjnego. Policjant udał się do swojego radiowozu. Po chwili wrócił, oddał dokumenty dwóm współpracownikom Józefa, a jemu polecił udać się z nim do radiowozu. Kiedy tam doszli, kazał Józefowi oprzeć ręce na samochodzie, przeszukał go, założył kajdanki, mówiąc, że aresztuje, go, ponieważ przebywa w Kanadzie nielegalnie. Zabrał go do komendy policji, skąd oficerowie imigracyjni zabrali go z kolei do aresztu imigracyjnego.
Była noc, ale Józef z aresztu zadzwonił do braci, informując ich, co się stało. Wszyscy byli zdumieni, bo wszak oddali sprawę w ręce specjalistki i uważali, że wszystko przebiega bez problemu. Jedynie martwiło ich to, że Józef został zatrzymany na budowie, a wszak zakazano mu pracować w Kanadzie. Rano Józef zadzwonił do agentki imigracyjnej. Ta wyraziła zdziwienie tym, co się stało, i obiecała spotkać się z nim w areszcie. Obiecała go stamtąd wyciągnąć, ale miało to kosztować dalsze 600 dolarów. Józef poprosił braci o wyłożenie za niego tej kwoty. Odbyła się rozprawa imigracyjna, na której Józef dowiedział się, że od momentu złożenia wniosku o uzyskanie statusu uciekiniera nic się nie działo w sprawie, bo urząd imigracyjny poszukiwał go. W międzyczasie wydano nakaz jego deportacji, ale nie można go było znaleźć dla wykonania tej decyzji. Sędzia imigracyjny odmówił zwolnienia go za kaucją.
W odstępach tygodniowych odbywały się kolejne rozprawy, na których bracia Józefa ofiarowali coraz wyższe kaucje. Nic nie pomagało. Sędzia odmawiał zwolnienia, uzasadniając to tym, że Józef przez cztery lata ukrywał się przed urzędnikami imigracyjnymi, pracował nielegalnie, wydany już jest nakaz deportacji i nie ma gwarancji, że wyleci dobrowolnie z Kanady. Jeszcze na jedną taką rozprawę przybyła agentka, obiecując załatwienie sprawy. Twierdziła, że to jakieś nieporozumienia i ona to wyjaśni. Pobrała od Józefa jeszcze dalsze 300 dolarów. Kiedy i tym razem sędzia odmówił zwolnienia Józefa za kaucją i wyznaczył kolejny termin przesłuchania za miesiąc, agentka nawet nie czekała na rozmowę z braćmi Józefa, lecz szybko wyszła z aresztu. Próby skontaktowania się z nią przez telefon nie dawały efektu.
Józef zdecydował się na powrót do Polski, gdyż uznał, że nie ma sensu czekać w nieskończoność na zwolnienie z aresztu, tym bardziej że i tak musiałby wylecieć z Kanady wobec decyzji o deportacji. Napisał oświadczenie do oficera imigracyjnego, że prosi o odesłanie go do Polski jak najszybciej.
Procedura trwała jeszcze dwa tygodnie i w końcu Józef otrzymał zawiadomienie o terminie wylotu. Urząd imigracyjny pokrył koszt biletu. Wracał do kraju z niewielką sumką pieniędzy. Według niego, agentka wyciągnęła od niego kilka "dobrych" tysięcy dolarów. Sporo kosztowały go też panienki. A tuż przed odlotem powiedział jeszcze współlokatorowi Polakowi: "Widzi pan, jak ta k…a mnie, Cygana, nabiła w butelkę".
Aleksander Łoś