farolwebad1

A+ A A-

Wielochorobowy

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Poważne problemy chorobowe zwykle dopadają nas w miarę starzenia się. Ale trzeba zapytać, od kiedy zaczyna się ten proces?

Powiedzmy, że z wiekiem czterdziestu paru lat. Jesteśmy przygotowani przez naturę, aby począć/urodzić dzieci w granicach dwudziestu kilku lat i je wychować do dwudziestu. A to, że obecnie te granice się przesuwają, to nie ma to związku z naturą, lecz raczej ze sprawami społecznymi: późne kończenie nauki, późne rodzenie dzieci, pomaganie dzieciom, kiedy nawet po podjęciu pracy nie są w stanie się utrzymać. Tak więc, proces starzenia się trzeba przesunąć do przodu o jakieś dziesięć lat. Fakt, że wcześniej też chorujemy, przechodzimy operacje, nie degraduje naszej zdolności do normalnego funkcjonowania. Pomaga w tym rozwój medycyny i świadomość potrzeby dbania o dobrą kondycję fizyczną.

Od tej przeciętnej są odstępstwa i w górę, i w dół. Wszak dowiadujemy się o kobietach rodzących w wieku pięćdziesięciu lat, będących w doskonałym stanie zdrowia. Z historii znamy przypadki mężczyzn, którzy stawali się ojcami w podeszłym wieku (może czasami pomocny był w tym inny, młodszy mężczyzna), i wielu z nich spełniło swój ojcowski obowiązek (przy zachowaniu dobrego stanu zdrowia) wychowania tak późno urodzonego potomka. Odstępstwa w odwrotną stronę też są częste, tzn. poczynanie dzieci przez rodziców-dzieci mających 12-14 lat.

Marcin, mieszkaniec podwarszawskiego miasteczka, urodził się i dorastał jako przeciętny chłopiec. Ukończył szkołę średnią, zaczął pracę, poznał dziewczynę, która zaszła z nim w ciążę, nie ożenił się z nią, ale pomagał finansowo w utrzymaniu swojego dziecka. Do 25 roku życie jego nie odbiegało od normy, biorąc jako tło warunki miejsca, gdzie się urodził i mieszkał.

Momentem przełomowym w życiu tego młodego mężczyzny było gwałtowne pogorszenie się jego stanu zdrowia. Pierwszym symptomem były duszności, potem zapaści i badanie, najpierw w przychodni, a później w szpitalu, z którego wynikało, że Marcin cierpi na zwężenie głównej aorty. Jego jedna komora serca pracowała za dwie. Wszystko się sypało. Przeprowadzono operację polegającą na wymianie aorty, którą pobrano od jakiegoś zwierzęcia, oraz wymiany zastawki sercowej też pochodzenia zwierzęcego.

Od tego czasu, czyli przez następne 25 lat, Marcin był rencistą. Mimo przeprowadzonej operacji w zasadzie nie mógł wykonywać pracy zawodowej. Powiedzenie "w zasadzie" wiąże się z tym, że renta Marcina była tak niska, że nie miał innego wyjścia, jak tylko podejmować dorywcze prace, jakie tylko popadły. Na pełny etat nie miał co liczyć, bo żaden pracodawca nie godził się na pełne zatrudnienie człowieka z dużym ryzykiem nagłego pogorszenia się stanu zdrowia.

Już po dwóch latach od tej pierwszej, poważnej operacji, Marcin przeszedł operację wymiany fragmentu żebra na płytkę metalową. W krótkim okresie pojawił się problem z nadciśnieniem. Od około dwudziestu lat Marcin musi codziennie przyjmować dwie tabletki na obniżenie ciśnienia krwi. Nadto przyplątała się choroba skóry. Na jego nogach pojawiały się rany. W jednym miejscu zaleczane, pojawiały się w drugim miejscu.

Może gdyby Marcin mieszkał w większym mieście, może gdyby był bardziej zaradny, to być może część jego schorzeń dałoby się wyleczyć, ale w małym miasteczku lekarz rodzinny wspomagał Marcina jakimiś niedrogimi maściami czy tabletkami. Jakby tak po stronie lekarza, jak i pacjenta nastąpiło przeświadczenie, że tak już musi być. W ostatniej dorywczej pracy Marcin skaleczył sobie rękę. Rana była dość głęboka. Wymagałaby przemycia, zszycia i obłożenia antybiotykiem. Nic takiego się nie stało. Marcin nawet nie poszedł do lekarza. Kupił sobie za kilka złotych jakiś środek w proszku, który rozpuszczał w wodzie i przemywał tym ranę. Owinął ją bandażem. Mimo upływu dwóch tygodni od dnia zranienia ręka w okolicy rany była obrzmiała, boląca.

Marcin zaniedbał poważniejsze zajęcie się tym zranieniem, choćby poprzez pójście do lekarza rodzinnego, ale nie miał na to głowy i czasu. Od szeregu miesięcy starał się o możliwość odwiedzenia swojego kuzyna w Kanadzie. Uzyskał paszport i zapłacił za bilet. Ten wyjazd miał być nadzieją dla Marcina, choć nie miał on dokładnych planów, na czym miałaby polegać odmiana jego losu poprzez ten wylot do Toronto.

Kiedy Marcin znalazł się na lotnisku torontońskim, natychmiast został skierowany na pogłębione badanie do oficera imigracyjnego. Ten ustalił, że Marcin, człowiek około pięćdziesięcioletni, nie pracuje i nie pracował przez ostatnie 25 lat. Nie bardzo wnikał w rodzaje chorób i operacji, jakie przeszedł Marcin, bo wszak w normalnym kraju, nawet po poważnych operacjach, młodzi ludzie wracają do zdrowia i pracy zawodowej. Przypadek Marcina był, w opinii kanadyjskiego oficera imigracyjnego, anormalny, więc odesłał go do aresztu imigracyjnego z planem kontynuowania przesłuchania w dniu następnym. Była bowiem czwarta rano. Nadto Marcin znał imię i nazwisko swojego kuzyna, do którego przyleciał, ale nie znał jego numeru telefonu, a więc nie można było skonfrontować tego co on mówił za pośrednictwem tłumacza (Marcin nie znał ani słowa po angielsku), z tym co miałby do powiedzenia jego kuzyn.

Marcin znalazł się w areszcie imigracyjnym nad ranem. Miał się umyć, przespać i być nakarmiony, ale regulamin nakazywał w tym czasie pobudkę i aktywność dnia codziennego. Po kilku godzinach został wysłany do dyżurnej pielęgniarki.

Towarzyszył mu inny Polak, przebywający w tym czasie w areszcie, a który mówił dość płynnie po angielsku. Kiedy Marcin powiedział mu, w jakich okolicznościach został zatrzymany, to ten zwierzył mu się, jak on bez problemów przeszedł przed dwoma laty kontrolę graniczną. Najpierw szła jego matka, potem siostra, a na końcu on. Matka powiedziała, że wraz z dziećmi przyleciała odwiedzić na kilka tygodni kuzynkę. Marcin to tłumaczył, bo już wówczas znał trochę angielski, po rocznym pobycie w Anglii. Dostali półroczne wizy. Byli Cyganami, nie tak jak Marcin, oblatanymi w świecie. Mieli typowo polskie nazwiska i wygląd niewskazujący od razu na ich romskie pochodzenie. Matka i siostra Wojtka, bo tak miał na imię, faktycznie wyleciały po pół roku do Polski (co robiły w tym czasie w Kanadzie, trudno powiedzieć), a Wojtek po poznaniu Polki z pochodzenia, mającej stały pobyt w Kanadzie, zamieszkał u niej i po roku narodził im się syn. Nie zdążyli wziąć ślubu i złożyć wniosku o sponsorowanie Wojtka, a faktycznie to trudno by było to przeprowadzić, bo dziewczyna Wojtka była "na socjalu" i to Wojtek ją wspomagał, a nie ona jego. Z czego miał na to dochody, Wojtek nie wspominał. Został zatrzymany przypadkowo przez policję i odwieziony do aresztu imigracyjnego. Ale to tak tylko na marginesie i dla podkreślenia różnic w zachowaniu i losach dwóch tych osobników.

Pielęgniarka była zdumiona ilością lekarstw, które przywiózł ze sobą Marcin. Opisała je w protokole, polecając Marcinowi, aby zwracał się do strażnika w każdym momencie, gdy będzie potrzebował któreś ze swoich lekarstw. O dalszej praktyce w tej sprawie miał zdecydować lekarz, który miał przybyć na wizyty do aresztu następnego dnia. Ale Marcin już nie doczekał do tego spotkania.

W godzinach popołudniowych został zawieziony ponownie do urzędu imigracyjnego na lotnisku. Miał już numer telefonu swojego kuzyna, do którego przyleciał. Kuzyn ten poprzedniego wieczoru przyjechał na lotnisko, aby odebrać Marcina. Kiedy ten się nie pojawiał, mimo że inni pasażerowie już dawno opuścili lotnisko, kuzyn Marcina zadzwonił do biura imigracyjnego, pytając, czy nie ma tam jego krewnego, na którego oczekuje. Uzyskał informację potwierdzającą i tę, że Marcin zostanie odwieziony do aresztu imigracyjnego, a po południu wróci na kontynuację przesłuchania.

Kuzyn Marcina podał oficerowi imigracyjnemu swój numer telefonu z prośbą, aby się z nim skontaktował w celu wyjaśnienia całej tej sprawy.

Na lotnisku czekał już tłumacz języka polskiego. Marcin ponownie tłumaczył, że przyleciał tylko w odwiedziny do kuzyna. Na pytanie oficera imigracyjnego, czy jego zamiarem nie jest podjęcie tutaj nielegalnie pracy, Marcin pokazał mu swoje rany na ręce i nogach, wskazał na lekarstwa, jeszcze raz opowiedział o swoich operacjach i chorobach. Wówczas oficer imigracyjny zapytał, czy nie przyleciał z zamiarem, aby tu zostać na stałe.

Jeśli w myślach Marcina tkwił taki pomysł, to jednak był na tyle roztropny, że oświadczył, że jego zamiarem jest wyłącznie odwiedzenie kuzyna, że w Polsce ma dobrą rentę zdrowotną, że mieszka z rodzicami w ich rodzinnym domu, że rodzice mają emerytury, że jest im na ogół dobrze i nie zamierza on emigrować.

Oficer imigracyjny przeprowadził dłuższą rozmowę telefoniczną z kuzynem Marcina. Ten zapewnił, że zaprosił swojego kuzyna tylko w odwiedziny, że nie ma zamiaru załatwiać mu pracy "na czarno", że nie ma zamiaru ani warunków, aby go utrzymywać dłużej i pomagać w pozostaniu w Kanadzie.

Jakoś to wszystko się zgadzało. Oficer imigracyjny wpisał do danych Marcina, że ten nie ma prawa pracować w Kanadzie, wbił mu jednomiesięczną wizę i nawet nie zażądał od kuzyna Marcina wpłacenia kaucji pieniężnej dla zabezpieczenia właściwego postępowania tego schorowanego człowieka.

Ciekawe, czy kuzyn Marcina wiedział o stanie zdrowia swojego krewnego i czy wykupił dla niego ubezpieczenie zdrowotne na pobyt w Kanadzie. Być może nie groziło mu bezpośrednie zagrożenie życia, ale rana na ręce i rany na nogach wymagały lepszych środków medycznych niż te, które przywiózł ze sobą Marcin. Rany na nogach wymagały diagnozy lekarskiej, aby stwierdzić, jakie leki dostępne w Kanadzie należy zastosować.

Aż żal było patrzeć na tego schorowanego i zaniedbanego w swoich chorobach przybysza ze środka Europy.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.