W Belleville nad zatoką Quinte prężnie działa Polonia, zasilana w ostatnich latach coraz większą liczbą „spadochroniarzy” z terenu torontońskiej aglomeracji, którzy tam właśnie spędzają emeryturę. Urokliwe okolice, woda i bliskość wielkich miast w połączeniu z zaciszną okolicą czynią z Quinte wymarzony teren na relaks. Dziś cz.2 naszego reportażu
– Co tutaj się robi?
Jacek Radziwinowski: Jest jedna samochodowa firma, Magna International, która się dość szybko rozwijała. Poza tym był sławny Nortel, ale w większości to są takie mniejsze biznesy.
– Dobrze się mieszka?
– Bardzo dobrze. Ludzie przyjeżdżają, żeby na emeryturze tutaj spędzać czas, jak na wczasach.
– Jak się tutaj zaczęła Polonia?
Brygida Kasprzak: Jestem Polką, ale nie rodzoną tutaj. Mówię po polsku... Dwaj Grecy, dwaj bracia, Peter i George Gores, stwierdzili, że jest nas dużo takich obcokrajowców tutaj, to trzeba pokazać „Anglikom”, co u nas jest. Tak się zaczęło.
Polacy w klubie mieli jedzenie tańce, wszystko było.
Grecy to samo robili, ale u siebie, a ci, co nie mieli swego klubu, to robili to w szkołach. Może było tak ze 12 nacji. Później stwierdzili, że byłoby dobrze, gdybyśmy wszyscy razem to zrobili i tak się zaczęło tutaj. Był Grek, który był merem i wtedy zaczął się Belleville Waterfront and Ethnic Festival. W tym roku jest 40. raz.
– Pani się tutaj urodziła, gdzie się Pani języka nauczyła?
– Ja się nawet tutaj nie urodziłam, urodziłam się w Niemczech po wojnie. Moi rodzice są Polakami. W domu się nauczyłam po polsku. Mieszkaliśmy w Quebecu, tak że i po francusku mówię.
– A dlaczego się Państwo tutaj przeprowadzili?
– Mój mąż był wojskowym, tu niedaleko, w Trenton, jest baza. Przyjechaliśmy tu w 80 roku i zostaliśmy.
– Spodobało się tu Państwu?
– Bardzo, bardzo ładna okolica. Wszędzie blisko, bo między Kingston i Oshawą, troszeczkę dalej jest Montreal, jest Toronto. Są narty, jest woda, Provincial Park Sandbanks, jest wszystko.
– Pan z żoną tu przyjechał?
Tadeusz Kasprzak: Przyjechałem do Kanady, jak miałem 4 latka, do Hamilton, a Brygidka miała tylko 2 miesiące. Byłem lotnikiem w wojsku, w Bagotville w Quebecu, tam się poznaliśmy. Jesteśmy małżeństwem już 47 lat.
– Jakimi samolotami Pan latał?
– Wszystkimi, dużymi transportowymi, a potem fighters. 40 lat latałem. W wojsku byłem 23 lata, a później latałem dla Worldways, Transatu. Latałem i DC8 B707, Lockheed 1011, Airbus 310.
– Który z tych samolotów najmilej Pan wspomina?
– Ten wojskowy jet, T-33. Zrobili go, gdy zaczęła się wojna w Korei, ale tak fajnie było latać, taki solidny, lubiłem go, uczyłem się na nim też. Dobre życie to było. Wojsko dla mnie było bardzo dobre. Mój ojciec był w kawalerii w Polsce...
– Mówi Pan świetnie po polsku, rodzice to Polacy?
– Nauczyłem się w domu, mówiliśmy po polsku. Ojciec był w niewoli, później pracował w Niemczech na farmie, przy koniach, lubił to, bo był w kawalerii. Po wojnie był bałagan w Europie, ludzie uciekali, bo bali się, że ze Stalinem będzie problem. Rodzice szukali dobrego kraju, składali aplikacje, a wtedy Kanada potrzebowała robotników, to miał gwarantowaną pracę na dwa lata, już był badany na wszystko. Przyjechał, a po sześciu miesiącach moja mama, brat i ja. Pracował w Hamilton na budowie, potem w Stelco.
– Słyszał Pan o Avro Arrow?
– Słyszałem, bo Jan Żurakowski latał, ale naprawdę ten samolot był za drogi i oni chcieli, żeby Amerykanie go kupili, a Amerykanie nie chcieli, bo koszty były za wysokie. To kupili amerykański samolot, na którym potem latałem – Voodoo. Dobry samolot.
– Kiedy Pan do Polski pierwszy raz pojechał?
– Niedawno, to może 12 czy 15 lat temu, po wojsku, bo jak byłem w wojsku, to była zimna wojna. Miałem top secret clearance, to lepiej było trzymać wszystko po cichu.
Pojechałem do miejsca zamieszkania ojca, koło Torunia, szukałem rodziny, ale nie ma nic. Znalazłem dokumenty, akty urodzenia. Brygida ma paru kuzynów w Oświęcimiu, Słupsku.
– A dzieci po polsku mówią, czy już nie?
– Rozumieją.
Brygida Kasprzak: Oboje rozumieją, ale tylko córka mówi, syn nie.
– Ale sentyment do Polski jeszcze mają?
Tadeusz Kasprzak: O tak. Polska to dobra kultura, dobry kraj, dobrzy ludzie. My mamy tutaj bardzo dobry klub. I właśnie rozmawiałem z pewną panią, że dużo klubów traci członków, a my zyskujemy. Przyjeżdżają tu z Toronto, jest pięć czy sześć nowych osób, są tu dopiero pierwszy rok.
– Od kiedy tu jesteś?
Piotr Biliński: Dziesięć lat.
– A w klubie?
– Klub istnieje już 40 lat, będziemy mieli w tym roku rocznicę.
– Mieszkasz tu dziesięć lat?
– Tak. Mieszkałem w Richmond Hill, później w Pickering, a przedtem jeszcze w Montrealu.
– Dlaczego tu przyjechałeś, za pracą?
– Kompania cię przerzuca, idziesz z promocją.
– Gdzie pracowałeś?
– W rafineriach w Montrealu, potem przyszła taka pora, że rafinerie zamykali, bo było za dużo benzyny w Kanadzie. Zmieniłem pracę na szpitale, pracowałem jako inżynier mechaniczny, ale szpitale mi wyszły bokiem, bo rząd zaczął za dużo się włączać w codzienne operacje szpitala, a potem wróciłem do prywatnego sektora, gdzie budowałem elektrokotłownie. Ostatnio na stanowisku jako dyrektor operacji. Zostałem „na pensji”, a to miejsce już było znalezione dla mnie.
– W jaki sposób?
– Często jeździłem między Toronto i Montrealem i czasami, żeby zjechać z autostrady 401, to się jechało boczną drogą i natrafiłem na tę miejscowość, na Prince Edward County. Bardzo nam się podobało i jak tylko poszliśmy „na pensję”, to się tu przeprowadziliśmy.
– Tak się z Polakami zgadało?
– Nie, to przez przypadek. Miałem kolegę, który ma sklep w Oshawie, i on mi mówił, Piotr, ty się przeprowadź do Prince Edward County, tam są Polacy. Szukaliśmy chyba z miesiąc, na koniec pojechałem do niego i córka dała mi nazwisko prezydenta i telefon, skontaktowałem się i od tamtej pory jestem członkiem.
– Teraz jesteś wiceprezesem?
– Tak, jestem wiceprezesem, jeszcze jeden rok pociągnę, potem wyprowadzę się do Południowej Ameryki (śmiech).
– Co robicie z tymi pieniędzmi, które się zarabia?
– Wszystko idzie na utrzymanie naszego klubu. Mamy swój budynek, mamy swoją ziemię, trzeba opłacić podatki, ogrzewanie, utrzymanie trawy, zimą odśnieżanie i kilka zabaw dla naszych członków, którym się należy, bo pracują dosyć ciężko. To jest taki socjalny klub.
– Czyli polskość buduje, Polacy lubią coś razem robić?
– Naturalnie, nie ma dwóch zdań. Ale tak jak powiedziałeś przedtem, czym więcej, tym gorzej. W Kingston jest dużo więcej Polaków, ale nie mają swojego klubu, bo za dużo awantur tam się dzieje, nie mogą się zgodzić.
– O tę zgodę chodzi, bo jak jesteśmy razem, to dużo możemy zrobić.
– Właściwie to jest taka duża nasza rodzina, wszyscy się znamy, wszyscy sobie pomagamy, jak ktoś czegoś potrzebuje, to zawsze kilka osób zjawi się do pomocy.
– Tak było dawniej.
– Naturalnie, tak było dawniej.
– Od jak dawna Pan tu jest?
Marek: Od półtora roku.
– Dlaczego Pan tu akurat przyjechał?
– Poszedłem na emeryturę, kupiłem dom tutaj.
– A gdzie Pan mieszkał?
– W Toronto, Scarborough.
– I tak po prostu wzięło Pana, żeby przyjechać tutaj?
– Tak, córka wyszła za mąż za chłopaka, który tu się wychował, córki teściowie tu są.
– Przyjemnie się mieszka?
– Fajnie, spokojnie.
– Bardziej swojsko?
– Czy ja wiem, jakby troszeczkę na zwolnionych obrotach życie tutaj płynie.
– A co Pan robił?
– Byłem tool and die maker, robiliśmy części do samochodów, Forda, Chryslera, Hondy itd.
Notował Andrzej Kumor
W setną rocznicę odzyskania niepodległości Niagara w polskich kolorach
piątek, 27 lipiec 2018 16:34 Opublikowano w Życie polonijnePrzy okazji nasuwa się kilka refleksji. Otóż do Buffalo mamy trochę ponad godzinę drogi z Mississaugi czy Toronto, jednak kontakty między naszymi Poloniami nie są aż takie częste.
Przy okazji więc chciałbym zaprosić wszystkich Polaków z okolic Zachodniego Nowego Jorku, aby przyjechali do nas, choćby na festiwal, we wrześniu na ulicy Roncesvalles w Toronto, Festiwal Polski. Polacy ponad granicami – to powinno być nasze hasło...
Andrzej Kumor: Pan jest z Toronto?
– Z Vaughan.
– A czemu Pan przyjechał dzisiaj, z rodziną?
– Z rodziną, żona działa w organizacji Polek.
– Wie Pan, że dzisiaj będzie podświetlanie wodospadów?
– Dlatego właśnie przyjechaliśmy.
– A Pani?
– Przyjechałam dlatego, żeby się pokazać, że jesteśmy Polakami.
– Panie mówią po polsku?
– Tak.
– Specjalnie Panie tutaj przyjechały?
– Tak.
– A skąd?
– Z Detroit.
– A dlaczego?
– Bo jesteśmy patriotkami i mimo że mieszkamy w Stanach, dalej czujemy się Polkami.
– Od jak dawna mieszka Pani w Stanach?
– 23 lata.
– I dalej się czuje Pani dumną Polką?
– Oczywiście, sto procent, oczywiście, że tak.
– To niech żyje Polska.
– Niech żyje Polska!
– Proszę się jeszcze nam przedstawić.
– Marzena Nadolna z Polski z Mazur, z Pisza, a tutaj z Westland.
– A Pani?
– Beata.
– Jak dawno Pani jest w Stanach Zjednoczonych?
– 29 lat. Z Polski z Sandomierza.
– A Pani?
– Magda z Warszawy, jestem w Stanach już 22 lata.
– Czyli Panie w Stanach, że tak powiem, z tego samego rozdania emigracji?
– Tak.
– Jak się żyje w Stanach?
Marzena Nadolna: Bardzo dobrze. Oczywiście tęsknimy za krajem i jeździmy.
– Czy czasem nie chodzi z tyłu głowy pomysł, żeby wrócić?
– Cały czas. To nie znaczy, że już mieszkamy tak długo, że nie powracamy. Dalej tęsknimy, dalej jemy polskie jedzenie, obracamy się wśród Polonii, utrzymujemy polskie tradycje, więc Polska jest dla nas bardzo blisko.
– Bardzo dziękuję.
– Dzień dobry, Andrzej Kumor, Goniec, z Mississaugi. Chciałem Pana zapytać, dlaczego Pan tutaj przyjechał dzisiaj?
Maciej: Przyjechałem na Polski Dzień, festiwal, tutaj w Buffalo.
– Przekracza Pan granicę?
– Nie, tylko oglądam z tej strony kanadyjskiej, chcę zobaczyć światła i efekty.
– Nie sądzi Pan, że powinniśmy częściej bywać u siebie, to znaczy Polonia amerykańska u nas, a my u nich, w końcu to nie jest tak daleko?
– Myślę, że powinniśmy się spotykać częściej, i byłoby bardzo fajnie, żeby nie zaginęła ta kultura.
– Syn też po polsku rozmawia?
– Tak. Urodził się w Kanadzie.
– Chodzisz do polskiej szkoły?
– Nie, ale mówię po polsku.
– Możesz się przedstawić?
– Moje imię jest Marko i dzisiaj jest bardzo fajnie.
– Państwo są z Kanady czy ze Stanów Zjednoczonych?
Irena i Krzysztof: Z Hamilton.
– Specjalnie tutaj Państwo przyjechali zobaczyć efekty?
– Tak, na iluminację.
– A będą Państwo również na paradzie jutro?
– Ona jest w Buffalo?
– Tak.
– Prawdopodobnie pojedziemy. Pani Anders ma tam być też, tak?
– Tak.
– To chyba będziemy.
– Czy nie powinno być więcej takich imprez wspólnie, razem?
– Myślę, że tak. Fajnie tu jest. Nawet w Polsce w radiu o tym mówili, z siostrą dzisiaj o tym rozmawiałem. Zawsze jest Polska, w sercu i przy sercu.
Czytając doniesienia o krokach, jakie torontońska rada miejska zamierza podjąć do walki z „przestępczością”, czyli z zamachami terrorystycznymi (niezależnie od tego czy sprawca zamachu był powiązany z jakimiś organizacjami terrorystycznymi, czy też terroryzował na własną rękę, to przecież był to zamach terrorystyczny), trudno nie zadać sobie pytania, czy ci ludzie naprawdę są takimi idiotami, czy tylko udają?
Pomysł, aby zakazać legalnego zakupu broni na terenie miasta, jest takim debilizmem, że człowiek zaczyna zastanawiać się, gdzie żyje. No bo jak kupię pistolet w Mississaudze, to go do Toronto nie wezmę? Czy oni tak myślą?
A gdzie logika w tym, żeby zakazać posiadania broni szanującym prawo, płacącym podatki obywatelom i sądzić, że w ten sposób gangsterzy przestaną do nich strzelać?!!!
Kilka dni po zamachu i policja nie podaje oficjalnie, skąd, rzekomo chory psychicznie, zamachowiec miał broń – podobno była przemycona z USA. Rozumiem, że... logicznym wnioskiem jest w takim wypadku zakaz posiadania i handlu pistoletami w Toronto... Dzięki temu nikt do Toronto nielegalnego pistoletu z USA nie przywiezie. Po prostu przestraszy się burmistrza Tory’ego.
Ja już się go boję, po tym jak stwierdził, że nie widzi żadnego powodu, dla którego ktokolwiek mógłby chcieć posiadać w Toronto pistolet...
Co on głupi?! No właśnie ostatnie wypadki dowodzą, że trzeba mieć broń! Wszystko wskazuje na to, że działająca z zawiązanymi rękami policja nie daje rady, pozostaje więc liczyć wyłącznie na siebie. I w momencie, kiedy rośnie zagrożenie, ci idioci chcą nam całkowicie odebrać zdolność samoobrony! Nie przestępcom, tylko nam!!! Zamiast uderzać w gangsterów, karać, wywalać z kraju podejrzanych, władza, która rzekomo ma reprezentować nasze interesy, chce nam odebrać ostatnią szansę obrony.
Dzisiejszy „kryzys przestępczości” to następstwo liberalnego otumanienia, głupoty podniesionej do standardu normy społecznej; to następstwo bierności nas samych w obliczu totalitaryzmu politycznej poprawności, następstwo akceptowania kretynizmu w życiu publicznym.
Jak zmniejszyć przestępczość? Po pierwsze, karać przestępców – zorganizować na północy obozy pracy dla gangsterów, niech budują drogi i robią inne pożyteczne rzeczy, po drugie, przestać udawać! Przestać udawać, że przestępczością są równo zagrożone wszystkie społeczności. Po trzecie, to infiltracja i inwigilacja tychże środowisk. To tylko garść pomysłów pierwszych z brzegu. Tymczasem rada miasta chce zwiększyć liczbę kamer na ulicach i okablować miasto mikrofonami, które pozwolą natychmiast identyfikować strzały z broni palnej...
I proszę mi powiedzieć, czy to są normalni ludzie?
Andrzej Kumor
data-matched-content-ui-type="image_card_sidebyside" data-matched-content-rows-num="4" data-matched-content-columns-num="1" data-ad-format="autorelaxed">