Piękna nasza Mississauga cała...
O to, czy Mississauga jest piękna, można się spierać, jednak z pewnością powiedzieć można, że mamy w niej wiele pięknych tras rowerowych. Jednym z urokliwych szlaków jest Culham Trail biegnący wzdłuż Credit River czy odchodzący od niego Sawmill Trail, wzdłuż potoku Sawmill.
Te ścieżki biegną w lasach, "w pięknych okolicznościach przyrody", spacer czy jazda nimi to prawdziwy odpoczynek nie tylko dla ciała, ale dla ducha.
Oczywiście, jeśli ktoś chce, może również jeździć nad jeziorem, gdzie w Port Credit u ujścia Credit River mamy deptak i molo, na którym można się pokazać. Tam jednak jazda, zwłaszcza weekendy, to jest slalom wśród psów, matek z dziećmi i zakochanych.
Pętla po Sawmill Trail jest trasą zróżnicowaną o średnim stopniu trudności, jest trochę wzniesień. Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak się tam jeździ, zapraszam na naszą stronę w YouTube – GoniecTv.
Na szlak najlepiej wjechać od ulicy Burnhamthorpe, jadąc w kierunku zachodnim, przed mostem na Credit skręcamy w prawo i natychmiast w lewo zjeżdżając na parking przy parku, następnie wzdłuż rzeki jedziemy do kładki dla pieszych nad Credit River i stamtąd w górę ścieżka poprowadzi nas do Mississauga Rd., którą przekraczamy i jedziemy w lewą stronę Collegeway, by zaraz skręcić w lewo w asfaltową ścieżkę, zresztą proszę sobie to prześledzić na mapie.
Udanego pedałowania! (ak)
Bezpiecznego pedałowania
Pogoda zrobiła się ładna, zachęcają nas do przesiadki na rowery – ponoć miasto Mississauga wyciągnęło z zanadrza jakąś marchewkę – nagrody dla dojeżdżających rowerami do pracy, i dlatego warto zastanowić się, co wolno rowerzyście.
Przyznam szczerze, że do końca sam nie wiem. Kiedyś sąsiad z bloku jechał za mną przy skręcie w lewo na światłach i pyta, czemu nie wyciągałem ręki? Ja na to, że przecież byłem na skręcającym pasie i nie muszę – okazało się jednak, że według interpretacji prawnej kodeksu powinno się mieć włączony migacz nawet na pasie skręcającym. A co w przypadku rowerzysty? Też powinien "migać" ręką?
Patrząc praktycznie, może to przecież być niebezpieczne. Skręcać w ruchu, trzymając tylko jedną rękę na kierownicy.
Druga sprawa, to jazda po chodnikach. To regulują przepisy miejskie, a więc w jednych miastach można a w innych nie.
Przepisy sobie, a zdrowy rozsądek sobie, więc przyznam się, że od czasu do czasu zasuwam pustymi chodnikami, gdyż boję się wylądować pod tylnymi oponami jakiejś skręcającej naczepy. Ulice są dla rowerzystów niebezpieczne, a bywają śmiercionośne. Wybieram więc chodnik.
– Czy mogę za to dostać mandat?
– Pewnie tak!
– A co za lekceważenie przepisu przejeżdżania pasami na drugą stronę na zielonym świetle – teoretycznie (tak jest napisane na szlakach w Mississaudze) należy zejść z roweru. Nikt tego nie robi. Jaki mandat za to dają? – Nie mam pojęcia!
Kolejna rzecz – jeśli przejadę rowerem na czerwonym świetle albo zrobię "rolowany stop", to ile to kosztuje? I czy obciąża moje konto prawa jazdy?
Z takim pytaniem zwrócił się niedawno do "Globe and Mail" pewien czytelnik, którego podczas jazdy na rowerze zaczepił policjant, grożąc, że nie zatrzymał się na stopie i to kosztuje mandat oraz trzy punkty karne z prawa jazdy.
Ministerstwo Komunikacji odpowiada jednak, że w tej sytuacji, o ile tylko na mandacie jest napisane, że byliśmy na rowerze, punkty karne nie należą się.
A więc Drogi Czytelniku, jeśli kiedykolwiek znajdziesz się w takiej sytuacji – nakłoń policjanta, żeby dokładnie i czytelnie wpisał, że jest to mandat za wykroczenie na rowerze.
Wykroczenia drogowe na rowerze nie wchodzą na konto prawa jazdy – zapewnia rzecznik MTO, Bob Nichols, a sąd, który ewentualnie skazuje za coś takiego, nie przesyła informacji do Ministerstwa Komunikacji. Zatem ubezpieczalnie, sprawdzając stan konta naszego prawa jazdy, nie powinny "widzieć" tej wiadomości.
Ciekawe – mówią organizacje broniące praw rowerzystów – że nie jest to wcale wiedza powszechna, że wykroczenia na rowerze nie liczą się do prawa jazdy i często bezprawnie konto prawa jazdy jest obciążane. Zdaniem Jareda Kolba z Cycle Toronto, policja powinna przeprowadzić w tej sprawie kampanię informacyjną w szeregach.
Powiem szczerze, że ofiarą takiej dezinformacji padł mój kolega, który jadąc wcześnie rano po chodniku, przejechał na czerwonym świetle na pasach, "bo nic nie jechało". Przyuważył go policjant z oddali w radiowozie, podjechał i zażądał okazania prawa jazdy, żeby wystawić mandat.
I tu jest kolejna szara strefa. No bo czy jadąc na rowerze, trzeba mieć przy sobie prawo jazdy, skoro prawo jazdy nie jest wymagane do legalnego poruszania się rowerem po ulicy?
Przecież chodząc po ulicach, nie musimy mieć przy sobie żadnego dokumentu...
Kolega prawko pokazał, dostał mandat, no i właśnie postraszono go, że straci punkty.
Strefa jest szara do tego stopnia, że na przykład w Windsor karani mandatami rowerzyści dostawali jakiś czas punkty karne na konto prawa jazdy.
Później jednak sierżant Matt D'Asti – rzecznik policji miejskiej, bliżej zapoznał się z kodeksem drogowym i uznał, że punkty karne odnoszą się jedynie do pojazdów zmotoryzowanych. Rowery za takie nie są uznawane, a więc mandaty dotyczą wykroczeń popełnianych na rowerach, a punkty karne już nie. Oczywiście, w myśl kodeksu drogowego rowery wciąż są "pojazdami".
Zanim jednak zastosujemy przepisy kodeksu, użyjmy własnego rozumu i zdrowego rozsądku. Stąd też płyną propozycje, by łagodniej podchodzić do obowiązku całkowitego zatrzymywania się na STOP-ach. – I znów powiem bez bicia, że owszem, na STOP-ach zwalniam i rozglądam się, ale zatrzymywanie i ruszanie rowerem w sytuacji, gdy nikogo innego nie ma na skrzyżowaniu, godziłoby w moje poczucie zdrowego rozsądku. I na razie nikt mi za to słowa złego nie powiedział.
Bezpiecznego pedałowania życzy wszystkim na lato Wasz Sobiesław.
Obywatelu, pedałuj sam
Już miałem pisać o kolejnym samochodzie, kiedy wpadła mi w oko notatka prasowa o kolejnej akcji naszych dzielnych policjantów, którzy w sierpniu wzięli sobie na tapetę posiadaczy e-bajków, czyli elektrycznych rowerów.
Jak już pisałem na tych łamach, jest to ostatnio bardzo atrakcyjny środek transportu, tani i wygodny, godny większego upowszechnienia.
Dlatego bez sensu jest akcja policji w sytuacji, kiedy na dobrą sprawę nie wiadomo do końca, jakie przepisy obowiązują i jak podchodzić do różnych rodzajów tych pojazdów – jedni jeżdżą z przypominającymi klasyczne skutery pojazdami, a inni kupują na ebeju koło z motorem do zwykłego roweru.
W tym drugim przypadku stwierdzenie, że ktoś akurat używa napędu elektrycznego, jest dość trudne, a to właśnie od tego zależy, jak przepisy traktują taki pojazd.
I tak, na przykład, w Toronto przepisy zabraniają jazdy elektrycznymi rowerami po ścieżkach rowerowych jak Martin Goodman Trail, i zlekceważenie tego zarządzenia może kosztować nas mandat w wysokości 395 dol.
Jeśli chodzi o korzystanie z wydzielonych pasów rowerowych na ulicach, to właściciele e-bajków mogą w Toronto po nich jeździć, ale tylko wtedy gdy używają siły własnych mięśni (więc drogi rowerzysto, niech cię nie korci, żeby pod górkę dotknąć manetki gazu). Ciekawym, jak inspektorzy miejscy będą sprawdzać takich delikwentów, być może po stanie zapocenia – jeśli ktoś będzie spocony – to OK, jechał, kręcąc nogami.
– Tu też nie ma przelewek, bo przychwyconych na używaniu elektrycznego wspomagania czeka kara w wysokości 80 dol. Cóż więc ma zrobić posiadacz roweru elektrycznego? Otóż, jeśli ulica jest wystarczająco szeroka, ma jechać po prawej stronie samochodów i lewej rowerów jadących wydzielonym pasem rowerowym, a jeśli nie jest, "powinien wybrać inną ulicę bez wydzielonych pasów ruchu dla rowerów".
Inne istotne przepisy miasta Toronto stanowią, że jeździć na elektrycznym rowerze mogą jedynie osoby powyżej 16. roku życia; że wszystkich obowiązują kaski rowerowe (w tym pasażerów); że ze skuterów, które pro forma nadal wyposażane są w pedały, nie wolno ich zdejmować, ponieważ taki pojazd będzie uznany za nielegalny w myśl przepisów kodeksu drogowego, że nie można tak modyfikować motoru, by przekroczyć górny limit prędkości 32 km/h – co jest o tyle śmieszne, że przeciętny rowerzysta szosowy z palcem w kieszeni ten pułap przekracza, a więc legalnie ze wspomaganiem elektrycznym może jechać tylko do 32 km/h, a następnie powinien już pedałować samodzielnie.
Co z tego wszystkiego wynika? Ano to, że prawo regulujące ten rodzaj transportu nie nadąża za rzeczywistością, a fakt, że policja będzie w ramach jakiejś akcji to prawo egzekwować, dodaje kolorytu temu przepisowemu wariactwu. Wynika z tego również, że urzędnicy miejscy poruszają się w obszarach lingwistycznych godnych oddziału schizofreników szpitala psychiatrycznego i że dopóki nie musimy z tego powodu wybulić kilkuset dolarów, to jest to śmieszne, gdy jednak nas dopadną grzywny, staje się smutne.
Konkluzja zaś jest taka, że rowery elektryczne to dzisiaj główny "pojazd-deklaracja" ludzi wolnych, anarchizujący rynek motoryzacyjny.
Dlaczego? No bo, Drogie Koleżanki i Koledzy, jeżdżąc e-bajkiem, nie płacimy podatków, jakimi obciążone jest w tym kraju prawie każde poruszanie się, a jeżeli jeszcze skombinujemy w domu jakiś mały wiatraczek, baterie słoneczne czy inne ustrojstwo, to będziemy szusowali po szosach zupełnie darmo. Czyli tak jak Pan Bóg przykazał, stwarzając dla nas ten świat.
I to jest ta straszna perspektywa, od której żerującej na nas bandzie urzędasów blednie ze złości lico. No bo jakże tak można poza kontrolą i poza podatkiem?!
Jeśli zaś kogoś interesują możliwości e-bajkowe, polecam ebay, no i oczywiście swój poprzedni artykuł rowerowy – który wciąż przeczytać można na stronach internetowych.
No i tak wyszedł mi tekst o rowerach, a miał być o maździe 5. Co się odwlecze nie uciecze – zapraszam za tydzień.
Wasz Sobiesław
W górę rzeki
Ile kilometrów dasz radę przejechać?, zapytał mnie mój mąż w rano w Canada Day. Mając w pamięci podprowadzanie roweru w zeszłym roku pod wzniesienia w okolicach Georgetown, ostrożnie powiedziałam, że tak z 50 – 60. Wcześniej planowaliśmy wybrać się gdzieś samochodem, ale niestety okazało się, że kolega, który miał pojechać z nami, samochodu w ten dzień mieć nie będzie. Trzeba było więc wymyślić coś w zastępstwie.
Trasę wzdłuż rzeki Humber trochę znamy. Jeździliśmy od Dundas na południe do jeziora Ontario i na północ do skrzyżowania z Lawrence Ave. Tym razem chcieliśmy pojechać dalej w górę rzeki.
Ruszyliśmy Dundas na zachód i przed mostem odbiliśmy w Old Dundas. Tam za ostatnim blokiem w prawo, w dół i już jedziemy wzdłuż Humber. Ze znanych mi do tej pory jest to mój ulubiony odcinek trasy. Najpierw jedzie się prawym brzegiem rzeki przez Lambton Park. W pewnym miejscu na prawo od alejki rozciąga się spory trawiasty obszar, na którym latem organizowane są obozy nauki strzelania z łuku. W tym miejscu po przeciwnej stronie Humber widać stromy brzeg. Chwilę dalej przejeżdżamy przez most dla pieszych z zielonymi barierkami. Widać z niego wysokie przęsła mostu kolejowego.
Za którymś razem ciekawiło nas, czy da się podejść do torów. Wdrapaliśmy się na stromy nasyp kolejowy, ale okazało się, że przed torami jest ogrodzenie z siatki. Byliśmy pewnie mało zdeterminowani i odpuściliśmy, podejrzewam jednak, że gdyby dobrze poszukać, to jakąś dziurę w siatce dałoby się znaleźć.
Od tego miejsca zaczyna się park Lambton Woods. Tutaj też jest więcej ścieżek. Główna jest wyasfaltowana, ale można wybrać biegnącą równolegle bardziej dziką. Tym razem jednak ciągniemy Jacka w przyczepce rowerowej, więc nieutwardzona i miejscami wąska ścieżka odpada. Rzeka płynie trochę w dole, po obu stronach drzewa, co chwilę lekko w górę i w dół – jak przez las.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/rowery#sigProId99de65fabf
Dalej zaczyna się bardziej zagospodarowany park James Gardens, po przeciwnej stronie widać pole golfowe. Dojeżdżamy do Scarlett Rd. Wreszcie otwarto przejazd pod mostem. Do tej pory trzeba było przeprowadzać rowery przez jezdnię. W zeszłym roku na ścieżce rowerowej zaraz po przekroczeniu Scarlett natknęliśmy się na łanię z dwoma młodymi jelonkami. Zwierzęta nic sobie nie robiły z bliskości domów i bloków.
Teraz mamy odcinek, który, muszę przyznać, nie za bardzo lubię. Może to kwestia tego, że biegnie blisko ulicy. Na szczęście to krótki kawałek. Po drodze mijamy pomnik poświęcony Ukraińcom, którzy służyli w armii kanadyjskiej.
Zaraz też wyjeżdżamy na nieco bardziej otwarty teren i czeka nas przejazd przez most. Mosty na Humber są charakterystyczne, metalowe, niektóre mają drewniane barierki. Ten most przy Raymore Drive ma też swoją historię. Przejeżdżając go, warto spojrzeć w prawo, gdzie widać leżący w rzece blok betonu. Pochodzi on ze starszego mostu, który został zmyty w czasie huraganu "Hazel" w 1954 roku. Wtedy rzeka zabrała też kilka domów i część drogi. Po przejechaniu przez most zobaczymy też leżący na brzegu drugi betonowy blok i tablicę informacyjną.
Stąd już bardzo blisko do Lawrence Ave. W. Przejeżdżamy pod ulicą, ścieżka prowadzi przez park i się kończy. Musimy skręcić w prawo i między blokami stromą, wąską ścieżką wtoczyć się na Weston Rd. Niestety kawałek trzeba pojechać ulicą. Gdy przejedziemy pod torami kolejowymi, wypatrujemy ulicy w lewo. Będzie to Fairglen Crescent. Na ostrym zakręcie bez problemu zauważymy ścieżkę rowerową. Jest też znak. Warto wspomnieć, że trasa jest dobrze oznakowana, na każdym drogowskazie podane są odległości do najbliższych charakterystycznych punktów.
Znów zbliżamy się do rzeki. Znów jest zielono i spokojnie. Jeszcze krótki kawałek i będziemy podziwiać autostradę 401 od spodu.
Za autostradą zaczyna się Pine Piont Park. Po lewej stronie mamy boisko, parking i plac zabaw. Tu robimy krótką przerwę, bo najmłodszy uczestnik naszej wyprawy akurat zgłodniał.
Dalej jedzie się wśród drzew. Za Albion Rd. z boku mijamy most na Humber i skrzyżowanie z inną trasą rowerową. Przez chwilę widać bloki, ale potem znowu w las. Rzeka tworzy duże zakola, w pewnym momencie teren po lewej sprawia wrażenie podmokłego i bagnistego. Po przeciwnej stronie mamy staw. Korzysta z niego stado gęsi.
Następnie rzeka rozwidla się. Przejeżdżamy przez most. Płynąca pod nim Humber jest z połowę węższa niż na początku trasy. Nad głowami bzyczą nam linie wysokiego napięcia, zaraz zauważamy też tabliczki informujące o bliskości rurociągu. Tutaj docieramy do skrzyżowania w kształcie litery "T". W prawo – Humber Trail, w lewo – West Humber Trail. My skręcamy w lewo.
Znowu most i w oddali widać zabudowania przy Albion Rd., którą szlak ponownie przecina. Nagle jednak mój mąż gwałtownie hamuje i widzę węża między kołami przyczepki Jacka. Też od razu wciskam hamulce i chwytam za aparat fotograficzny. Mam nadzieję, że Rafał węża nie uszkodził. Chyba nie. Gad zastygł bez ruchu. Udało się zrobić kilka zdjęć, zanim czmychnął w krzaki. Wąż miał około pół metra i podłużne żółto-czarne pasy. Wydaje mi się, że widziałam też jego czerwony język. W domu sprawdziłam, że był to po prostu "garden snake".
Przejeżdżamy przez Albion Rd. i wypatrujemy odbicia szlaku w prawo. Gdybym zaczynała wycieczkę w tym miejscu, nawet nie przyszłoby mi do głowy, że jadę wzdłuż rzeki, która płynie przez miasto. Na tym odcinku wyraźnie czuję, że jedziemy pod górę. Nie jest stromo, po prostu mam wrażenie, że pedałując, czuję trochę większy opór.
Jedziemy przez parki Kipling Hights i Watercliffe. W tym drugim można rzeczywiście dojrzeć strome brzegi. Podoba mi się rzeka w tym miejscu – z widocznymi wystającymi kamieniami wygląda jak górska. Zaraz po minięciu Kipling Ave. Humber bardziej rozlewa się, o tej porze roku brzegi i wysepki porastają trawy i trzciny.
Za Martin Grove Rd. przejeżdżamy mostem na prawy brzeg. Zaraz też w oddali po prawej stronie zauważamy szpital. Na chwilę zatrzymujemy się pod drogą nr 27. Naszą uwagę zwracają murale na filarach wiaduktu. W tym miejscu zaczyna się też arboretum. Na jego terenie wyznaczono wiele ścieżek pieszych i rowerowych, my jednak trzymamy się swojej biegnącej wzdłuż rzeki. Jadąc, widać, że inne ścieżki są szerokie i utwardzone, ale znacznie bardziej zachęcająco wyglądają takie całkiem dzikie, gdzie widać tylko drogowskaz i wąską, zarośniętą dróżkę.
Bliżej skrzyżowania autostrady 427 i Finch Ave. W. coś dla siebie znajdą miłośnicy ptaków. Na dużej łące na słupach umieszczono przykładowe gniazda ptaków występujących na tym terenie, a w innej części – także ptaki (oczywiście atrapy). Wszystko jest dokładnie opisane. Na terenie arboretum uwagę zwracają jeszcze studzienki przy drodze. Na wszystkich wysypane są krakersy dla wiewiórek. Przynęta działa – udało mi się zobaczyć trzy gryzonie zainteresowane łatwym posiłkiem.
W pewnym momencie usłyszeliśmy, że coś płynie w rzece. Był to o dziwo pies, który gonił trzy kaczki. Kaczki grały mu na nosie, bo zamiast umknąć gdzieś dalej, podlatywały co chwilę krótki odcinek. A pies za nimi – płynął, gdy woda robiła się głębsza, ale częściej było płycej i sadził śmieszne susy. I tak w kółko, tam i z powrotem. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czyj to pies. Właściciele znaleźli się kawałek dalej. Oczywiście szukali swojego czworonoga. Powiedzieliśmy, że jest w rzece, całkiem niedaleko. Chciałam pokazać zdjęcie, ale jakoś nie byli zainteresowani.
Za Finch szlak rowerowi kończy się pętlą. Można przysiąść na ławce przed drogą powrotną. Jeszcze tylko zdjęcie przy znaku informującym, że dotarliśmy do końca, i można ruszać dalej. W pewnym momencie widzę jednak kawałek dalej jakieś zwierzę. Powoli podchodzę, jest całkiem spore. Gdy się odwraca, już widać wyraźnie ogon. To bóbr!
Znów coś zachlupotało w wodzie. Nieugięty pies dotarł aż tutaj. Z tą różnicą, że teraz nie zauważyłam kaczek, ale za to brzegiem biegli właściciele. Jedna z dziewczyn ostatecznie weszła do rzeki. Pies uratowany!
W drodze powrotnej wstąpiliśmy na chwilę do McDonalda. Gdy poszłam przewinąć Jacka i Rafał zapytał, czy mi pomóc, zastanowiła mnie jeszcze jedna rzecz. Mianowicie zwróciłam uwagę, że stolik do przewijania dzieci znajdował się tylko w damskiej toalecie. A co w sytuacji, gdy dziecko jest tylko z ojcem? Nie mówiąc już o dzieciach, które mają tylko dwóch tatusiów, a mamusi ani jednej... Że też jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by to oprotestować, a może nawet wytoczyć jakiś procesik. Toż to jawna dyskryminacja, mimo że kraj podobno tolerancyjny...
Zrobiliśmy w sumie 51 kilometrów. Mówi się, że droga powrotna wydaje się krótsza. Ja też mam wrażenie, że do domu jechało się szybciej. No może poza ostatnimi metrami, kiedy to Jacek stwierdził, że te parę ostatnich przecznic chciałby raczej pokonać na rękach u taty.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Rowerowy festiwal wolności
Czasami zdarza się, że postęp technologii otwiera lukę i mimo naszego coraz bardziej kontrolowanego świata dane jest nam nieco pokowboić. Tak się obecnie dzieje w przypadku pewnych "hybryd".
O ile kilka już razy pisałem, że hybrydy elektryczno-spalinowe to czystość na pokaz i tak na dobrą sprawę są to pojazdy trujące środowisko bardziej niż normalne oszczędne wozy w rodzaju golfa z wyżyłowanym dieslem, o tyle jest jeden rodzaj "hybryd", który wymyka się tej ocenie, są to... rowery hybrydowe, na napęd elektryczno-ludzki.
Mówię o rowerach elektrycznych, które są coraz bardziej modne w kręgach tak rowerzystów górskich, jak szosowych. Dlaczego? Bo ostro podkręcają przyjemność jazdy, zwiększając prędkość i zasięg.
To, co dzisiaj powiem, będę więc mówił cicho i mrugając porozumiewawczo okiem... Otóż, każdy z nas jeszcze w tym sezonie za niewielkie pieniądze (w okolicach 600 – 800 dol.) może kupić od Chińczyków zestaw elektryczny do roweru; nowoczesną jednostkę napędową, silnik elektryczny pozbawiony szczotek i montowany wprost na osi – można więc kupić sobie na przykład po jednym silniku na koło i mieć napęd 2 WD.
Co to daje? Rower, którym po niewielkich modyfikacjach pedałować będziemy z prędkością nawet powyżej 100km/h, o zasięgu ponad 160 km/h. Zestaw jest banalnie prosty w montażu, a w przypadku np. montowania jedynie na przednim kole po prostu wymienia się koło na to zamówione z silnikiem na osi, montujemy bagażnik z bateriami (jest wiele możliwości do wyboru), zakładamy panel kontrolny i manetkę gazu i w zasadzie jesteśmy gotowi do drogi.
W bardziej wyszukanych propozycjach mamy do dyspozycji hamulce ładujące tyrystorowo baterię w przypadku hamowania i wiele innych usprawnień. Jeśli chcemy sobie kupić profesjonalnie wykonany rower elektryczny (a z powodów wizerunkowych produkują je np. Audi czy VW), to wydamy coś do 10 tys. dol. za szpan i bajer. Królem szos jest tu M55 Terminus.
Jak powiedziałem, nie musimy tego robić, bo zmontowanie własnego elektrycznego składaka jest całkiem proste, zaś przyjemność pedałowania po lewym pasie i wyprzedzania zdumionych kierowców – priceless. Oczywiście trzeba przy tym zachować zdrowy rozsądek, a do przeróbki wybrać porządny rower górski wyposażony w dobre hydrauliczne hamulce tarczowe i amortyzatory.
Piszę dzisiaj o tym, bo niedawno takim zdumionym kierowcą sam byłem, widząc faceta spokojnie pedałującego sobie na rowerze górskim 80 km na godz. po Dundasie w Mississaudze. Czy to wolno? – Właściwie nie, ale jeszcze nikt nie zabronił przerabiania własnego roweru. Napotykamy przy tym ciekawy problem wiążący się z ograniczaniem naszej wolności w przypadku lokomocji. Otóż, jeśli chcemy kupić skuter elektryczny, to będzie miał ogranicznik prędkości do 20 mil na godzinę, bo niby tylko wtedy może być zaklasyfikowany jako electric bike. Niby rozsądne, tylko że w ten sposób przyzwyczaja się nas do fizycznego ograniczania prędkości narzuconej przepisami.
W przypadku samochodów i motocykli spalinowych jest przecież na razie tak, że jeśli się uprzemy, to pociągniemy i 240 na godz., mimo że najwyższa dopuszczalna prędkość w prowincji jest 100 km/h. Produkowane samochody osiągają prędkość znacznie powyżej limitów (jest ona czasem elektronicznie ograniczana z uwagi na bezpieczeństwo konstrukcji), to dlaczego – pytam – produkowane skutery elektryczne mają wbudowane ograniczenie? Czy aby nie po to, by nas do tego przyzwyczaić w przypadku przyszłych aut elektrycznych?!
Tak czy owak, jechanie rowerem z prędkością 60 km/h nie jest w Ontario nielegalne, jeśli do osiągnięcia takiej prędkości pomagał nam będzie cichutki i mało zauważalny silnik elektryczny, w zasadzie łamiemy prawo, ale... Ale na razie jest luka w egzekucji tych przepisów, i dlatego możemy się poczuć jak rowerowy easyrider. Nie muszę chyba dodawać, że ładowanie silników elektrycznych jest supertanie, a ładowanie nocą prawie nic nie kosztuje. Tak więc wkładamy sobie dwa silniki elektryczne i mamy superbikecross, pozwalający szaleć po leśnych ścieżkach i dojechać do pracy bez żadnego wysiłku i towarzyszącego mu spocenia.
Zestawy do rowerów elektrycznych produkowane są w Chinach od kilku lat, gdzie miejscowe władze lansują je jako pomysł na ograniczenie smogu.
Tu, w Kanadzie, możemy już trafić na zakłady budujące takie rowery pod klucz, ale ja bym radził jeszcze przed latem sprowadzić sobie zestaw bezpośrednio z Chin – wiele sprzedawanych jest na e-bayu. Zaletą opisywanej hybrydy elektryczno-ludzkiej jest mały ciężar pozwalający traktować rower tak jak rower; czyli przenosić na ramieniu, wozić autobusem etc. Ponadto możliwość wyboru jest bardzo duża, poczynając od rodzaju roweru i średnicy kół, a na rodzaju i pojemności baterii kończąc. Większość z tych baterii możemy na noc odpinać z bagażnika, by zabrać do ładowania w domu.
Na razie nikt jeszcze nie dobrał się takim rowerzystom podatkami do skóry, więc jeśli tak dalej będzie, to w nadchodzące lato mamy do dyspozycji tani pojazd, którym w godzinę dojedziemy do Wasaga Beach, i to do tego w miłych okolicznościach przyrody (i niepowtarzalnej).
Gdy elektryka przestaje działać, nasz dwuślad staje się odrobinę cięższym zwykłym rowerem i możemy sobie popedałować w siną dal. Oczywiście puryści ekologiczni powinni zdawać sobie sprawę, że taki hybrydowy rower elektryczny nadal truje środowisko naturalne – bo przecież prąd nie bierze się z błyskawic czy zelektryzowanego powietrza, lecz jest produkowany w "brudnych" – elektrowniach. Tak czy owak, możliwość wjeżdżania pod górkę na najmniejszym przełożeniu praktycznie bez wysiłku i z prędkością przekraczającą 50 km/h to rzecz trudna do przecenienia.
Oczywiście, zanim zamontujemy zestaw elektryczny, zadbajmy, by nasz rower był w dobrym stanie i miał wyważone i dobrze wycentrowane koła. Korzystajmy, dopóki trwa festiwal wolności i nasze rowery nie są rekwirowane na drogach...
Wasz Sobiesław
PS Oczywiście przestrzegam przed przekraczaniem prędkości i łamaniem obowiązującego prawa.